wtorek, 18 maja 2021

Osiem krótkich kawałków na część pisarza Andrzeja Stasiuka

 

Poniższe refleksje muszą jeszcze czekać ponad dwa tygodnie aż wraz z najnowszym numerem „Polski Niepodległęj” trafią do kiosków, ponieważ jednak główny ich temat już dziś nawet wydaje się być mocno zwiędły, nie ma co czekać i rzutem na taśmę zachęcić do chwili gorzkiego, bo gorzkiego, ale jednak uśmiechu.

 

 

 

Nie wiem czy Państwo zauważyli, ale w ostatnim czasie zdecydowanie zamilkli tak zwani artyści. Oto mam wrażenie, że niemal cała dyskusja na tematy bieżące prowadzona jest między politykami oraz wynajętymi przez polityków dziennikarzami, gdy natomiast chodzi o głos wspomnianych artystów, na placu boju pozostała właściwie już tylko, wraz ze swoim facebookowym kontem, Manuela Gretkowska, no a poza tym to już chyba tylko ledwo zipie jeszcze jeden pisarz, Andrzej Stasiuk. Gdy chodzi natomiast o przedstawicieli branży aktorskiej, czy muzycznej, które dotychczas zadawały szyku na scenie społeczno-politycznej, mamy dramatyczną posuchę. Człowiek rozgląda się oraz nastawia ucha, by usłyszeć co na interesujące nas tematy mają do powiedzenia Daniel Olbrychski, Agnieszka Holland, Maja Komorowska, stary Stuhr wraz z synem, że już nie wspomnę o Januszu Gajosie, czy muzyku Zbigniewie Hołdysie, a tu kompletna cisza. Przepraszam bardzo za sianie defetystycznych klimatów, ale czy to przypadkiem nie oznacza, że oni już się tylko czają aż minister Gliński raczy im sypnąć jakimś choćby najskromniejszym groszem?

 ***

 Na szczęście jest jeszcze wspomniany Andrzej Stasiuk oraz niezastąpiona „Gazeta Wyborcza”, która udzieliła mu głosu no i jego słynna już tu i ówdzie wypowiedź, w której stwierdza on, że: „Ale przecież nic innego nie mamy. Żadnych właściwie osiągnięć poza przetrwaniem. A bardzo byśmy chcieli mieć. Żeby świat docenił. A świat nie jest zwyczajnie zainteresowany. Bo ile można słuchać o Skłodowskiej i Janie Pawle – tym bardziej że temu drugiemu jakby się termin ważności kończył? Nie, no oczywiście mamy jeszcze Auschwitz w skali światowej, ale jednak Niemcy nam to zbudowali”. Jak mówię, owa wypowiedź została już odpowiednio rozpowszechnioną i zrobiła na wielu z nas odpowiednie wrażenie, natomiast rozmowa jaką przeprowadziła „Wyborcza” ze Stasiukiem jest znacznie dłuższa i obejmuje znacznie większy zakres owego, z jednej strony, zidiocenia, a z drugiej klasycznego zbydlęcenia, jaki Andrzej Stasiuk zaprezentował w tych kilku zdaniach. Nie będziemy więc już może się skupiać na tym Auschwitz, ale zajrzymy głębiej w umysł tego dziwnego człowieka i jego rozmówcy z „Gazety Wyborczej”, bo tam się dzieją rzeczy naprawdę warte uwagi.

 ***

 Mówi wybitny pisarz, autor wielu bestsellerowych książek, Andrzej Stasiuk:

Więc u nas zjawy mają się dobrze. Zawsze znajdą ciało, w którym mogą zamieszkać. To są nasze narodowe zaświaty, ale absolutnie pogańskie. Bo nie ma z nich wyjścia, nie ma zbawienia ani odkupienia. W chrześcijaństwie śmierć jednak miała czemuś służyć, miała być bramą. My się w śmierci tylko babramy. To jest nawet ciekawe, ten horror. Tylko nie opowiadajmy bzdur, że jesteśmy chrześcijańscy czy katoliccy. Czcimy zjawy, wielbimy zombi. Wystarczy się przyjrzeć postsmoleńskiej nekrofilii tych wszystkich odkopywań, zakopywań i znowu odkopywań. To już nawet nie jest rekonstrukcja, tak modna dziedzina sztuki narodowej, to ekstremalne jeden do jeden. Smród rozłożonej tkanki, mięso odłazi od kości, trzeba to robić w lateksowych rękawiczkach, w maskach, bo przecież dech zapiera. Przekładanie, dopasowywanie tej pramaterii, bo już w zasadzie niczego ludzkiego nie przypomina, tylko kości mają jeszcze formę. Kości i czaszki w trupim prosektoryjnym świetle, no to jest danse macabre odarte z jakiejkolwiek estetyki. W ten taniec śmierci wpisują się relacje z Marszów Niepodległości: w ciemnościach listopada czerwony ogień, płomienie, dym, piekło jakieś zimne, deszczowe, ciemne. Breughlowski obraz, prawda? I zieje tym ogniem gdzieś spod ziemi, z zaświatów na wieki, bo żaden Zbawiciel tam nie zejdzie, bo przecież jak to tak? A co my w tej Polsce będziemy robić, jak Zbawiciel przyjdzie i te trupy nam powskrzesza?

 ***

   Jeśli Czytelnik pragnie bym ja ten bełkot jakoś skomentował, bo o analizie mowy być oczywiście już nie może, to, przepraszam bardzo, ale nic z tego. To się już wyłącznie nadaje do wdeptania w piach. Jest jednak coś co wypada powiedzieć. Może akurat nie o samym tekście, ale o jego autorze i pewnym zjawisku. Mamy oto takiego Andrzeja Stasiuka, jednego z uznanych polskich współczesny pisarzy, i prosimy go o wyrażenie opinii na jakikolwiek temat i okazuje się, że on nie potrafiąc tego co mu siedzi w głowie wyrazić w paru krótkich, precyzyjnych słowach, zaczyna się popisywać swoją niby erudycja, tak jakby chciał zakomunikować światu, że w tej dokładnie chwili ów świat powinien paść na kolana i zamknąć się w niemym podziwie, bo oto pojawiła się ostateczna mądrość. A to co tu robi wrażenie szczególne to to, że przed sobą mamy jedynie jakiegoś przybłędę, który najprawdopodobniej gdy chce w swoim lokalnym sklepie kupić flaszkę, jedyne co potrafi powiedzieć to: „Pani Lusiu kurwa pić mi się kurwa chce”.

 ***

 A to przecież nie koniec. Co ja mówię „koniec”. To nawet jeszcze nie początek. Oto w dalszej części owego wywiadu pojawia się coś takiego:

No więc niczego specjalnego nie mamy, to w obronnym odruchu odwracamy się tyłem do świata i zaczynamy sycić się przeszłością i wsobnością. Ja to rozumiem. Tutaj od setek lat wszystko było z importu. I dobre, i złe. I wolność, i niewola. Byliśmy kolonizowani przez armie, idee i ustroje. Tego można mieć dość i to się czkawką w końcu odbiło. A spryciarze w rodzaju Rydzyka i Kaczyńskiego tylko na to czekali”.

I w momencie gdy pojawia się nadzieja w postaci wyrażonej przez pracownicy „Wyborczej” sugestii, że „większość tych od Rydzyka i Kaczyńskiego wymrze niebawem, bo demografia jest nieprzejednana”, Stasiuk nie pozostawia żadnej nadziei:

A teraz to pani jest naiwna, bo nawet ci, co ten wysiłek próbowali podjąć na serio, ci, którzy zgodzili się na kolejną, tym razem soft kolonizację, po prostu małpili i się przebierali. Zaczęli się częściej myć, coraz dalej wyjeżdżać na wakacje, gapić się w coraz większe telewizory i po angielsku narzekać, że naród ciemny, zabużański i z wolności nie potrafi korzystać. To jest jak z tymi obejściami, z których zniknęły kacze wygony, rogacizna i psy na łańcuchach i teraz jakieś miniwersale po wsiach za kutymi ogrodzeniami widać. I od razu można poznać, kto gdzie na gastarbajt jeździł: jak sadystycznie poprzystrzygane, to raczej do Austrii, jak lwy z betonu, to raczej do Włoch. I tak sobie hula ta polska udręczona dusza transformacyjna”.

 ***

 Kiedy obserwujemy sposób myślenia oraz zachowania owej części klasy politycznej, ale również reprezentowanych przez Stasiuka przedstawicieli opinii publicznej, musimy zauważyć, że choć tam pojawia się cały wachlarz różnego rodzaju mądrości, wśród nich jest jeden stały element wspólny. Otóż oni wszyscy, gdy wypowiadają słowo „Polska”, zostają w jednej chwili opanowani przez poczucie nieskończonej wręcz pogardy przechodzącej w obrzydzenie. Kiedy przed sobą widzą innego człowieka, w jednej chwili nabierają przekonania, że oto już za chwilę zostaną albo obrzygani, albo wręcz zatruci oddechem niosącym ze sobą wspomnienie owych „kaczych wygonów, rogacizny i psów na łańcuchach”.

