niedziela, 7 maja 2017

O tym jak strollowałem Europę

Niedawno minęło dziewięć lat, jak spotykamy się na tym blogu i obok zwykłych, często moim zdaniem nadmiernie życzliwych komentarzy, pojawiają się też bardzo mocno akcentowane pretensje o to, że przede wszystkim jestem niegrzeczny, czy wręcz chamski, a poza tym uporczywie nie toleruję opinii, które stoją w sprzeczności z tym, co sam uważam za słuszne i prawdziwe. Ten z kolei zarzut prowadzi do kolejnego, tego mianowicie, że tu panuje terror jak na dawnej Mysiej, gdzie każda, choćby nieco tylko kontrowersyjna opinia, tradycyjnie była radykalnie i bez dyskusji wycinana. Pomyślałem sobie zatem, że może nie zaszkodzi ten jeden raz na parę lat przypomnieć, jak najczęściej wygląda owa debata, której ja rzekomo unikam, czy to w obawie przed intelektualna porażką, czy przez swoje nadmiernie rozbuchane ego.
I proszę nie podejrzewać, że ja tu wybrałem kilka najbardziej dramatycznych komentarzy i w ten sposób próbuję bronić swoich cenzorskich zwyczajów. Proszę też nie liczyć na to, że ten hejt wylewa się tylko w komentarzach pod kolejnymi notkami. Nic podobnego. On co najmniej w tym samym natężeniu obecny jest na innych blogach, ale również w mailach, które tu regularnie przychodzą. Za nami dziewięć lat, najpierw w Salonie 24, gdzie, cokolwiek by o tym miejscu nie powiedzieć, istniała przynajmniej możliwość radykalnego eliminowania owych słynnych już „internetowych psów”, no a ostatnio już tylko tu, gdzie najpierw zmuszony byłem korzystać z opcji moderowania komentarzy, a ostatnio najbardziej z nich obłąkane usuwam ręcznie. Oczywiście, tak jak zawsze przy akompaniamencie zarzutów, że ze mnie wyłazi ciemny, peerelowski cenzor. Rzućmy więc okiem na część z nich, tak by móc przynajmniej zobaczyć, że to co nas tu tak cieszy i daje tyle satysfakcji, to jednocześnie bardzo brutalna walka o to, by ten blog zwyczajnie przetrwał. Pisownię zachowałem oryginalną nie przez złośliwość, ale z lenistwa. Nie chce mi się w tym grzebać. Po prostu.


„te osiejuk nawet nie wiesz jak mnie bawi twoja porazka. mam nadzieje tze i dzieci cie odrzuca i tak jak zaczales gnic w biedzie teraz, mimo ze nie placisz posatkow, tak twoje niby dzieci tez cie zostawia, bo jestes gnida i najgorszym brudem w Polsce. Ja cie nie podam do abw czy cos, bo mi wisisz, po prostu bawi mnie, jak tu raz wszedlem dla zabicia rozkoszy, ale rozkosz jeszcze wzrasta bo gnidy gina. to znaczy ty, osiejuk. milo mi. pa. a twoje dzieci znajde i je przerobie, nawet nie zauwazysz kiedy. sa na fejsie? ok”


„w odroznieniu od twoich bledow osiejuk, np ‘jakis’ zamist jakichs (ogladam cie naprawde jak takie nudne zwierze w zoo, mam takie hobby, wiesz) to ja moje literowki popelniam siedzac z laptopem w jacuzzi, sorki wiec za przejezyczonka. jak ja sie ciesze ze was szlag trafil, hihihihihihi. normalnie mam ubaw, ale na teraz koniec z wami, wpadne tu jeszcze kiedys, a moze wam nasle jednak policje, abw i urzad podatkowy. jestescie dla mnie takimi kurwami-myszami, bez obrazy dla myszy. tego jebnietego orjana tez znajde i wam zrobie z dup jesien sredniowiecza. ale to tylko tak dla porzadku. kasy zadnej z tego nie mam. po prostu was nie lubie. dziwne? w wiekszosci Polski nie. po prostu was nie lubimy. kasy z tego nie ma, jak mowie, zyje uczciwiej niz ty osiejuk. moglbym ci wiele pisac, ale po co. hehehe wal sie, chujku”


„mowie, osuejuk, ze mi wisisz. HAHAHA, ale sie smieje, ze ty piszesz o sobie ze jestes waznym blogerem! hihi, jakbys byl wazny to bys byl. nie jestes, a nawet ze szkoly cie wyrzucili bo i wygladasz jak stary onanista-podgladacz i twoja znajomosc angielskiego jest slaba, a nawet sie pogorszyla jeszcze z czasem. co do twojej ‘techniki’ zglaszania - czy wierzysz ze ja bym sie przyznal do pisania do ciebie? zwyczajnie anonimowo bym to zrobil, dojsc jest mnostwo. jedyny powod dla ktorego tego nie musze robic, to to ze jestes niewazny, naprawde. ja cie po prostu znam osobiscie i dlatego do ciebie pisze, czekajac az zdechnie ten twoj belkot smiercia naturalna. a jak przyjdzie mi ochota, to kopne twego trupa w dol dla czystej przyjemnosci, gnido, osiejuk”.


„chuj a pisze? co to takiego? to osiejuk”.


„powiedz dzieciom osiejuk ze nazwisko osiejuk jest symbolem zgnilizny, skurwysynstwa, nieudacznictwa i braku wyksztalcenia. niech sa dumne z tatusia poki moga, juz je mamy, do zmielenia na mieso dla psow”


Poniżej komentarz z pewnością autorstwa jakiegoś bardziej kulturalnego intelektualisty, wrzucany w niezmienionej treści dzień po dniu, kilkadziesiąt razy dziennie, aż musiałem włączyć moderację:


„Instruktor kulturalno-oświatowy z ramienia Krytyki Politycznej przedstawia wakacyjny happening blogowy dla Związku Zasłuchanych pt. ‘wet za wet’. Istotą tej akcji jest uwrażliwienie zasłuchanych mas miast i wsi na ucisk i prześladowanie stachanowskiego Blogorobotnika a także jego konsekwentne zamilczanie przez ośrodki wrogiej Ojczyźnie rozindyczonej grafomanii. Zabawa ma charakter edukacyjnej interakcji. Wciśnięcie lewego przycisku bądź użycie kółeczka myszki, celem ominięcia tych wpisów, powoduje, paradoksalnie, wzięcie udziału w happeningu. Im bardziej bowiem wpis jest omijany i zwalczany, tym częściej i mocniej wraca- tworząc trójstronny ‘wet za wet’. Trójkąt o wierzchołkach: Zasłuchani-Indyk-Blogorobotnik w trakcie zabawy rozciąga się i przybiera monstrualny rozmiar. Takie przytłoczenie wszystkich happenerów umożliwia uwrażliwienie ich na bezsens całej sytuacji i powoduje mimowolny ruch koncyliacyjny w duchu ‘grubej kreski’. Osamotniony Indyk dopełnia dzieła wciąż gulgocząc, nadymając się i ‘wetując’ a Zasłuchani widząc w nim autora całego tego bezsensu nie chcą już go dalej słuchać. Gdy czar pryska a Zasłuchani nie chcą już słuchać, bo właśnie otworzyli oczy, stachanowski Blogorobotnik kończy swoją dniówkę. A więc bawmy się (będę strzelał seriami, w końcu jesteśmy na Utoyah):”


„jesteś żydowskim prostakiem, genetycznie pozbawionym ludzkich odruchów a twoje salonowe TWA jest żałosne Po co komu twoje plotkarskie książki w domu? Wydaje ci się, że mieszasz Polakom w biednych głowach, a oni mają cię w twojej tłustej dupie”.

Nawet przyszli, żeby wrzucić komentarz pod filmem na youtubie przedstawiającym weselny taniec mojej córki:

„nie wystarczy znać kroki, trzeba przede wszystkim słyszeć muzykę i w jej tak tańczyć. Czego młodej parze zabrakło – Ani słuchu po tatusiu”.


„Wieśniaku macie z kolegą wszystkie cechy pasożydów. megalomanie, grafomanie, pewność nieomylności, pychę, brak tolerancji i dystansu do siebie, arogancje, wyolbrzymianie swoich zasług i chwalidupstwo. Nieporadnie udawanie Polaków, katolików. Poza tym wszystkie kanały dystrybucji i zbierania informacji są w rękach okupantów, więc to musi być Szalom24 jednak, z którego zostałem usunięty bez zbędnych formalności. Te mistyfikacje ukrywania waszych blogów na nic się zdały, ilość odsłon spadła radykalnie. Drwiłem z twojej megalomańskiej i prowokującej do tego, krzywki a nie z nazwiska czy imienia. A ten list otwarty to odkrytka tej mistyfikacji. Opętany to ty jesteś tym swoim diabelskim natręctwami więcej ruhudruhuboruhu zmęczenie fizyczne wyzwala z natręctw megalomanii”


No i kilka najświeższych przykładów cenzury, jaka tu się panoszy:


„Krzysiu, siu, siu zrobiłeś już? Jako stary, prastary ślązak chlejesz na pewno piwsko z Reichu”


„Red Toyah - facio ma prawo möwic , i myslec piszac . jestes glupcem pozornie udajacym wolnosc w Akwarium czytaj POLSKA - zwyklym glonojadem z jakas figurka w annusie . pan Nikt nie jest toba w ögöle zainteresowany , nawet operacyjnie . takich pozytecznych idiotöw sa tysiace vide klozet napletka parcha igora Jelenia janke saLoo_24H GmbH . Dlatego zawodowe spojrzenie na twoje bzdutne 3-4k nie potwierdza sie. Smutek siwego chuja hanysa we wsi Kattowice Dolne”


„Frau Ginerwa, bzdury jak kot bury Pablo! Kto ci tak mözg zlasowal bo nie wiem.? Boga w to nie mieszaj chyba, ze chcesz zacytowac Red-Toyaha linijke z Biblii - Kurwa mac co raz glupszych zatrudniaja w sluzbach .”


I jeszcze komentarz z dzisiaj. Wstawiam go tu, bo jego autor tak panicznie boi się, że zostanie usunięty, że sam usuwa swoje komentarze. A byłoby szkoda.

"Sonntag, 7.Mai 2017 .Hotel Adlon Kempinski - Berlin . IV Reich . Herrn Red_Toyah , janczar na zydowskiej smyczy , spödniczny cykor czyli tchörz udajacy patriote facio z elastyczna guma w fallusie - pozyteczny idiota w Akwarium czytaj POLSKA .
Kupa göwna na agrafce udajaca - pisarzyne .
8-))))))))))))))) Ö ! ".



I tak to się nam plecie juz od niemal dziesięciu lat. Swoją drogą, to „ö” świadczy bezbłędnie o tym, że jesteśmy jak najbardziej obserwowani z Niemiec. Kto wie, czy nie od samego początku. A to by świadczyło, że nasze macki dotarły do serca Europy. W każdym razie, zapewniam, że damy radę. Póki co, zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia nasze książki.

sobota, 6 maja 2017

W jaki sposób kompleksy mogą zagrozić Twojemu życiu lub zdrowiu?