 ***

Będziemy już na dziś kończyć, ale dobrze by było jeszcze zwrócić uwagę na jedno. Andrzej Stasiuk to jest zaledwie pionek w ich grze, któremu oni, gdy przyjdzie mu wreszcie opuścić ten padół, nie poświecą nawet jednej szpalty w tym swoim szmatławcu. Problemem bowiem nie jest on, ale ci, którzy przez minione lata mu o owych „kaczych wygonach, rogaciźnie i psach na łańcuchu” śpiewali do snu. A my znamy ich nazwiska i starajmy się ich nie zapomnieć.

***

 Ponieważ zrobiło się zbyt ponuro, proponuję zakończyć tę część naszych lekcji rzutem oka na ulicę Polanki w Gdańsku i się choć na chwilę uśmiechnąć. Otóż, jak słyszymy, Lechowi zostało na koncie zaledwie 5 tys. złotych, a problem w tym, że na nich już swoją łapę położyła Danuśka. Gdzie te czasy gdy oni się gonili po królewskim łóżku w Buckingham Palace?



sobota, 15 maja 2021

Gdy bez służb ani rusz

Daję słowo że nie planowałem tego, ale tak wyszło, że poniższy tekst, który powstał w minioną niedzielę z myślą o "Warszawskiej Gazecie", wrzucam tu chwilę przed rozpoczęciem wydarzenia pod nazwą "Polski Ład", które powinno ostatecznie zasypać to co jeszcze pozostało po Platformie Obywatelskiej. Poczytajmy więc i popatrzmy.

     A zatem, jak chyba wszyscy już widzimy, czas stworzonego przez odpowiednie służby lata temu projektu pod nazwą „Platforma Obywatelska” dobiega ostatecznego końca, a ja sobie myślę, że cokolwiek byśmy mieli o tym czyś myśleć, to sytuacja gdy ów projekt znika, gdy na jego czele stoi ktoś taki jak Borys Budka, stanowi jednak okrucieństwo zbyt drastyczne. Tymczasem faktem jest to, że to coś się kończy, a nam nie pozostaje nic innego jak przypomnieć sobie wszystkie te lata, kiedy owa Platforma rządziła najpierw pod czujnym okiem Donalda Tuska, a już pod sam koniec, Ewy Kopacz i jestem głęboko przekonany, że wspomnień będziemy mieli co niemiara. Gdy chodzi o mnie jednak, to ja chyba najbardziej przeżyłem dzień jeden z pierwszych, gdy tuż po wygranych przez Platformę Obywatelską w roku 2011 wyborach, w swoim sejmowym expose Donald Tusk powiedział co następuje:

Ktoś w Parlamencie Europejskim powiedział niedawno, że już za chwilę Europa zostanie podzielona na dwie części – jedna z nich obejmie tych, którzy siedzą przy stole, a druga tych, którzy leżą na talerzach. My Polacy musimy zadbać o to, byśmy siedzieli przy stole. W związku z tym, rząd, w trosce o bezpieczeństwo obywateli, zapewni wojsku i policji znaczne podwyżki wynagrodzeń. Do lipca przyszłego roku policjanci i żołnierze otrzymają 300 zł. podwyżki każdy, i jeszcze raz tyle przed końcem roku”.

        Jak znam życie, a i chyba jednak pamięć mam wciąż nie najgorszą, z owych podwyżek nic nie wyszło, choćby z tego względu, że koledzy Donalda Tuska, w momencie gdy rzucili się do sprawowania władzy, pierwsze co zrobili, to opróżnili kasę i na podwyżki dla tak zwanych „sił” już nie starczyło. Natomiast wciąż pamiętam tamtą obietnicę, bo myślę sobie, że już wtedy, w roku 2011, a więc faktycznym początku upadku owego tak tragicznego dla Polski politycznego projektu – a mam tu na myśli nie tylko pamiętne nieszczęście 10 kwietnia roku 2010 – Donald Tusk doskonale czuł przysłowiowe „pismo nosem” i wiedział, że oto przyszedł moment, gdy wszystko powoli zmierza do nieuchronnego końca, a jemu pozostaje już tylko albo wydusić z budżetu odpowiednio duże pieniądze, za które uda się kupić lojalność wojska i policji, albo zwyczajnie wiać z kraju gdzieś na bezpieczne stanowisko, najlepiej w Brukseli. 

       Co było dalej, to my już dziś wiemy. Na podwyżki ani nie starczyło, ani, jak sądzę, nie dość że temat nie wrócił, to tak naprawdę nikt na ową obietnicę większej uwagi nie zwrócił, natomiast sam Donald Tusk jak najbardziej załatwił sobie powszechnie znaną synekurę w Unii Europejskiej i, jak osobiście dziś uważam, zwiał z Polski na zawsze. To jednak co mnie dziś, gdy widzę, jak porzucona przez swojego pana i władcę Platforma zdycha, wspominam sobie tamten czas, gdy okazało się, że zabrakło pieniędzy na tak zwaną przemoc.

       


piątek, 14 maja 2021

Dlaczego postanowiono zamknąć usta Zycie Gilowskiej?

 

       W kwestii dziennikarza Mazurka mam bardzo duży problem, związany z tym że z jednej strony przed laty bardzo lubiłem czytać jego rozmowy w „Rzeczpospolitej”, a dziś najczęściej dużą przyjemność sprawia mi słuchanie podobnych rozmów, tym razem prowadzonych w stacji RMF, z drugiej natomiast, są chwile, kiedy on jest nadzwyczaj irytujący – by nie powiedzieć wyjątkowo mało inteligentny – i daję słowo, że zupełnie niezależnie od tego, czy jego rozmówcą jest ktoś z Platformy czy z PiS-u. Mimo to, nie marudzę, a już z całą pewnością nie przyłączam się do hejtu, jaki na niego spada z jednej czy z drugiej obrażonej strony. Wiem bowiem, że sytuacja gdzie człowiek okazuje się mieć, choćby nie wiadomo jak wybitny, to jednak tylko jeden talent, zdarza się na świecie nader często.

        Jakimś dziwnym jednak przypadkiem trafiłem na rozmowę jaką ów Mazurek przeprowadził z rzecznikiem Prawa i Sprawiedliwości, Radosławem Foglem, jeszcze w grudniu zeszłego roku i pomyślałem sobie, że są pewne granice, których nawet ktoś z jednym tylko talentem przekraczać nie ma prawa. Bez zbędnych wstępów tłumaczę. Otóż z rozmowy, która trwa niemal pół godziny Mazurek postanowił poświęcić około jedną trzecią na to, by wydusić od Fogla wyznanie, że gdy chodzi o wykupienie przez Orlen od Niemców polskiej prasy regionalnej, nie stanowiło to posunięcia biznesowego, lecz czysto polityczne. Czy ja mam pretensje o to, że takie pytanie w ogóle padło? Ależ skąd! W końcu każdy normalnie myślący, a zainteresowany sprawą człowiek wie, że i jedno i drugie. Owa inwestycja przyniesie korzyści zarówno rządzonej przez PiS Polsce, jak i samej firmie, a jeśli uznał Mazurek że warto Fogla o to zaczepić, to niech mu będzie. Fogiel oczywiście odpowie, że polityka nie ma tu nic do rzeczy, Mazurek na to powie, że wszyscy wiemy że to nieprawda i przejdzie do kolejnego tematu. Tymczasem ten bałwan uznał, że nie zaszkodzi Fogla przez kolejne  10 minut bez sensu dociskać, tak jakby wierzył, że w końcu ten – przypominam że rzecznik prasowy partii – przyzna, że no dobrze, chodziło o to żeby Prawo i Sprawiedliwość odebrało tej bandzie oszustów lokalne media i pomogło sobie w kolejnych wyborach. No więc dociska i pyta Fogla, ile on zarabia, a gdy ten mu udziela szczerej odpowiedzi, Mazurek ripostuje:

To jest stanowczo za mało jak na te bzdury które musi pan publicznie wygadywać i bronić tego własnym imieniem i nazwiskiem. Ludzie mogą zmieniać pracę i ja za takie pieniądze takich rzeczy bym nie wygadywał... w ogóle takich rzeczy bym nie opowiadał”.

      A ja tu mam dwie uwagi. Pierwsza, związana z tym co już wspomniałem wcześniej, a mianowicie tym że trzeba mieć coś z głową, by oczekiwać od rzecznika nie tylko rządzącej partii, ale w ogóle rzecznika czegokolwiek, że ten nagle powie coś od siebie. Druga jednak jest znacznie poważniejsza i stanowiąca faktyczny powód, dla którego dzisiejszy tekst w ogóle powstaje. Rzecz w tym mianowicie, że sytuacja gdzie Robert Mazurek, jeden z prominentnych dziennikarzy III RP, którego zawodowy, ale też życiowy los, zależy od tego jak długo mu się uda nie dać wypchnąć z miejsca w którym się szczęśliwie znalazł, i to z całą pewnością nie tylko dzięki wspomnianemu wcześniej talentowi, nagle zaczyna zadzierać nosa i pouczać kogokolwiek na temat osobistej godności, jednocześnie stawiając siebie jako przykład, przekracza wszelkie granice.

       Oto staje Mazurek przed Radosławem Foglem, człowiekiem, który, jak mi wiadomo, wyłącznie dzięki swoim wielu talentom, osiągnął publiczny sukces, i oświadcza że on, niezależnie od tego, ile by mu płacono, aż tak skurwić, by zostać czyimkolwiek rzecznikiem, by się nie dał. Mazurek!!!