Wczoraj przez media przeleciała sprokurowana oczywiście przez „Gazetę Wyborczą” informacja, że list, jaki polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych skierowało do być może przyszłego prezydenta Francji Emmanuela Macrona roi się od błędów. Mało tego, że roi się od błędów, rzecz w tym, że błędy, ich jakość i ilość, jest na poziomie wręcz kompromitującym. Spójrzmy może, w jaki sposób „Wyborcza” buduje atmosferę:
Już na pierwszy rzut oka widać, że w komunikacie roi się od błędów - stylistycznych, gramatycznych, interpunkcyjnych... Poprosiliśmy więc ekspertów o jego sprawdzenie. ‘MSZ popełnia w oficjalnym piśmie błędy gramatyczne, wprowadza polski szyk zdania w anglojęzycznym tekście i ewidentnie tłumaczy z użyciem Google Translatora’ – krytykuje Jacek, wieloletni nauczyciel kilku warszawskich szkół językowych, który poprawił dla nas ten tekst. Jak zwraca uwagę Paulina Labuda, nauczycielka języka angielskiego w I LO im. Stefana Żeromskiego w Pucku, jest spora szansa, że licealiści na poziomie B2 napisaliby ten komunikat o wiele lepiej. ‘Moi maturzyści raczej nie popełniliby takich błędów w szyku wyrazów i używaniu przedimków. Nie tłumaczyliby też dosłownie polskich sformułowań, ale zastosowaliby angielskie konstrukcje gramatyczne’ - oceniła w rozmowie z portalem Gazeta.pl”.
Proszę zwrócić uwagę, w jaki sposób rozwija się akcja. Tekst listu trafia do redaktorów „Gazety Wyborczej” i oni już „na pierwszy rzut oka” widzą, że tam „roi się od błędów”. No ale ponieważ są ludźmi skromnymi, mającymi swoje wątpliwości, zwracają się po ostateczną opinię do fachowców, a więc najpierw do Jacka, „wieloletniego nauczyciela kilku warszawskich szkół językowych”, a następnie do nauczycielki języka angielskiego z liceum w Pucku. Obie opinie są dla MSZ-u druzgocące. Ekspert Jacek stwierdza, że tłumaczenie zostało „ewidentnie” zrobione przy pomocy translatora Google, natomiast Paulina Labuda z Pucka zapewnia, że jej, uczący się na poziomie średniozaawansowanym uczniowie, „napisaliby ten komunikat o wiele lepiej”. A zatem – mamy kompromitację i to kompromitację jakiej cywilizowany świat nie widział. Dobra Zmiana pokazała pazur.
Ja tu wielokrotnie zwracałem uwagę na problem, jaki mamy z językiem angielskim i ciężkim kompleksem, jaki wykazuje w tym temacie znaczna część polskiej inteligencji. I tu również, ale może przede wszystkim w swojej książce „Kto się boi angielskiego listonosza”, pokazałem, z jak ciężkim kryzysem mamy do czynienia, gdy chodzi o organizację nauczania języka, poziom tego nauczania, oraz niestety również profesjonalny upadek tak zwanej „kadry”. Otóż rzecz polega na tym, że podczas gdy z jednej strony tak naprawdę znajomość języka, oraz umiejętność posługiwania się nim, stanowi walor czysto praktyczny i nie ma nic wspólnego z wartością człowieka w sensie, który traktujemy jako podstawowy, to z drugiej natomiast nawet tak zwani „native speakerzy” bardzo często nie mają nawet formalnych podstaw, by w kwestiach naprawdę spornych występować w roli śędziów, owa znajomość języka jest traktowana powszechnie jako fetysz, a ci, którzy posiedli umiejętność posługiwania się nim na poziomie prostej komunikacji, często zachowują się jak niemal czarownicy.
I to jest to z czym mamy do czynienia w przypadku, którym się dziś zajmujemy. Zdaję sobie sprawę z tego, że tu akurat ze zwykłą brudną akcją propagandową „Gazety Wyborczej” mamy do czynienia w równym stopniu jak z żałosnymi wręcz kompleksami jej autorów tych, do których wrażliwości ona jest adresowana, ja bym jednak chciał się skupić na owych kompleksach. Może tylko, zanim przejdę do sedna, drobna refleksja. Wydaje się wielce prawdopodobne, że na pismo MSZ-u Francuzi odpowiedzą i jeśli owej odpowiedzi nie nadeślą po francusku – co jest jak wiemy bardzo możliwe – ona również będzie sformułowana w języku angielskim. Czy ktoś z nas jest w stanie sobie wyobrazić sytuację, że francuscy dziennikarze rozsyłają ów list do zaprzyjaźnionych nauczycieli, żeby ci sprawdzili go pod kątem poprawności, a następnie urządzali ogólnofrancuską „bekę” z powodu rzekomego wstydu, jaki sobie właśnie ktoś tam narobił wobec Polski i świata? Ktoś powie, że gdzie Francja, a gdzie Polska, że za wysokie progi i trzeba nam znać swoje miejsce? No tak, jasna sprawa. Nie mam już nic do powiedzenia.
Tekst skierowany do Macrona jest napisany poprawnie. Jest tam być może parę drobnych błędów, no i oczywiście nie ulega wątpliwości, że gdyby pisał go Brytyjczyk, czy Amerykanin, zostałby on sformułowany inaczej, natomiast, powtarzam, jest ów tekst napisany poprawnie. I nie ma najmniejszych wątpliwości, że on ani nie został sporządzony przy pomocy translatora Google, ani też, że nawet najlepsi uczniowie tej pani z Pucka nie napisaliby go choćby w jeden dziesiątej tak dobrze. To jest coś tak oczywistego, że – i tu pozwolę sobie na sztuczkę podobną do tej zastosowanej przez redaktorów z Czerskiej – każdy z moich uczniów operujących na poziomie zaawansowanym byłby w stanie to bez problemu potwierdzić. Nie mam tu miejsca, ale też nie bardzo widzę sens, by wchodzić w szczegóły, ale dam jeden przykład. Otóż każdy – podkreślam KAŻDY – nauczyciel z mojego pokolenia (obecne pokolenie nauczycieli, nie ma pojęcia, co to jest przedimek) wie, że problem przedimków dla polskiego użytkownika jest czymś zabójczym. Przedimek tak naprawdę jest bronią zabójczą również dla osób używających języka angielskiego jako języka ojczystego i jeśli oni stosują przedimki poprawnie, to robią to wyłącznie automatycznie, bez jakiejkolwiek świadomości wyboru. Jeśli ich spytać, czemu tak, a nie inaczej, 99 procent z nich nie jest w stanie nawet podjąć dyskusji. Krótko mówiąc, przedimki to jest dla każdego ucznia prawdziwe piekło. I oto ta idiotka na zlecenie innych idiotów przychodzi i zapewnia mnie, że jej uczniowie w tym całym Pucku z przedimkami nie mają problemu? Przepraszam bardzo, ale to jest bezczelność jakiej świat nie widział. Brałem udział kiedyś w spotkaniu ze znakomita autorką podręczników Kathy Gude i opowiadała nam ona, jak to tam na miejscu w Londynie, czy w Oxfordzie – nie pamiętam – uczestniczy w egzaminach dla nieanglojęzycznych studentów na poziomie zaawansowanym i że Polacy są naprawdę świetni. Oni, zdaniem Gude, są wręcz zachwycający. Jedyny problem to ten, że oni w ogóle nie radzą sobie z przedimkami. A ja sobie tylko myślałem: biedna pani Gude, nawet ona nie wie, w czym problem. No i teraz ja mam poważnie traktować krytykę „Gazety Wyborczej” pod adresem MSZ-u za to, że tam nikt nie wie, jak się stawia przedimki?
Ale, jak mówię, to jest zaledwie drobny przykład tego, z czym my mamy do czynienia. Całość została nam sprzedana przez propagandzistów z „Wyborczej” w specjalnej prezentacji w postaci owego listu do Macrona, całego pobazgranego przez czy to tego Jacka, czy przez te lalunię z Pucka. To jest dokładnie to samo. Tam, owszem, są fragmenty, które ja – ale też pewnie każdy inny nauczyciel języka – sformułowalibyśmy inaczej, na swój sposób, wedle swojego osobistego wyczucia. Czy lepiej? Nie mam pojęcia. Trzeba byłoby to skonsultować – podkreślam, skonsultować, a nie zapytać – z jakimś Brytyjczykiem. A i tak, jego opinia nie musiałaby być wiążąca. Proszę zwrócić uwagę, że nawet ten tekst można by było poddać krytycznej językowej ocenie grupy językoznawców i nie mam najmniejszych wątpliwości, że wielu z nich – a już z całą pewnością ci, którzy dziś biorą udział w Marszu Wolności – pomazaliby go od początku do końca czerwonym długopisem. Bo i czemu nie.
Czytelnicy tego bloga są w większości ludźmi bardzo dotkliwie doświadczonymi przez owe lata wręcz morderczej propagandy, jaką wszyscy musimy znosić od tak wielu lat. Znamy świetnie to kłamstwo, które dla nich stało się jedynym sposobem na przeżycie. Kiedy patrzę na to, co oni zrobili z tym listem, jaki minister Waszczykowski w obronie dobrego imienia naszej Polski skierował do tego Francuza, mam wrażenie, że czegoś równie perfidnego jeszcze nie było. To jest szczyt. No dobra, może jeszcze ów fotomontaż zdjęcia Bartłomieja Misiewicza, jaki w paranaukowym artykule na temat antropologii twarzy zamieścił portal tvn24.pl. Swoją drogą, to że Misiewicz nie wynajął z tej okazji paru żydowskich adwokatów z Nowego Jorku i za tego rodzaju wykorzystanie jego wizerunku nie pozwał ITI o parę baniek odszkodowania, świadczy o tym, że z niego cienki bolek. Podobnie jak ów tłumacz z MSZ. Ten to nawet jeszcze bardziej.