       Skoro jednak stało się jak się stało, nie pozostaje mi nic innego jak opowiedzieć o czymś, co dotychczas planowałem trzymać dla siebie. Otóż było tak, że kiedy postanowiłem opublikować swoją korespondencję ze śp. Zytą Gilowską, wysłałem wszystkie te maile do męża Pani Profesor, pana Andrzeja Gilowskiego, poprosiłem go o zgodę na publikację, a on mnie z kolei poprosił bym tego nie robił. Jakie były wszystkie powody owej decyzji, tego nie wiem, natomiast ten który on mi przedstawił wskazywał na jeden z tych listów, ten mianowicie:

A teraz opowiem Panu anegdotkę. W MF zastałam w charakterze rzecznika prasowego bezczelnego młodziana bez wykształcenia i manier, przyjętego przez moją poprzedniczkę (‘to brat Roberta Mazurka’) w skład tzw. gabinetu politycznego, co niebywale ułatwiło szybkie rozstanie, ponieważ owe gabinety rozwiązują się automatycznie wraz ze zmianą osoby ministra. Otóż ten młodzian najpierw wpakował mnie na ‘minę’ (miał dużo mniej wyczucia ode mnie) a potem nawet mnie straszył i groził mi jakimiś bliżej nieokreślonymi retorsjami. Smarkacz groził wicepremierowi przy świadkach i mimo to (sic!) jeden z ministrów przyjął go na trochę do swojego działu prasowego, a potem wylądował u Wildsteina w TVP na jakieś pół roku. Kiedy Wildstein odchodził z TVP, to tym chłopakom (między innymi owemu ‘bratu’) zapewnił kolosalne odprawy jako kompensatę utraconych zarobków, ponieważ byli to ‘specjaliści rynkowi’. Wówczas poprosiłam Mariusza Kamińskiego (CBA) na rozmowę i zapewniłam Go, że to nie żadni fachowcy, a przykładowo ‘ten mój’ to zwykły miglanc i dyletant, więc ofiarowanie mu pół miliona złotych (500 000 zł) odprawy z państwowej firmy jest złodziejstwem. Dałam to na piśmie - na papierze Ministra Finansów -skierowanym do Szefa CBA.  Mariusz Kamiński chyba nie zdążył nic z tym zrobić, ale jego następca z całą pewnością ten papier znalazł (wcale się nie ukrywałam) i po-pokazywał. I co? I nico. I to jest obrazek z doliny nicości, prawda?

       O co poszło. Otóż dni kiedy rozmawialiśmy, były świadkiem dwóch innych wydarzeń. Pierwsze to to, że syn państwa Gilowskich miał plan powołania do życia Fundacji im. Zyty Gilowskiej i liczył bardzo na to, że patronat nad tym projektem zgodzi się objąć prezydent Duda, było nie było człowiek osobiście obecny na pogrzebie Pani Profesor. Drugie było takie, że oto właśnie bardzo ważny order z rąk Prezydenta otrzymał Bronisław Wildstein. Jedno i drugie sprawiło, że syn Zyty Gilowskiej wystraszył się, że jeśli historia opowiedziana przez jego mamę znajdzie światło dzienne, z projektu wyjdą nici. Trochę o tym z panem Gilowskim porozmawialiśmy, nie zajęło mi jednak zbyt dużo czasu by go przekonać, że sam fakt że na pogrzebie jego zmarłej żony stawili się karnie Prezydent, Premier i Prezes, to Ona od tego momentu jest nietykalna, i to niezależnie od tego jak skorumpowana się okaże nasza klasa polityczna. Jej pamięć pozostanie idealnie nieskazitelna. No i pan Gilowski się zgodził, książka się ukazała, a z tego co zdążyłem zauważyć, Fundacja im. Zyty Gilowskiej nie powstała. Mało tego. Wygląda na to, że owe listy sprawiły, że nie wydarzyło się wiele innych rzeczy, które zdarzyć się powinny, w tym i to, że owa książka, jako taka, powinna się stać ogólnopolska sensacją, a dziś jest sprzedana do ostatniego egzemplarza i nie ma najmniejszych szans na jej wznowienie.

         Ktoś zapyta, dlaczego ja uznałem, że gra jest warta świeczki, podczas gdy ową świeczką jest ujawnianie było nie było swego rodzaju tajemnic. Czy reputacja Roberta Mazurka jest warta tego, co Andrzej Gilowski wstępnie planował zachować wyłącznie dla siebie? Pewności nie mam, ale mam za to bardzo mocne przekonanie, że ujawnienie tych mechanizmów pozwoli nam zorientować się w systemie, jaki nas oplata z każdej strony zarówno dziś, jak i chyba już na zawsze. I słowo daję, że ten bałwan Mazurek, jeden i drugi, jest tu najmniej istotny.

      


czwartek, 13 maja 2021

Czy można zabić człowieka przy pomocy zwykłego winyla?

 

Kwestia ta pojawia się to tu to tam dość regularnie, a ja przyznaję, że tym samym niemal za każdym razem cierpliwość moja wystawiana jest na bardzo dużą próbę. O co chodzi? O to mianowicie, że wraz z pojawianiem się kolejnych pokoleń – ostatnio już, jak się zdaje, zaktywizował się nawet rocznik 2005 – wraca temat nędzy PRL-u i pytania o dostępność płyt z zagraniczną, a więc głównie anglojęzyczną, muzyką popularną. Po raz pierwszy, jak sądzę, zostałem zaatakowany popisami owych wstępujacych pokoleń, gdy opowiedziałem tu na blogu, a potem w mojej książce o markach, dolarach, bananach i biustonoszu marki triumph, o tym jak to w latach jeszcze 70-tych słuchałem płyt z nagraniami popularnych wówczas jazzowo-rockowych artystów. To wtedy właśnie wyrażone zostało wobec mnie podejrzenie, że skoro ja w tamtych latach słuchałem takich zespołów jak King Crimson, Led Zeppelin, Genesis, czy, z drugiej strony, Milesa Davisa, Coltrane’a  i zespołu Mahavishnu Orchestra, to musiałem być dzieckiem jakichś esbeków, albo przynajmniej partyjnych sekretarzy. Skąd ten pomysł? Stąd mianowicie, że Piotr Kaczkowski zaczął puszczać zespoły dopiero pod koniec lat 70-tych, a zagraniczne płyty do powołania Tadeusza Mazowieckiego na stanowisko premiera można było kupować najbliżej w Berlinie Zachodnim.

Na początku próbowałem jeszcze tłumaczyć, że już gdzieś w okolicach roku 1975 zaczęły być organizowane giełdy płytowe, na których całe tłumy kolekcjonerów i handlarzy wystawiały do sprzedaży wszystko, o czym człowiek mógł sobie zamarzyć. Skąd oni to wszystko mieli, pojęcia nie mam, natomiast faktem było to, że mieli i, jak mówię, mieli tego bardzo dużo. Nie mam pewności, ale niewykluczone żę część z nich utrzymywała jakieś kontakty ze światem Zachodu i je stamtąd sprowadzali, ale też z pewnością cześć z nich, tak jak przynajmniej dwóch moich kolegów, wymieniało się ze znajomymi zbieraczami w Niemczech, Szwecji, czy Anglii na płyty polskie. Możliwe że wśród nich były też dzieci esbeków, czy partyjnych funkcjonariuszy, jednak żaden z nich mi się nie przedstawił, a i ja też nie pytałem. Wyłącznie te płyty od nich kupowałem.

Pojawia się kwestia, skąd miałem na nie pieniądze, bo one naturalnie musiały być bardzo, bardzo drogie. Przede wszystkim one bardzo, bardzo drogie być nie mogły, bo gdyby były, to nikogo by na nie nie było stać. Poza tym ja już w roku 1974 podjąłem pierwszą pracę, a ponieważ wciąż mieszkałem z rodzicami, to zarobione pieniądze wydawałem na płyty i czasem też książki właśnie, które z myślą o mnie odkładała zaprzyjaźniona pani z księgarni. I tak to szło. Jak duże to były pieniądze, tego dziś już nie pamiętam, ale nie sądzę by to było więcej niż dzisiejsza stówa za pierwszy lepszy winyl. Ponieważ owe giełdy odbywały się w każdą niedzielę, myślę że do czterech tytułów w miesiącu mogłem sobie sprawić.

         To o czym tu piszę, to są fakty, a kiedy się zastanawiam, czemu tak trudno jest do nich przekonać osoby, które się już urodziły w czasach grubo post-peerelowskich, myślę że z ich punktu widzenia nie ma żadnej różnicy między czasami Jaruzelskiego, Gierka i Gomułki. Gdy się im powie, że w latach 70-tych można było w uniwersyteckiej stołówce kupić coca-colę, to oni w to nie uwierzą, bo ktoś im kiedyś powiedział, że za pokazanie się z flaszką owego płynu szło się do więzienia. Otóż nie. Była coca-cola, były pomarańcze i banany, nie mówiąc o taniej cielęcinie w zaprzyjaźnionym sklepie – a należy pamiętać, że patriotycznym obowiązkiem każdego było znalezienie sobie jak najwięcej zaprzyjaźnionych sklepów z różnym towarem – a w pewnym momencie w katowickim Spodku występowali Eric Clapton, Suzi Quatro, czy Tina Turner, a w Jaworznie UK-Subs, wtedy jeszcze bardzo świeża legenda światowego punk rocka.