Wszystkich serdecznie zapraszam do zwiedzenia księgarni pod adresem www.coryllus.pl i ewentualnego kupowania naszych książek.




piątek, 5 maja 2017

O ministrze Profumo, księciu Filipie i tajemniczym słoiku pełnym os

Buckingham Palace podał wczoraj wiadomość, że książę Filip będzie sprawował swoje obowiązki jeszcze przez parę miesięcy, a potem cichutko się schowa w cieniu swojej czcigodnej małżonki. Wydaje się więc, że jest to znakomity moment, by zaprezentować tu oryginalną wersją tekstu, jaki niedawno całkiem miałem przyjemność opublikować w dwumiesięczniku Piotra Bachurskiego „Tajna Historia”. Swoją drogą, polecam gorąco.

Powoli zbliżamy się do końca okres najdłuższego w historii Brytyjskiego Imperium pozostawania na tronie jednego władcy, brytyjskie media, a za nimi cały świat, coraz częściej przypominają podeszły już bardzo wiek Królowej oraz jej męża księcia Filipa, przygotowując nas tym samym na dzień, kiedy to przekazana zostanie owa, dziś już niemal mityczna, wiadomość: „London Bridge is down” i rozpocznie się nowa era. Wraz jednak ze wspomnianym wyczekiwaniem chwili przejścia w nowe czasy, pojawia się również oczekiwanie, że kiedy już ten wydawałoby się, że nigdy nie kończący się czas panowania Elżbiety II na brytyjskim tronie ostatecznie upłynie, świat będzie mógł poznać wiele bardzo ciekawych, a do dziś pilnie skrywanych szczegółów dotyczących historii, która właśnie przeminęła.
Zdaniem poważnych brytyjskich historyków, jedną z owych tajemnic stanowi powzięta przez rząd Jej Królewskiej Mości decyzja nieujawniania kluczowych dokumentów związanych z tak zwaną Aferą Profumo, której początki sięgają czasów w gruncie rzeczy nieznanych, a której eksplozja nastąpiła w roku 1963. Mówiąc bardzo krótko, chodziło o rezygnację z urzędu tak zwanego Ministra Wojny, Johna Profumo, po tym, jak okłamał on rządową komisję zaprzeczając oskarżeniom o wystawienie bezpieczeństwa narodowego na poważne ryzyko przez utrzymywanie romantycznych relacji z ekskluzywną prostytutką nazwiskiem Kristine Keeler, będącą jednocześnie na usługach sowieckiego attaché wojskowego.
Ktoś zapyta, co ma wspólnego z jakimiś brudnymi kontaktami na linii pomiędzy Ambasadą ZSRS w Londynie a ministrem w brytyjskim rządzie, nawet jeśli posłańcem w owych kontaktach była, choćby nie wiadomo jak wyjątkowa, prostytutka, królewska rodzina. Otóż rzecz polega na tym, że, co potwierdzają praktycznie wszystkie źródła, Profumo, podobnie zresztą jak Keeler, byli w tym zamieszaniu jedynie pionkami, a to, co się tam w rzeczywistości działo, sięgało znacznie wyżej i znacznie szerzej, niż seksualne upodobania jednego z ministrów. Nie trzeba zresztą szczególnej przenikliwości, by się domyślić, że gdyby to tylko się sprowadzało do jednej, choćby nie wiadomo jak fascynującej przygody, Brytyjczycy mają wystarczająco dużo doświadczenia, by tego typu sprawy rozwiązywać bez informowania o nich całego świata. No a jeśli już wiemy to, również możemy zgadywać, że skoro minęło dopiero co pół wieku od czasu, gdy Profumo stracił swoje stanowisko, a, jak informują dociekliwi historycy, głęboko w rządowych sejfach przetrzymywane są wciąż stosy dokumentów z zeznaniami blisko 200 świadków i nie ma takiej siły, by wiedza o tym, co w nich jest, przekroczyła granice zwykłej plotki, one z całą pewnością czekają na okazję znacznie poważniejszą, niż zmiana rządu z konserwatywnego na socjalistyczny, czy odwrotnie. No i że jest bardzo możliwe, że śmierć królowej może tego typu okazję na pewno stanowić.
W rozmowie z dziennikiem „Independent on Sunday”, historyk Richard Davenport-Hines, autor sensacyjnej książki pod tytułem „An English Affair”, stwierdził, że jego zdaniem, do dziś niepotwierdzone plotki odnośnie rzekomego udziału księcia Filipa w sprawie Profumo, w przypadku ich zwiększonej intensywności, mogą prowadzić do bardzo poważnych niepokojów w państwie. Podkreślając, że to co mówi, to zaledwie podejrzenia, Davenport przypomina, jak to w roku czerwcu 1963 roku bulwarówka „Daily Mirror” mając nadzieję na soczysty nagłówek, oskarżyła księcia Filipa o „ukryte związki z Christine Keller i innymi kobietami” i dodaje, że skoro Lord Denning, prowadzący wówczas w imieniu rządu dochodzenie w sprawie, odmówił przekazania dokumentów nawet brytyjskim służbom bezpieczeństwa, należy się obawiać, że wśród nich mogły być dane „na tyle sensacyjne, by wprawić w zakłopotanie Rodzinę Królewską”.
Skoro więc znamy stan spraw na dzień dzisiejszy, wróćmy do początków i przyjrzyjmy się dokładnie temu, co się działo ponad pół wieku temu w samym centrum zarządzanego przez Brytyjskiego Imperium terytorium. Otóż na początku lat 60. przekazywane przez brytyjskie media informacje były w znacznym stopniu zdominowane przez różnego rodzaje szpiegowskie historie, prowadząc nierzadko do stosunkowo silnych spięć w relacjach między mediami a rządem, z którego w mniejszym lub większym stopniu poturbowane wychodziły również media. Nic też dziwnego, że kiedy zaczęły się pojawiać plotki na temat naprawdę niebezpiecznych związków występujących na poziomie absolutnie najwyższym, gdzie trop prowadził do słynnej wiejskiej posiadłości Lorda Astora o nazwie Cliveden House i organizowanych tam orgiach z udziałem najbardziej wpływowych członków londyńskiej society, waga owych informacji