        Jak się miały sprawy w latach 60-tych, to już zupełnie inna kwestia, ale i o niej wspomniałem przynajmniej raz, w innej jednak niż wspomniana wcześniej książce. Proszę mi pozwolić, że przypomnę odpowiedni fragment. Będzie o zapachach, no i oczywiście o ludziach, którzy byli tam razem ze mną i podobnie jak ja wąchali te płyty.

 



 

      Jeśli ktoś nas się zapyta, jak sobie wyobrażamy klasycznego wariata, każdy z nas pewnie będzie miał swoją własną odpowiedź. A więc jeden odpowie, że dla niego klasyczny wariat to jakiś rozczochrany biedak ze zmierzwioną grzywą, machający rękoma i wyrzucający z siebie niezrozumiałe zdania. Kto inny zapewne powie, że on sobie przeciętnego wariata wyobraża, jako człowieka siedzącego po nocach przed komputerem na portalu onet.pl i wypluwającego z siebie gorycz całego swojego życia, bo to jest jedyne miejsce gdzie ktokolwiek chce go jeszcze słuchać. Na pewno też znajdzie się ktoś, kto wygląda jak absolutnie zwyczajny człowiek, zachowuje się dokładnie tak samo, chodzi do pracy, ma rodzinę, tyle że kiedy drzwi się za nim zamykają, w domu zaczyna się piekło – a tu już możemy sobie wyobrażać cokolwiek.

     Jeśli idzie o mnie, dla mnie typowy wariat to ten samotny człowiek, tak pomiędzy 50, a 70 rokiem życia, nie odzywający się do nikogo, śmierdzący i straszliwie zaniedbany, chodzący po ulicach z reklamówką z Media Marktu, wypełnioną starymi analogami. Skąd ten dziwny przedział wiekowy? Otóż mam tu na myśli ludzi, którzy na przełomie lat 60-tych i 70-tych mieli lat naście, buty typu „rollingstonki” i zbierali tak zwane longplaye. Oczywiście nie wszystkich z nich, ani nawet większość, ale z pewnością znaczną ich część.

      W czym rzecz? Otóż uważam, że spośród wszelkich żywiołów najgorsze są trzy, i nie mam tu na myśli, ani ziemi, ani ognia, ani powietrza, ani nawet wody, ale seks, religię i muzykę. Gdy chodzi o seks i religię, wydaje mi się, że sprawa jest całkowicie jasna, i nie ma czego wyjaśniać, natomiast z muzyką sprawa jest dość ciekawa. I wcale nie mam na myśli tych setek tysięcy dzieci, które uczestniczą w najróżniejszego typu festiwalach, czy nawet niekiedy pojedynczych koncertach. Wcale bowiem nie uważam, że owe choćby i pół miliona młodzieży jeżdżącej każdego roku do Kostrzynia nad Odrą to ludzie, którzy kochają muzykę. Nie sądzę nawet, by oni muzyką się tak naprawdę interesowali. Tam mamy do czynienia z czymś kompletnie z muzyką niezwiązanym. Ale zapomnijmy o tym nieszczęsnym Woodstocku. Ja sobie nie jestem w stanie wyobrazić nawet tego, że ci wszyscy, którzy wydają ciężkie pieniądze na to, by pojechać do Gdyni czy Glastonbury, robią to z miłości do muzyki, a już na pewno nie przede wszystkim. Natomiast z całą pewnością, to właśnie miłość do muzyki sprawia, że w pewnym momencie swego życia człowiek dochodzi do wniosku, że on nie ma nic poza tymi swoimi analogami sprzed lat, a to przekonanie jest tak silne, że on nawet boi się wyjść bez nich z domu. Dlaczego? Już tłumaczę.

       Otóż, moim zdaniem, to wszystko zaczęło się wtedy, w latach 60-tych, kiedy to szelest rozkładanej okładki płyty długogrającej, czy choćby wyciąganej ze środka owej białej koperty, budził w człowieku autentyczną ekstazę. To był czas, kiedy te płyty, najczęściej nawet nie nasze, tylko nam pokazane i dane do ręki, byśmy je sobie przez chwilę potrzymali, oczywiście zawierały muzykę, ale niosły w sobie wartość dodatkową, a mianowicie tę lśniącą okładkę, to zdjęcie zespołu, ten zaskakująco kolorowy, zawsze inny i taki zawsze nowy, krążek na samym środku tego czarnego krążka, a nawet ten czasem niespodziewanie gruby grzbiet okładki, z tytułem płyty i nazwą wykonawcy.

      No i ten zapach. Dziś mało kto wie, choćby dlatego, że ci co wiedzą, w znacznej części albo poumierali, albo zwyczajnie oszaleli, a więc są też jakby w innym świecie, ale prawdziwe „longi” pachniały. I one nie pachniały jakimiś perfumami, ale pachniały czymś, co nam się nieodmiennie kojarzyło z Zachodem, a jak ktoś miał wcześniej okazję tam być, to rzecz już nawet nie polegała na skojarzeniach, ale to był fakt: zapach płyt to był zapach Zachodu. No i oczywiście mam tu na myśli tylko płyty stamtąd. Polskie longplaye, czy to Niemen, czy to Czerwone Gitary, czy Skaldowie, czy Niebiesko-Czarni, jeśli miały jakiś zapach, to wyłącznie zapach szarego papieru pakunkowego. Pamiętam raz, i mam wrażenie, że to była płyta Tadeusza Woźniaka z piosenką o zegarmistrzu światła, jak polska płyta pachniała. Kupiłem sobie tego Woźniakowskiego i on pachniał. I to było coś. Oczywiście, że oni to tylko posmarowali jakimiś perfumami, no ale to faktycznie pachniało. Zagraniczne płyty pachniały zawsze.

      Ja wiem, że bardzo trudno jest to zrozumieć komuś, kto tego nie przeżył, ale opowiem coś jeszcze. W tamtych latach, kiedy byłem jeszcze małym dzieckiem, w Katowicach na ulicy Wieczorka – dziś, kiedy okazało się, że ów Wieczorek to jakiś komuch, Staromiejskiej – był sklep w bramie, w którym można było kupić wszystko. Mówiąc „wszystko” mam na myśli towar od przede wszystkim plastikowych żołnierzyków do wyciętych z zagranicznych kolorowych magazynów zdjęć, przede wszystkim zespołów takich jak Rolling Stonesi, Beatlesi, ale też Animalsi, Hendrix, Herman’s Hermits, Kinks, Lovin’Spoonful, Manfred Mann, Beach Boys, i co tam komu pasowało. Nie wiem, dlaczego, ale akurat tych zdjęć nigdy nie kupowałem. Aż boję się pomyśleć, że były za drogie. A jest to oczywiście całkiem możliwe, bo problem nie polegał na tym, że myśmy ich nie mieli w radio i w telewizji, ale na tym, że je nawet trudno było znaleźć jakiejś w gazecie. Pamiętam jak któregoś dnia zobaczyłem zdjęcie Jimmy’ego Page’a w magazynie „Jazz Forum”, jak stoi z tą gitarą i włosy zasłaniają mu twarz, i byłem autentycznie wzruszony.

       A więc, sytuacja, w której człowiek nagle miał w ręku płytę, prawdziwą błyszczącą i pachnącą płytę, na której było prawdziwe zdjęcie zespołu, a w środku prawdziwy czarny krążek z tą kolorową, okrągłą nalepką, z pewnego punktu widzenia sprawiała, że się czuło, że warto żyć.

      Jak mówię, to wszystko jest bardzo trudne do wyjaśnienia. Jestem jednak pewien, że akurat ci wszyscy, którzy – z różnych przecież powodów – w międzyczasie stracili zmysły, doskonale wiedzą, co mam na myśli. Jeśli oni dziś – z różnych przecież powodów – są biednymi, samotnymi i zwyczajnie chorymi ludźmi, a nie mogą ani na chwilę wypuścić z rąk tych Doorsów, to dlatego, że to jest wszystko, co mają. A my musimy zrozumieć, że pewnie gdyby tu tylko chodziło o te dźwięki, to oni by jakoś sobie z tym poradzili. Rzecz w tym, że za tymi dźwiękami stoi całe ich życie, no i to, co je tworzy, a więc wspomnienia, związane z nimi wzruszenia i te nie opuszczające człowieka od rana do nocy zapachy. A od nich można naprawdę zwariować.

      I o tym właśnie sobie myślę, kiedy idę sobie ulicami mojego miasta i nagle spotykam któregoś z nich. Mojego brata. Człowieka, który po prostu zawsze lubił słuchać muzyki.

 

PS. Obie wspomniane wyżej książki mogą Państwo zamawiać bezpośrednio pod adresem k.osiejuk@gmail.com

 


środa, 12 maja 2021

Ogłaszamy kolejną odsłonę konkursu na dowcip o Kuala Lumpur

 

Pod wczorajszym tekstem, Czytelnik zapytał mnie o jakiś dawny tekst, a ja mu dość impertynencko odpowiedziałem, że w tym zalewie kilku tysięcy notek jest mi bardzo ciężko znaleźć tę jedną. Ogarnięty wyrzutami sumienia, postanowiłem jej jednak poszukać, i choć nic z tego nie wyszło, to trafiłem na inną, moim zdaniem, wartą przypomnienia refleksję i postanowiłem, że ramach konsekwentnego stronienia od zawartości mózgów Rafała Trzaskowskiego i jego partyjnych kolegów, znów cofnę się w przeszłość, choć jak to zwykle, z lekkimi modyfikacjami.