była tak duża, że zdecydowana większość mediów wolała udawać, że o niczym nie słyszała. Tym bardziej nie należy się dziwić, że kiedy pierwsza gwiazdka wspomnianych zabaw, 21-letnia Christine Keeler, uznała, że nie zaszkodziłoby spróbować sprzedać całą historię, tylko dwie gazety, a więc „The Sunday Pictoral” i niesławny „The News of the World” postanowiły zaryzykować i poprosiły Keeler o przedstawienie oferty. Wkrótce jednak, prawdopodobnie czując, że robi się niebezpiecznie, „The News of the World” wycofał się z konkursu, natomiast „The Sunday Pictoral” za 200 funtów odkupił od Keeler miłosny list, jaki ta otrzymała od Profumo, obiecując jej kolejne 800 po jego publikacji. Niestety, redakcja „The News of the World” o nadchodzącym niebezpieczeństwie poinformowała natychmiast Astora oraz osobistego kochanka Keeler, niezwykle ustosunkowanego szarlatana-osteopatę, a przy okazji artystę malarza o koneksjach sięgających Pałacu Buckingham, Stephena Warda, który z kolei z jednej strony poinformował o sprawie Profumo, a z drugiej zagroził „The Sunday Pictoral” sądem, co sprawiło, że reakcja natychmiast zostawiła Keeler z jej 200 funtami i położyła uszy po sobie. Prawnicy Profumo naturalnie skontaktowali się też natychmiast z Keeler, kiedy ta jednak przedstawiła im jakąś całkowicie absurdalną ofertę, zaczęli jej grozić, w związku z czym ta natychmiast udała się na policję i choć policjanci w jednej chwili świeżo uzyskaną informację schowali głęboko na samo dno szuflad, sprawa i tak już była nie do zatrzymania.
Warto tu się chyba natomiast zatrzymać na osobie panny Keeler, choćby po to, by na podstawie przedstawionej historii nikt nie pomyślał, że mamy do czynienia z kimś kto na Ziemię spłynął z kosmosu. Urodziła się w roku 1952 w Uxbridge pod Londynem. Wychowywana była w małej wiosce w hrabstwie Berkshire przez matkę i jej drugiego męża w dwóch połączonych i przerobionych na dom wagonach kolejowych. W wieku 11 lat, z powodu chronicznego niedożywienia, została skierowana do sanatorium. W wieku 15 lat znalazła pracę w londyńskim Soho jako modelka w sklepie z odzieżą. Kiedy miała 17 lat, w wyniku romansu z z amerykańskim lotnikiem stacjonującym w pobliskiej bazie, zaszła w ciążę i urodziła syna, który niestety wkrótce po urodzeniu zmarł. Po kilku miesiącach podjęła pracę jako kelnerka w restauracji na Baker Street, gdzie poznała dziewczynę udzielająca się w jednym z wielu lokali rozrywkowych na Soho i ta wprowadziła ją w nowe towarzystwo, gdzie została zatrudniona jako tancerka topless. To tam właśnie poznała Warda, który najprawdopodobniej pod wrażeniem jej urody uznał, że dzięki niej będzie mógł odnosić jeszcze większe towarzyskie sukcesy i wziął ją ze sobą. No i to w ten oto sposób Christine Keeler weszła w wielki świat, który zdefiniował jej resztę życia. I to wcale, jak już powiedzieliśmy, nie spadając do nas z gwiazd.
Wracajmy zatem do naszej opowieści. Oczywiście, mimo że dyskretnie reglamentowane, kolejne wypływające na wierzch informacje, a więc najpierw odnośnie tego, że zeznając przed specjalnie powołaną na tę okazję rządową komisją, Profumo kłamał, a następnie o tym, że Keeler była najprawdopodobniej sowieckim informatorem, doprowadziły do prawdziwego skandalu, którego echo odbiło się nawet w Stanach Zjednoczonych w postaci nadzorowanej przez FBI akcji pod nazwą Operacja Muszka. Wydaje się jednak, że pomijając ów szum, poza Profumo, który stracił stanowisko, nikt nie poniósł większych szkód. Owszem, należy przyznać, że Keeler spędziła kilka miesięcy w więzieniu pod zarzutem składania fałszywych zeznań, a oskarżony o sutenerstwo Ward, jeszcze przed zakończeniem procesu, zmarł w wyniku działań tak zwanego „seryjnego samobójcy”, ale to już naprawdę cała lista nieszczęść. Po latach, anonimowy pracownik MI6 potwierdził fakt, dotychczas krążący zaledwie w formie miejskiej legendy, że w obawie przed ujawnieniem kompromitujących szczegółów dotyczących już bezpośrednio rodziny królewskiej, Ward został zamordowany przez agenta MI6, który zmusił go najpierw do napisania pożegnalnego listu, a następnie do stopniowego połykania środków nasennych tak długo aż osiągnie dawkę śmiertelną.
A my jeszcze dziś możemy tu i ówdzie znaleźć informacje, że rząd Jej Królewskiej Mości jest w posiadaniu zdjęcia, na którym widzimy nagiego mężczyznę w masce i nie wiedzieć czemu słoikiem pełnym os, jednak wbrew pojawiającym się gdzieniegdzie podejrzeniom i wedle oficjalnych wyjaśnień, nie jest to z całą pewnością kolejny obok Profumo minister brytyjskiego rządu. Z tego co nam wiadomo, po tym oświadczeniu konkurs na odgadnięcie tożsamości owego człowieka został oficjalnie zamknięty.
Na koniec tej naszej relacji, przyjrzyjmy się temu, co uznany brytyjski ekspert konstytucyjny Lord Hennesy, w znanym nam skądinąd doskonale angielskim stylu, powiedział wspomnianemu na początku niedzielnemu wydaniu dziennika „Independent”: „Nie wiem i nie mam ambicji wiedzieć, kto pozostaje ukrytym bohaterem owej historii sprzed lat, ale podejrzewam, że niezmiennie stoimy wobec wrażliwości wciąż jeszcze żyjących członków rodzin. I to niezależnie od tego, jakie rodziny mamy na myśli: królewską, czy jakakolwiek inną. Mam mocne przeczucie, że aby się tego dowiedzieć, będziemy musieli poczekać jeszcze co najmniej do roku 2064”