 

 

      Mam nadzieję, choć już niestety nie wiarę, że wszyscy z nas słyszeliśmy i zapamiętaliśmy informację o tym, jak to już niemal dwa tygodnie temu najpierw zniknął z radarów, a następnie zniknął w ogóle samolot Malezyjskich Linii Lotniczych z 239 osobami na pokładzie. Mam nadzieję, choć wciąż nie wiarę, że mimo tak strasznie egzotycznie brzmiących nazw, jak Malezja, Pekin, czy Kuala Lumpur, zwróciliśmy uwagę na ten szczegół, jak to ów samolot wystartował z Kuala Lumpur do Pekinu i po godzinie wszyscy ludzie, którzy nim lecieli najprawdopodobniej zginęli. Ktoś spyta, dlaczego brakuje mi tej wiary. Otóż właśnie przez tę egzotykę. W końcu, nie oszukujmy się – cóż nas interesuje jakieś Kuala Lumpur, czy nawet Malezja, choćby i z 239 ludźmi na pokładzie, jeśli ci ludzie w większości wyglądają równie egzotycznie, jak egzotycznie brzmi nazwa Kuala Lumpur?

      A zatem wiary mi brakuje, natomiast mam nadzieję, bo gdyby się miało okazać, że nasza europejskość doprowadziła nas do tego stanu, że niekiedy bez najmniejszego wysiłku potrafimy o 239 – a tak naprawdę znacznie, znacznie więcej – ludzkich tragedii myśleć w tych samych kategoriach, co w wypadku kolejnej wojny gdzieś w Afryce, to z nami jest zdecydowanie nie najlepiej. Skąd u mnie te obawy? Otóż one się biorą z prostej obserwacji. Ja akurat miałem okazję parokrotnie ostatnio rozmawiać z różnymi ludźmi na temat tego zniknięcia i nie mogłem nie zauważyć, jak ono robiło wrażenie do momentu, gdy się nie zaczęły pojawiać owe dziwnie brzmiące nazwy. Ale nie chodzi tylko o zwykłe reakcje zwykłych ludzi. Przecież ja doskonale widzę, jak ta sprawa jest relacjonowana przez nasze media, a widząc to nie potrafię się nie zastanawiać, jak inaczej wyglądałyby te relacje, gdyby ten samolot nie wiózł 239, ale choćby tylko stu takich samych ludzi, tyle że Belgów, Hiszpanów, Szwedów, Holendrów, czy Francuzów.

      Przesadzam? Akurat! Oto parę dni temu przeczytałem gdzieś na blogach, że paru dziennikarzy Radia Zet zwróciło się do słuchaczy, by w odpowiedzi na pytanie „Co się stało z samolotem?” słali do redakcji swoje propozycje. No i wtedy się zaczęło. Ktoś zaproponował, że samolot walnął w kupę kartonów, ktoś inny, że podobno leży gdzieś w Smoleńsku, ktoś jeszcze inny, że uprowadzili go Marsjanie. A więc, widzimy już jak to działa. Najpierw pada hasło, a w odpowiedzi na hasło natychmiast pojawia się odzew. A ja znów nie mam najmniejszej wątpliwości, że gdybyśmy nie mieli samolotu Malezyjskich Linii Lotniczych lecącego z Kuala Lumpur do Pekinu, ale któryś z lotów British Airways, czy Lufthansy z Rzymu do Oslo, ani ci śmieszkowie z Radia Zet by nie wpadli na ten swój niesłychanie zabawny pomysł, ani też słuchacze tego dziwnego radia by się tu z takim zaangażowaniem nie udzielali. A gdyby jednak do czegoś takiego doszło, to musiałaby interweniować Rada Etyki Mediów, a kto wie czy nie ktoś stojący jeszcze wyżej. Tu, o ile mi wiadomo, na jajach się zaczęło i skończyło.

       Wielokrotnie się zastanawiałem, skąd się ten rodzaj braku wrażliwości u nas bierze. Pamiętam wciąż, jak kilka lat temu mieliśmy katastrofę autokaru z pielgrzymami gdzieś we Francji i na Onecie pojawiła się cała kupa komentarzy nawet nie próbujących ukrywać tego rozbawienia, jakie ogarnęło ich autorów na wieść o tym, ze banda moherów spadła na mordę do jakiejś przepaści. No ale tam przynajmniej jednak widać było to zaangażowanie. Chore, bo chore, motywowane znaną nam wszystkich bezinteresowną nienawiścią, ale jednak przyznać trzeba, że internauci się autentycznie sprawą zainteresowali. Tu jednak nawet nie mamy do czynienia z nienawiścią. To jest zwykła obojętność wynikająca z tego, że przed nami stają ludzie, którzy, jako kompletnie obcy, nas ani ziębią ani parzą. To jest trochę podobna sytuacja do tej, z jaką mieliśmy do czynienia po budowlanej katastrofie w Bangladeszu. Oczywiście, jak pamiętamy, wtedy media we współpracy z międzynarodowym przemysłem tekstylnym sprawę skutecznie ocenzurowały, ale nam też jakoś nie bardzo się chciało pochylać nad tymi Bengalczykami, czy jak to się na nich tam mówi. Nawet jeśli ich było aż ponad tysiąc.

Otóż moim zdaniem tu mieliśmy do czynienia z tym prostym przekonaniem, że nawet jeśli oni mają dzieci i braci i rodziców, to te ich związki z pewnością nie są tak silne, jak u nas. To już nawet Rosjanie, jak kiedyś śpiewał ten głupek Sting, mają dzieci, ale tamci chyba jednak nie koniecznie. Prawda?

        

SUPLEMENT

Powyższy tekst kończył się oryginalnie następnymi słowami:

„O katastrofie w Bangladeszu dowiedziałem się ze wspominanego tu już parokrotnie, nie tylko dlatego, że jego właścicielem jest właściciel ukochanego klubu piłkarskiego mojej córki FC Liverpool, portalu boston.com/bigpicture, ale przez to, że to stamtąd właśnie, poza blogami, czerpię wszelkie informacje o świecie, a niekiedy nawet i o Polsce. To ze zdjęć opublikowanych w boston.com, kiedy wszystkie media solidarnie nabrały wody w usta, dowiedziałem się, że w Bangladeszu runął tamten budynek. Dziś też właśnie na boston.com znalazłem serię zdjęć pokazujących kto ma dzieci, i dla kogo i co ten fakt może oznaczać. Rzućmy proszę okiem. I spróbujmy pomyśleć sobie, jak bardzo te nasze światy są od siebie daleko”.

Jak się okazuje przez te wszystkie lata zdjęcia te zostały usunięte z portalu, a więc też zniknęły z naszego blogu. W pewnym sensie jednak myślę, że to dobrze. Otóż owe fotografie przedstawiały bardzo wzruszające portrety matek z dziećmi, a pisząc „wzruszające” mam na myśli to, że nawet jeśli kiedyś było inaczej, to dziś może owe wzruszenia nie są już chyba rozłożone aż tak demokratycznie. Dziś widok matki z dzieckiem może wywoływać niewiele więcej ponad wzruszenie ramion. To już bardziej wzruszają nas obrazki ze świata zwierząt. A zatem, proszę uprzejmie, oto wspomniana na początku modyfikacja specjalnie dla wschodzących pokoleń.

 







wtorek, 11 maja 2021

O naszej Pani Kodeńskiej w nowych koronach

 

Wczoraj wieczorem chyba przez godzinę szukałem w głowie choćby skromnej refleksji, która by się nadała do tego, by się nią podzielić tu na tym blogu i proszę sobie wyobrazić, że siedząc tak i gapiąc się w ścianę przez ponad godzinę, nie udało mi się wymyślić nic. I oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że nic się nie dzieje, ani nawet tego, że dzieje się, ale jest mało ciekawe. Chodzi mi wyłącznie o to, że ja do tego wszystkiego nie potrafię przyłożyć refleksji, na którą ten blog wciąż jednak zasługuje. Pojawił się jednak pewien problem. Otóż ja swego czasu obiecałem pewnemu czytelnikowi z dalekiego Kalisza, którego nadzwyczaj szanuję, że cokolwiek by się działo, to w każdy wtorek i  piątek, choćby tylko z myślą o nim, kolejny tekst się tu pojawi. Czemu akurat w te dwa dni, pozostaje tu dziś dla nas bez znaczenia, w każdym razie mamy oto wtorek, a tekstu jak nie było, tak nie ma. W tej sytuacji postanowiłem pójść po linii najmniejszego oporu i opowiedzieć wszystkim tym, którzy albo nigdy nie wiedzieli, albo wiedzieli, ale zapomnieli, pewną absolutnie fascynującą historię o czymś co tu i ówdzie funkcjonuje pod nazwą „błogosławionej winy”. A jeśli nasz człowiek w Kaliszu akurat to wszystko od dawna wie i pamięta, to mam nadzieję, że przyzna, że i tak było warto. Bardzo proszę.

 

 

      Polski krajobraz terenów położonych dalej na zachód od Wisły budzi we mnie niezmiennie stan zbliżony do depresyjnego. Przyznaję, że nie bywam w tamtych okolicach ani często, ani nawet rzadko, ale te kilka razy pozostawiały mnie niezmiennie w nastroju marnym. Pisałem na tym blogu jakieś dwa lata temu o mojej podróży przez tamte tereny i właściwie wszystko co chciałem na ten temat powiedzieć, to powiedziałem już wtedy. Dziś tylko może dodam, że jeśli się od tamtej pory coś zmieniło, to być może pojawiło się więcej przydrożnych reklam, świadczących o tym jak desperacko człowiek próbuje zarobić te parę groszy, sprzedając cokolwiek, gdziekolwiek i komukolwiek.

      Pewien mój bardzo bliski kolega, który jeździ nie tylko po Polsce, ale w ogóle po świecie znacznie więcej ode mnie, opowiadał tu kiedyś o tych polskich krajobrazach właśnie w tym depresyjnym ujęciu. A więc o tej biedzie, o tym przygnębiającym smutku i o tej w gruncie rzeczy beznadziei wynurzającej się z każdego zakątka, a okazjonalnie otaczanej równie jak ona nędznym blichtrem. Nie wiem, czy kiedy on jeździ swoim samochodem, to piosenek słucha z podręcznego odtwarzacza, czy ma włączone radio. A jeśli radio, to na jakiej stacji. Ja w ciągu ostatnich trzech dni przewiozłem się te ponad tysiąc kilometrów, patrząc na zachodnią Polskę i słuchając wciąż Radia Zet – Czujesz i wiesz! A więc zdaję sobie sprawę z pewnych tu pułapek, ale – było jak było.

     Jak mówię, o Polsce ludzi wykształconych, gospodarnych i majętnych pisałem już dwa lata temu i nie mam ochoty się dalej nad nią znęcać. Zwłaszcza że, jak już to zostało powiedziane – czujesz, więc wiesz. Co można więcej dodać? Ja więc, z okazji tej wycieczki, opowiem o czymś całkowicie z innego świata. Trochę innego fizycznie, bo leżącego dokładnie po przeciwnej stronie naszej Polski, ale też trochę z innego, bo zwyczajnie z innego. Ze świata innego. Opowiem o Matce Boskiej Kodeńskiej.

       Kiedy papieżem był Grzegorz Wielki, w swojej prywatnej kaplicy trzymał cudowną figurę Matki Bożej. Jak mówi legenda, figurę tę miał wyrzeźbić św. Łukasz Ewangelista i to właśnie z tej okazji prawdopodobnie Łukasz uznawany jest do dziś za najbardziej ‘maryjnego’ Apostoła. Pewnego razu papież postanowił podarować tę figurę swojemu przyjacielowi bp Leandrowi, a biskup z kolei umieścił ją w sanktuarium w miejscowości Guadelupe w Hiszpani. Stąd dwa tytuły 'naszej' Matki Bożej: Matka Boża Gregoriańska oraz Matka Boża z Guadelupy. Ponieważ kaplica została pozbawiona pięknego wizerunku, na podstawie figury Matki Bożej podarowanej bp. Leandrowi, bp.Augustyn z Canterbury namalował obraz, który został umieszczony w papieskiej kaplicy, i znajdował się tam już aż do czasów Urbana VIII, a w Polsce księcia Mikołaja Sapiehy, zwanego Pobożnym.

      Mikołaj Sapieha, właściciel podlaskiej wsi o nazwie Kodeń, budowniczy kościołów – jak się domyślamy, człowiek pobożny i głębokiej wiary – mając 42 lata, podczas budowy jednej świątyń, zapadł na nieznaną i według wszelkich danych, nieuleczalną chorobę. Po paru miesiącach postępującej i wyniszczającej księcia choroby, jego żona Anna namówiła go na pielgrzymkę do Rzymu. Książę, który w młodości studiował w Rzymie i dobrze Rzym znał, na wyjazd się zgodził, a więc przygotowano wyprawę konną, i po dwóch miesiącach wszyscy dojechali szczęśliwie na miejsce, gdzie książę Sapieha został przyjęty przez Urbana VIII. W trakcie audiencji papież zaprosił księcia na mszę do swojej prywatnej kaplicy, i tam właśnie, w ołtarzu tej kaplicy, Sapieha po raz pierwszy zobaczył obraz Matki Bożej, i – krótko mówiąc – pięknie się modląc, doznał cudownego uzdrowienia.

      Dziękując oczywiście Matce Bożej za cud uzdrowienia, Sapieha postanowił jednak, że musi cudowny obraz za wszelką cenę zabrać ze sobą do Kodnia. Ponieważ, jak się można było spodziewać, Ojciec Święty nie wyraził na to zgody, wówczas Mikołaj Sapieha, zwany, jak już wspomniałem, pobożnym, wpadł na sposób bardzo niepobożny. Obiecując mianowicie zakrystianowi papieskiemu 500 złotych dukatów, przekupił go, a ten jeszcze tej samej nocy wykradł obraz z kaplicy papieskiej i przekazał go księciu, który natychmiast z obrazem uciekł z Rzymu. Brawurowa ucieczka była niezwykle trudna, bo kradzież szybko wykryto i cała Italia została zmobilizowana dla schwytania zbrodniarza i odzyskania obrazu. Sapieha jednak omijał miasta i drogi, prowadząc swoją zbrojną grupę wyłącznie po górskich bezdrożach Italii, a potem koło Zagrzebia i przez Węgry i Lwów do swoich posiadłości, by ostatecznie umieścić obraz w kościele w Kodniu. Na przyjęcie obrazu 8-tysięczny wówczas Kodeń został pięknie przystrojony wszelkimi dekoracjami, orkiestrami i armatami, a sam obraz został uroczyście wprowadzony, wprawdzie nie do kościoła, ponieważ, jak już wspomnieliśmy, kościół był w budowie, ale do kaplicy zamkowej. Miało to miejsce 15 września 1631 roku.

      Oczywiście, kara nastąpiła szybko i była niezwykle okrutna. Ojciec św. Urban VIII rzucił na Sapiehę klątwę kościelną w postaci zakazu wstępu do świątyni, zakazu uczestniczenia w nabożeństwach, zakazu przystępowania do spowiedzi i Komunii św. Książę – jako człowiek bardzo religijny i poboczny – naturalnie bardzo boleśnie przeżył tę karę, ale ani obrazu nie oddał, ani też grzechu nie wyznał. Zamiast tego, dokończył budowy kościoła i pięknie go wyposażył. Wówczas to obraz przeniesiono i umieszczony w głównym ołtarzu. Książę jako wyklęty z Kościoła, oczywiście nie mógł wejść do wybudowanej przez siebie świątyni i choćby bliska popatrzeć na swój obraz, więc jedynie prywatnie wchodził do pomieszczeń nad zakrystią i tylko przez okienko spoglądał na obraz Matki Bożej, i w ten sposób przez to okienko się modlił.

      Trwało tak trzy lata. I oto w Sejmie rozgorzała dyskusja związana z tym, że król Władysław IV chciał zawrzeć związek małżeński z jakąś protestantką, co według niektórych groziło Polsce zalewem protestantyzmu. W tej sprawie zabrał też głos książę Sapieha, z wielką mocą przekonywał króla, żeby się opamiętał, a by swoje argumenty skutecznie wzmocnić, zagroził zerwaniem Sejmu. Król ustąpił, protestantkę odprawił, i ostatecznie ożenił się z córką cesarza Austrii, Renatą Cecylią. Wówczas to obecny podczas obrad Sejmu nuncjusz papieski postanowił pomóc księciu. Napisał list do Ojca św. Urbana VIII, prosząc go o darowanie kary i pozostawienie obrazu Matki Bożej w Kodniu. Urban VIII przychylił się do prośby, zdjął karę kościelną i podarował obraz Sapiehom i Kodniowi. Zażądał tylko, żeby Książę Sapieha w ramach pokuty odbył podróż do Rzymu. Książę podjął osobistą decyzję i po modlitwie przed obrazem Matki Bożej, pieszo powędrował 2300 km z Kodnia do Rzymu. W Rzymie został znów przyjęty przez Ojca św. Urbana VIII, ale tym razem obdarowany relikwiami świętych męczenników i wyznawców. Według kronik przywiózł ze sobą do Kodnia około 100 relikwii, które umieścił w kościele. Z biegiem czasu część relikwii została rozkradziona, ale około 60 ocalało i są umieszczone w specjalnych relikwiarzach w bocznym ołtarzu. Ponieważ dokumentacje poginęły, w tej chwili nie wiadomo, jakich świętych relikwie się w kodeńskiej bazylice znajdują, i jedyną dokumentacja potwierdzającą autentyczność relikwii jest dokument dotyczący czaszki św. Feliksa – papieża i męczennika.

      Obraz Matki Bożej Kodeńskiej był koronowany koronami papieskimi w roku 1723. Była to trzecia koronacja obrazu na terenach dawnej Polski: pierwsza koronacja koronami papieskimi miała miejsce na Jasnej Górze - 1717, potem w Trokach k/Wilna - 1718 i właśnie w Kodniu - 15 sierpnia 1723 r. Papieskie korony z 1723 są zabezpieczone, natomiast na obrazie Matki Bożej, w roku jubileuszowym 2000 umieszczono już nowe korony.