Oczywiście niezmiennie zachęcam do kupowania moich książek, które są do nabycia w księgarni pod adresem www.coryllus.pl.

czwartek, 4 maja 2017

Kiedy następna książka i czemu na razie nie (komunikat techniczny)

Dziś pozwolę sobie przedstawić tekst o charakterze bardziej technicznym, co więcej adresowany bardziej do tych czytelników tego bloga, którzy tu są od niedawna, czy powiedzmy od roku czy dwóch. Otóż zarówno podczas niedawnej serii targów, ale też w korespondencji, jaką ostatnio otrzymuję od tak zwanych old-timersów, pojawiły się pytania: „Panie Krzysztofie, kiedy będzie nowa książka?”, czy częściej nawet „Czy coś pan aktualnie pisze?” Oczywiście, nie będę ukrywał satysfakcji z faktu, że są osoby i że jest ich wcale niemało, którym zależy na tym, bym nadal pisał i że owo oczekiwanie na kolejną książkę wiąże się z pewnymi emocjami. Jest to wiedza bardzo przyjemna, dająca dużo siły do pracy, natomiast to co mnie niezmiennie przy tej okazji niepokoi, to świadomość, że owe naciski zaczęły się pojawiać, gdy od wydania listów od Zyty nie upłynęło nawet pół roku. Z tego co nam wiadomo, Olga Tokarczuk, być może najwybitniejsza polska współczesna pisarka, swoją ostatnią książkę pisała 7 lat i nie wydaje mi się, by sympatycy jej talentu nachodzili ją przy różnych okazjach, pytając, kiedy ta książka będzie gotowa i jak długo będą musieli czekać, aż ona wyda powieść następną. Nie sądzę też, żeby z podobną presją spotykał się Szczepan Twardoch, Zygmunt Miłoszewski, czy nawet Piotr Zaremba. Czytelnicy Miłoszewskiego kupują nową książkę Miłoszewskiego, kiedy ją przeczytają, kupują Twardocha, po przeczytaniu Twardocha, kupują Tokarczuk, po Tokarczuk Stasiuka, po Stasiuku Bondę, po Bondzie Zarembę, a kiedy przeczytają już wszystko, co akurat jest w księgarniach, idą do biblioteki i po raz siedemnasty pożyczają sobie Stevena Kinga, ewentualnie oglądają nowy sezon House of Cards na laptopie. I nie dość, że nikt z nich nie pisze maili do swoich ulubionych autorów, pytając kiedy napiszą kolejną książkę, to zapewne nawet niespecjalnie na nią czekają. Gdy natomiast chodzi o moje książki, czy w ogóle o ofertę Kliniki Języka, mam wrażenie, że mamy do czynienia z czymś naprawdę szczególnym.
Pisałem już o tym. Siedzimy z Gabrielem na targach, przychodzi czytelnik i pyta: „Co dziś nowego?”, na co Gabriel odpowiada: „To, to, to, to, no i jeszcze to”. Na to czytelnik mówi: „To ja poproszę wszystko razem z autografem”, no i kiedy Gabriel zajęty jest pisaniem dedykacji, czytelnik zwraca się do mnie: „A pan, panie Krzysztofie napisał coś nowego?” Odpowiadam: „Ostatnie są listy od Zyty z jesieni”, na to pada odpowiedź: „A, to już mam. Nawet kupiłem trzy egzemplarze dla znajomych. Proszę koniecznie napisać coś nowego. Bardzo czekam na nową książkę o zespołach”. No i wtedy odzywa się Gabriel i sprawę ucina: „Dopóki nie sprzedamy pierwszej, drugiej nie będzie”.
I tu jest problem kolejny. Jest bowiem tak, że ja mógłbym pisać nawet dwie książki na rok, jednak Klinika Języka nie jest w stanie takiego tempa wytrzymać z tego prostego względu, że magazyn nie jest z gumy, a w sytuacji gdy nowe książki pojawiają się szybciej, niż stare schodzą, żeby to wszystko wytrzymać, owe ściany musiałyby być z owej gumy. A już nie wspomnę smutnego faktu, że Gabriel za sam fakt, że te książki tam leżą, też musi płacić i to bardzo, bardzo słono. Klinika Języka bowiem to nie jest jedno z owych licznych wydawnictw, handlujących literacką twórczością wspomnianych Twardocha, Bondy, czy Miłoszewskiego, które w momencie, gdy pierwsza partia tytułu zejdzie, całą resztę wrzucają do Biedronek, Żabek i Stokrotek po 9 zł. od sztuki i w ten sposób uwalniają się od zbędnego balastu. Klinika Języka sprzedaje wszystko do końca i z reguły po oryginalnej cenie. A zatem, jeśli chcemy, by tytułów było więcej, musimy te książki kupować. To jest tak proste, że aż głupio tłumaczyć.
Już słyszę ten krzyk: „Przecież kupujemy!” Otóż proszę sobie wyobrazić, że ci co kupują, to kupują, a ci co nie kupują, to albo nie kupują, albo kupią później, przy lepszej okazji. Czy ja mówię nieprawdę? Proszę w takim razie spojrzeć na jeden z niedawnych komentarzy na blogu Gabriela, gdzie jedna z zachwyconych czytelniczek pochwaliła się, że właśnie kupiła którąś z nowych książek, a ona była tak świetna, że ta ją natychmiast pożyczyła kilku znajomym, którzy ją przeczytali z równym zachwytem. No a ja wtedy natychmiast sobie pomyślałem, że gdybym to ja się zachwycił jakąś książką, to bym swoim znajomym powiedział, że muszą sobie ją koniecznie kupić. A gdybym sam trafił na coś, co choćby w małym fragmencie mnie zachwyciło, to bym w te pędy pobiegł, by to coś sobie kupić. I nie chodzi tylko o książki. Tak samo bym zareagował, gdybym się dowiedział, że w Biedronce sprzedają bardzo dobrego singla po 70 zł. Poszedłbym tam natychmiast i go sobie kupił, a nie poił się czerwonym Johnnym Walkerem, a po szlachetniejsze doznania wbijał się do znajomych na imprezy.
Niestety, obawiam się, że wielu z nas zachowuje się tak jak to opisałem na początku tej notki, czyli kupują wszystko to co kupić trzeba – a co to takiego, to przecież wszyscy wiemy, prawda? – a potem, czekając na kolejne pozycje, zabijają czas oglądaniem filmów w laptopie, ewentualnie spędzając czas na blogach, które jak wiemy są za darmo. Popatrzmy na koniec na mnie. Dotychczas wydaliśmy osiem moich książek. Dwie się sprzedały, jedna z nich już została wznowiona. Nakład dwóch kolejnych jest już na wyczerpaniu, ale wciąż jeszcze chwilę to potrwa zanim będziemy mogli się zastanowić nad ich dalszym losem. Problem polega natomiast na tym, że na ile potrafię dobrze ocenić liczbę czytelników tego bloga, i to tylko tych, którzy tu przychodzą codziennie i w dodatku robią to z prawdziwą radością, zdecydowana większość z nich, książki, których okładki są przedstawione tuż obok, od lat planuje sobie kupić, no ale ich nie kupuje, ponieważ zawsze pod ręką jest coś bardziej… no tu brakuje mi odpowiedniego słowa. Bo nie chodzi tylko o to, że oni poszukują czegoś co nosi bardziej poważne pieczęcie. To też, ale pewnie nawet nie przede wszystkim. Chodzi o to, że po co wydawać pieniądze na coś, co tak naprawdę jest do poczytania codziennie i w dodatku za darmo? Przepraszam za tę brutalność, ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że mam tu całkowitą rację. Kiedyś nawet pewien nasz kolega sformułował tę myśl najbardziej dosłownie: „Po cholerę mam kupować twoje książki, skoro i tak wszystko co masz do powiedzenia mogę sobie poczytać tu na blogu?”, lub moja żona, która mi mówi, że ona nie musi nawet czytać mojego bloga, bo i tak wciąż słyszy jak gadam. Gdyby zatem wszyscy czytelnicy tego bloga, ci dla których on jest autentycznie ważnym źródłem prawdziwej radości – a wiem, że ich są tysiące – kupowali te książki, one musiałby już być od lat wielokrotnie wznawiane. A ja bym stawiał na głowie, by wydawać kolejne.
Ktoś mi powie, że to bardzo brzydko z mojej strony wymuszać na czytelnikach tego bloga kupowanie moich książek. Otóż wbrew pozorom ja nikogo do niczego nie zmuszam. Nawet mi w głowie mieć do kogokolwiek pretensje o sposób, w jaki on gospodaruje swoim budżetem na tak zwaną kulturę. Piszę natomiast to co piszę w jednym praktycznie celu. Otóż chciałbym tym wszystkim, którzy mnie pytają, kiedy ja napiszę, a Gabriel wyda moją dziewiątą w ciągu sześciu lat książkę, przekazać wiadomość, która ich prawdopodobnie zasmuci. Na moje oko, nie nastąpi to zanim uda nam się zamknąć pierwszy nakład książek wydanych dotychczas. A daję najszczersze słowo honoru, że gdyby tylko była taka możliwość, to ja jestem w stanie w ciągu jednego miesiąca przedstawić cztery kolejne tytuły. Tylko jeśli już to nastąpi, to naprawdę nie po to, by one zalegały w magazynie w Grodzisku Mazowieckim, a reszta krążyła z rąk do rąk, tak by każdy chętny mógł się nimi za darmo pozachwycać.

Nasza księgarnia, gdyby ktoś nie pamiętał, znajduje się pod adresem www.coryllus.pl.

środa, 3 maja 2017

Dlaczego papież Franciszek kocha trędowatych?