      Ale wracamy do historii. Podczas rozbiorów Polski, car ukarał mieszkańców Kodnia za udział w Powstaniu Styczniowym w 1864, pozbawiając Kodeń praw miejskich oraz likwidując parafię rzymsko-katolicką. Wszystko ze świątyni zostało usunięte, wywiezione i to nieraz bardzo daleko: główny ołtarz do Opinogóry na Mazowsze, pięć ołtarzy do Kadzidła na Kurpiach, duży obraz św. Anny z bocznej kaplicy do katedry w Łomży, oraz pozostałe ołtarze, obrazy do pobliskich parafii. Sam cudowny obraz carscy żołnierze zapakowali do skrzyni i końmi przewieźli do Białej Podlaskiej i potem pociągiem do Częstochowy na Jasną Górę. Tam cudowny obraz Matki Bożej Kodeńskiej przebywał 52 lata w Kaplicy Serca Pana Jezusa w Bazylice Jasnogórskiej. Dzisiaj przy kaplicy Serca Pana Jezusa jest pamiątkowa tablica, zaś w Wieczerniku ołtarz z dużym obrazem Matki Bożej Kodeńskiej na pamiątkę tego pobytu na Jasnej Górze.

      Rosjanie świątynię zamienili na cerkiew prawosławną, gdzie przez ponad 30 lat modlili się prawosławni, natomiast wierni katolicy gromadzili się w Kaplicy św. Wawrzyńca na cmentarzu. W 1905 roku prawosławni opuścili tę Świątynię i wówczas w Kodniu pojawił się ksiądz rzymsko-katolicki. W roku 1927 ks. bp Przeździecki, ordynariusz siedlecki, sprowadził do Kodnia Misjonarzy Oblatów Maryi Niepokalanej. Gdy pierwsi ojcowie przybyli do Kodnia, zastali puste mury tej Bazyliki. Udało im się odzyskać ołtarz główny z Opinogóry, natomiast cudowny obraz Matki Boże ks. bp Przeździecki zabrał z Jasnej Góry, przewiózł do Warszawy, gdzie go odnowiono i umieszczono w warszawskiej archikatedrze.

      I oto nagle, kiedy biskup chciał zabrać obraz do Kodnia, mieszkańcy Warszawy zażyczyli sobie, żeby obraz został w Warszawie. Wówczas to, żeby nie było wielkiego zamieszania, zdecydowano o przewiezieniu obrazu na zamek królewski w Warszawie, gdzie już wkrótce, właśnie przed tym obrazem, ks. Prymas Hlond odebrał swój biret kardynalski. Jednak po dwóch miesiącach błąkania się obrazu po Warszawie, ks. bp Przeździecki po cichu w nocy przewiózł Matkę Boską do katedry siedleckiej, gdzie najpierw obraz przebywał przez ponad miesiąc, a następnie, już bardzo uroczyście, przez 6 białych koni w specjalnym powozie, i w towarzystwie tysięcy ludzi, 3 września 1927 roku został przewieziony do Kodnia, a po pewnym czasie został ostatecznie umieszczony w bazylice, gdzie sobie jest do dziś.

       Taka to fascynująca historia pewnej wioski nad Bugiem, pewnego świętego obrazu, pewnego cudu i wielu bardzo pobożnych ludzi. Skąd znam tę historię? Stąd mianowicie, że niedaleko Kodnia jest moja wieś i kiedy byłem dzieckiem, do Kodnia jeździłem każdego roku w sierpniu. A więc, podobnie jak moja wieś jest moja, to i Kodeń jest mój. I Matka Boska Kodeńska też jest moja. A więc to jest jeden powód. Drugi natomiast jest już bardziej doraźny. Otóż, jak już informowałem, umarł mój ukochany wujek, i przez te trzy ostatnie dni byłem go żegnać. I oto okazało się, ze ktoś – nie do końca wiemy kto – postanowił, że zostanie On pochowany razem z obrazem Matki Boskiej Kodeńskiej. I tak właśnie pochowany został.

       Z moim zmarłym wujkiem mam bardzo wiele głównie dobrych i radosnych wspomnień, ale jedno jest szczególnie mocne. Siedzieliśmy sobie kiedyś – dawno jeszcze bardzo – i patrzyliśmy na nocne niebo. I wtedy mój wujek powiedział do mnie w zamyśleniu: „Nie ma nic. Są tylko te gwiazdy. Poza tym nie ma nic”. Ja wiem, że wśród nas jest wielu takich, którzy bardzo by chcieli się dowiedzieć, już na koniec tej historii, że to mój wujek zażyczył sobie, by go pochować z Matką Boską Kodeńską. Ale niestety tego potwierdzić nie mogę. Może to on, a może ktoś z rodziny. Nie wiem. Ale też i wiedzieć nie potrzebuję. Bo to co mnie wzrusza, to właśnie sam fakt i ta wiedza – że bez tych wiosek, tych obrazów, tych cudów i tych ludzi, nie ma w ogóle o czym gadać.



 

poniedziałek, 10 maja 2021

O kłamstwie na służbie postępu

 

Gdy chodzi o mnie, to ja wciąż żyję omawianym tu już ledwie co wystąpieniem Rafała Trzaskowskiego w kwestii jego zasług na polu walki z pandemią koronawirusa. Rzecz w tym, że moim zdaniem, to co on w swej bezdennej głupocie uczynił, stanowi dla nas wszystkich znakomitą sposobność do tego, by owego dziwnego człowieka usunąć raz na zawsze z powierzchni politycznej sceny, byle byśmy tylko zechcieli zastosować już  od dawna znaną i jak najbardziej sprawdzoną metodę wdeptywania w ziemię przeciwnika; swoją drogą metodę wymyśloną i wprowadzoną do użytku przez macierzystą partię rzeczonego Trzaskowskiego. By pokazać na czym owa metoda konkretnie polega, pragnę przypomnieć swój dawny już bardzo, bo jeszcze z roku 2011 tekst, dotyczący kompletnie innej sprawy, ale jakże wciąż bliskiej. Bardzo proszę

 

 

 

       Ponieważ atmosfera weekendu wpływa na nas otępiająco, w pewnym momencie nasz pobyt przed telewizorem przybrał wymiar ekstremalny. A mówiąc ekstremalny, nie mam na myśli ani programu „Babilon”, ani nawet Zbigniewa Hołdysa na śniadaniu u swoich kolegów mistrzów, lecz zupełnie inną stację i zupełnie inny program. Program o tym, jak się odtuczyć o 100 kilogramów w 12 miesięcy, i jak się ubierać, żeby było ładnie, a nie paskudnie. W pewnym momencie pojawiła się kobieta przedstawiona jako strażak, a informacja była taka, że ponieważ ona zawsze marzyła o tym, by być supermanem, nie dość, że ubiera się jak mężczyzna, to jak mężczyzna, któremu nie zależy na wyglądzie. Ona wprawdzie mówiła, że tak jak jest, jest dobrze, a styl, który ona dla siebie wybrała, pozwala jej czuć się ze sobą wygodnie, jednak specjaliści od prezencji powiedzieli, że tak dalej być nie może. Zwłaszcza gdy ona czasami, kiedy idzie gdzieś wieczorem, zakłada na siebie kobiece ciuchy, w których niestety wygląda „jak kelnerka”. Właśnie tak. „Jak kelnerka”.

       Żeby udowodnić, że jest tak jak to zostało określone, pokazano zdjęcie tej pani w jakiejś sukience i poinformowano nas, że to jest ów ohydny strój kelnerki. Otóż ja się na strojach nie znam i, szczerze powiedziawszy, o ile nie mam przed sobą wspomnianego już Zbigniewa Hołdysa, nie bardzo się tym wymiarem rzeczywistości przejmuję, natomiast kwestia kelnerska mnie tu bardzo zainteresowała. A to z tego mianowicie powodu, że sobie pomyślałem, że gdyby ta pani była na przykład posłem Platformy Obywatelskiej i któryś z posłów PiS-u powiedział, że ona wygląda jak kelnerka, to z tego zrobiłoby się takie piekło, że 9 października nie trzeba by było nawet organizować wyborów do Sejmu, bo ich wynik zostałby ustalony w drodze aklamacji. I to piekło absolutnie nie w obronie tej pani, lecz w obronie kelnerek i kelnerów, którzy właśnie zostały publicznie obrażone. Jestem absolutnie pewien, że już na drugi dzień na Facebooku pojawiłaby się nowa grupa zatytułowana „Jestem kelnerem”, która w ciągu zaledwie paru godzin zarejestrowałaby 100 tys. odwiedzin, a cały kolejny tydzień wypełniłby się demonstracjami kipiących oburzeniem osób przebranych za kelnerów. Donald Tusk na specjalnej konferencji prasowej oświadczyłby, że on zawsze marzył by być kelnerem i jeszcze jako student historii podczas każdych wakacji pracował jako kelner, natomiast telewizja TVN24 dzień w dzień wysyłałaby na ulicę swoich reporterów, by przepytywali ludzi odnośnie szacunku, jaki oni czują do zawodu kelnera.

      Skąd ja to wszystko wiem? Wbrew pozorom, wcale nie przez owo najświeższe doświadczenie w postaci akcji, jaką na doraźne polityczne zamówienie, reżimowe media rozpętały w tak zwanej obronie mieszkańców polskiej wsi. To oczywiście pewne znaczenie miało, choćby z tego względu, że trudno zlekceważyć sytuację, w której formacja kulturowa, która wręcz na swoich sztandarach wypisała pogardę dla wsi i dla jej mieszkańców, ni z tego ni z owego zaczyna się dławić z oburzenia, że ktoś miał czelność w debacie publicznej użyć słowa „chłopi”. Natomiast obserwację propagandowych manewrów Systemu można skutecznie prowadzić od wielu już lat, i to nawet nie na poziomie jednego tylko kraju i środowiska, w taki sposób, by wiedzieć, że numer z obrażaniem, należy do bardzo starego repertuaru kłamców na całym świecie.

       Gdy idzie o starą Polskę, nie bardzo jest o czym mówić, bo tak naprawdę, każda wrogie słowo skierowane pod adresem czy to milicjanta, czy partyjnego urzędnika, obrażało lud pracujący miast i wsi, a zatem nas wszystkich. Oczywiście nikt w tę propagandę nie wierzył, jednak przekaz szedł wciąż ten sam: wróg milicjanta, to wróg Partii, a wróg Partii – to twój wróg. I również ten sam był zawsze cel. By między człowiekiem, a jego wrogiem uruchomić wieczny stan konfliktu. No ale to było dawno. Dziś wrogów wyłapuje się w sposób wybiórczy, zależny od sytuacji. Jarosław Kaczyński, na pytanie, czy podoba mu się pomysł, by można było głosować przez Internet, mówi, że mu się ten pomysł nie podoba, bo jakoś nie wypada, by tak poważny akt, jak wybory realizowany był przy piwku przed monitorem komputera. Natychmiast więc tworzy się obraz Kaczyńskiego, jako kogoś, kto nienawidzi internautów, jako pijaków i zboczeńców. Innym razem Ludwik Dorn wspomina coś o tak zwanych „wykształciuchach”, a więc ludziach, którzy wprawdzie zdobyli jakieś wykształcenie, ale nie bardzo wiedzą, co z tym wykształceniem zrobić. Natychmiast tworzy się obraz nie tylko Dorna, ale i całej reprezentowanej przez niego formacji, jako wroga ludzi wykształconych. Któregoś dnia Lech Kaczyński zwrócił się do jakiegoś agresywnego ulicznika przy pomocy epitetu „dziadu”, i do dziś ten dzień ciąży na jego pamięci, jako dzień, w którym Lech Kaczyński zademonstrował pogardę do prostego, a nie wykluczone, że i biednego, człowieka. Jarosław Kaczyński zasugerował, że nie jest dobrze jeśli dziecko jest wychowane przez ulicę, a nie przez rodziców – natychmiast okazuje się, że jest na odwrót. To ulica i podwórko stanowi wymagany standard. A sam Kaczyński jest pierwszym wrogiem bawiących się na podwórku dzieci. Ten sam Jarosław Kaczyński – w sumie, to bardzo ciekawe, że tylko on jest taki nieostrożny – zapytany o to, dlaczego, chcąc pokazać, jak drogie stało się nasze polskie życie, nie zdecydował się zrobić zakupów w sieci „Biedronka”, lecz wybrał zwykły sklep osiedlowy, odpowiedział, że „Biedronka”, jako oferta najtańsza, byłaby tu mało reprezentatywna, i w jednej chwili stał się wrogiem tanich sklepów i ludzi, którzy tam robią zakupy. Wszyscy pamiętamy bardzo dobrze, jak to nagle wszyscy, na czele z premierem Tuskiem, zaczęli deklarować, że oni na przykład kupują wyłącznie w „Biedronce”. W odróżnieniu od tego podleca – Kaczyńskiego. A tak zwana „sprawa śląska”, kiedy to pierwszy onanista III RP Marcin Meller, a za nim cała reszta wynajętych osobistości, nagle zaczęli deklarować narodowość śląską, tylko po to, by zaprotestować przeciwko słowom Jarosława Kaczyńskiego, określającym politykę na rzecz autonomii Śląska, jako antypolską? Można się już tylko zastanawiać, cóż to takiego się stało, że po swoim słynnym adresie do tych, co stoją tam, gdzie „stało ZOMO”, System nie uruchomił akcji w obronie zomowców pod hasłem „Wszyscy jesteśmy z ZOMO”.

      Wiemy natomiast, dlaczego, kiedy Zbigniew Hołdys określił Jarosława Kaczyńskiego epitetem „chuj”, na Facebooku, nie ruszyła akcja pod tytułem „Jestem chujem”. Dlatego mianowicie, że ten rodzaj zabawy stanowi żywioł Hołdysa właśnie i jego treserów, a nie ludzi normalnych.

       I oto nagle się okazuje, że, podobnie jak w wielu innych sytuacjach, i tu pomysł organizowania społeczeństwa przeciwko wspólnemu wrogowi, nie jest naszym polskim wynalazkiem. Całkiem niedawno mianowicie, dotarła do mnie informacja, że gdzieś w Kanadzie, szef miejscowej policji, zaniepokojony wzrostem motywowanych seksualnie napadów na młode kobiety, zwrócił się do nich z apelem, by spróbowały jednak nie ubierać się jak dziwki, bo w ten sposób prowokują niedobre zachowania u różnego rodzaju zboczeńców. Natychmiastową reakcją na te słowa stał się powszechny protest oburzonych kobiet – i to co w tym najciekawsze, nawet nie koniecznie tych, które bardzo lubią się ubierać jak dziwki, ale wszystkich kobiet z jakiegoś powodu dotkniętych tym apelem – mężczyzn, polityków i najróżniejszego typu społecznych aktywistów, zorganizowany pod hasłem: „Wszyscy jesteśmy kurwami”, a uwidoczniony w postaci demonstracji z udziałem przebranych za owe kurwy obywateli. A ja już tylko mogę się założyć, że ów nieostrożny policjant był politycznie związany z tamtejszą prawicą. Skąd to wiem? Przede wszystkim stąd, że gdyby to był „swój człowiek”, to przede wszystkim, jeśliby on już formułował jakieś apele, to o organizację białych marszów przeciwko przemocy, a najpewniej, wspólnie z paroma kolegami, założyłby jakąś dochodową fundację na rzecz popierania aborcji u ofiar gwałtów. No i, oczywiście, gdyby on był „naszym człowiekiem”, to jego sława nie dotarłaby aż do uszu delegatury Systemu w Polsce w osobie Wojciecha Orlińskiego, który nas o tym kanadyjskim faszyście zechciał poinformować.

       Podobnie zresztą, pies z kulawą nogą by nie usłyszał o niedawnym „skandalicznym ataku na polską wieś”, a nasi prawicowi publicyści nie mieliby szans popisywać się swoim obiektywizmem i umiarkowaniem w ocenach, gdyby słowa o zbaraniałym chłopstwie, z jakiegoś powodu – a przecież, jak wiemy, powodów by się znalazło wiele – wypowiedział taki na przykład Donald Tusk. W końcu mieliśmy okazję tego typu wydarzenia ćwiczyć wielokrotnie, choćby gdy chodzi o starsze panie w moherowych beretach, czy dowodów osobistych naszych babć, i zawsze się okazywało, że w kwestii tworzenia społecznej nienawiści, kierunek jest wciąż ten sam. Bo taka właśnie jest podstawowa metoda prowadzenia antydemokratycznych kampanii wszędzie, od początku świata. Ma ona nawet swoją nazwę: „Dziel i rządź”.

      Zbliżają się wybory i wszyscy mamy nadzieję, że wreszcie uda się nam tak zorganizować, by tę bandę pasożytów odsunąć od władzy. Jednak nie łudźmy się, że wraz z upadkiem tego rządu to całe kłamstwo nagle się skończy. Że stanie się coś co je ostatecznie skompromituje i unicestwi. Ono bowiem jest wieczne, tak jak wieczna jest ludzka zgoda na służenie złu, pod warunkiem, że owo zło wskaże nam wroga. Dziś musimy to zło odsunąć od władzy, ale i tu nie miejmy złudzeń. Ono nawet pozbawione bezpośredniego wpływu, będzie atakowało, i to atakowało jeszcze energiczniej i w sposób jeszcze bardziej przemyślany. I wreszcie dojdzie do tego, że my będziemy stali tu na tej naszej ubitej ziemi, a wokół nas będą się gromadziły coraz to nowe grupy tych, którzy rzekomo powinni się przez nas czuć zagrożeni: inteligencja, wieś, biedota, ludzie zamożni, ludzie wierzący, ateiści, robotnicy, studenci, nauczyciele, Ślązacy, Kaszubi, Górale, a po nich przestępcy, zboczeńcy, stara komuna, nowe służby, byli zomowcy… Każdy będzie mógł zostać ofiarą faszystowskiej prawicy, i w ten sposób dołączyć do sił europejskiego postępu.

       A nam pozostanie, jak zawsze zresztą, stać, pamiętać i uważnie obserwować, co się wokół nas dzieje. Stać wiernie, a jak się da, to iść.

 


Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...