Wśród licznych pretensji, formułowanych pod adresem papieża Franciszka przez środowiska przedstawiające się jako szczerze katolickie, wydaje się, że jedną z bardziej dźwięcznych jest ta, że ten w Watykanie ucałował dłonie przedstawicieli żydowskiej elity, z jak najbardziej z Rockefellerami i Rotschildami na czele. Widok owej demonstracji wywołał oburzenie tak wielkie, że dziś po wpisaniu w wyszukiwarce hasło Franciszek pojawiają się od razu Rockefellerowie z odpowiednim komentarzem, który nie zostawia na Franciszku suchej nitki. A wydawałoby się oczywiste, że każdy przytomny komentator, zanim podniósłby kij na, było nie było, Ojca Świętego, zastanowiłby się, czy może przypadkiem w obrazie, który uznał że ujrzał, nie ma jakiejś tajemnicy. Czy jest w ogóle możliwe, że gdyby faktycznie Franciszek był ukrytym przedstawicielem owych diabelskich mocy, pozwoliłby sobie na coś tak jednoznacznego? Czy nie należałoby się spodziewać, że jego czarna misja będzie prowadzona odrobinę bardziej dyskretnie? Czy wreszcie nie jest zwyczajnie możliwe, że to nie Franciszek się tak fatalnie odsłonił, ale w sposób wybitnie zawstydzający odsłoniliśmy się my z naszą pychą?
Otóż trzeba nam wiedzieć, że w tej naszej tak mądrej czujności, przegapiliśmy osobę św. Franciszka z Asyżu, wielkiego poprzednika Papieża, który był osobą jak najbardziej realną i przez swoje życie pozostawił nam naukę, którą, skoro już mamy ambicje oceniania tego co się wokół nas dzieje, przynajmniej wypadałoby znać. A zatem powinniśmy wiedzieć, że Franciszek z Asyżu, człowiek niezwykły w swej świętości, miał jedną słabość, a mianowicie poczucie wręcz fizycznej odrazy do ludzi trędowatych. Wiedząc jednak, że to jest jego słabość, a nie siła, postanowił ją pokonać w taki oto sposób, że ile razy widział trędowatego, podchodził do niego i go całował w rękę i w usta. Jak uczy historia Kościoła, ów gest w pewnym momencie stał się dla Franciszka wręcz odruchem. Za każdym razem gdy na swej drodze spotykał człowieka trędowatego, pokonywał wewnętrzny wstręt i go z miłością całował.
Niedługo upłynie tysiąc lat, jak Franciszek z Asyżu jest już u Pana, tymczasem my mamy to szczęście, by oglądać na własne oczy, jak jego następca, papież Bergoglio, spotyka na swej drodze Rockefellerów i Rotschiildów i demonstracyjnie – właśnie tak, demonstracyjnie – składa na ich dłoniach swój święty pocałunek. Przepraszam bardzo, ale na miejscu tych Żydów ja bym zaczął wrzeszczeć. Zacząłbym wrzeszczeć i z tym wrzaskiem wyrwałbym Papieżowi rękę i zwiał gdzie pieprz rośnie. Czemu oni tego nie zrobili, powiedzieć nie potrafię, mam natomiast bardzo mocne podejrzenie, że oni, ludzie w końcu niegłupi, poczuli, że wpadli w pułapkę, z której uciec nie są w stanie.
Właśnie tak. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że oni akurat bardzo dokładnie zrozumieli, co ich właśnie ze strony naszego papieża spotkało. Oni tak. No ale to jest banda cwanych Żydów, a nie bardzo pobożnych, acz naiwnych, katolików, którzy uznali, że złapali Pana Boga za palec.



Szczerze zachęcam do odważnego zaglądania do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie są do kupienia moje, i nie tylko moje, książki. Oczywiście, jeśli ktoś książek nie kupuje, bo uważa, że nie warto, albo kupuje tylko te, które się podobno kupuje, to nie polecam.

wtorek, 2 maja 2017

Co tam panie w polityce - cześć kolejna

Polska Niepodległa” ukazała się w majowo podwójnym wydaniu, więc następne kawałki będą dopiero za tydzień, no ale my mamy o tyle dobrze, że nie musimy na nic czekać, a więc zapraszam do owej „tablicy” już dziś. Mam nadzieję, że będzie wesoło.




Ledwo minęły święta, a tu telewizja TVN24 postanowiła nam wszystkim pokazać, jak wygląda poważna, bezstronnie zorganizowana i zrelacjonowana debata. W tym celu jedna z pierwszych gwiazd stacji Anita Werner zaprosiła do studia satyryka Jacka Fedorowicza, aktora Mariana Opanię, oraz pisarkę Krystynę Koftę. Gdyby ktoś nie wiedział kto zacz, warto poinformować, że Jacek Fedorowicz to człowiek, który niedawno zasłynął opinią, że tak źle jak jest teraz w Polsce, nie było nawet za komuny, Opania z kolei to ten, co odmówił zagrania roli Lecha Kaczyńskiego w filmie „Smoleńsk”, natomiast Kofta to Kofta i tu już sobie nie warto nawet strzępić języka. Debata w każdym razie się odbyła i wszyscyśmy otrzymali swoją szansę wyrobienia sobie obiektywnej opinii na każdy prawdziwie istotny temat.

*

Gdyby ktoś myślał, że ani Fedorowicz, ani Opania, ani tym bardziej Kofta, nie są w stanie nam powiedzieć niczego ponadto, co słyszeliśmy już choćby od posła Szczerby, jest w dużym błędzie. Weźmy takiego Jacka Fedorowicza. Poproszony przez Werner o opinię na temat „poziomu szczęścia w Polsce”, ogłosił ów, co następuje: „Kraj stacza się w przepaść i żadne święta nie pozwolą o tym zapomnieć. Zwykło się uważać Jarosława Kaczyńskiego za człowieka niezrównoważonego. Jestem głęboko przekonany, a chciałbym się mylić, że wszystko co on robi jest głęboko przemyślane. To jest wszystko według planu”. Przykro mi bardzo, ale satyryk Fedorowicz się nie myli. Jego przekonanie jest równie głębokie co słuszne: Jarosław Kaczyński z całą pewnością działa wedle ściśle określonego planu. Co gorsza, Jacek Fedorowicz w tym planie jest z całą pewnością uwzględniony.

*

Niestety wiadomość ta również nie pocieszy pisarki Kofty. Ona wprawdzie, jak to pisarka, otwarcie deklaruje, że z jej punktu widzenia sytuacja jest na tyle poważna, że ona już tylko liczy na czary, a ponieważ dotychczas owa wiara jej nie zawiodła, generalnie zachowuje dobry humor. „Uważam, że to, że Jarosław Kaczyński chce wyprowadzić Polskę z Unii, stara się kroczek po kroczku, ludzie w większości – przeszło 80 procent – którzy są za pozostaniem w Unii, wreszcie się ruszą. Wiem, że to myślenie życzeniowe. Owszem, myślę życzeniowo, chciałabym, żeby wszyscy myśleli życzeniowo. W psychologii jest jeszcze coś takiego jak samospełniająca się przepowiednia”. A ja tu jednak niestety muszę Koftę zasmucić. Ona wprawdzie jeszcze tego nie wie, ale z tą psychologią to już jest sprawa nieaktualna. Podobno Zbigniew Ziobro specjalnym pismem poinformował psychologię, że samospełnianie się przepowiedni zostało zdelegalizowane.

*

Skarżyłem się tu ostatnio, że tak zwani celebryci jakby popadli w sen zimowy i ta rubryka zaczyna niebezpiecznie cierpieć na brak inspiracji, a tu nagle się okazuje, że wystarczył jeden wieczór, a oni się zaczęli mnożyć jak króliki. No bo kto by jeszcze tydzień temu się spodziewał, że będziemy musieli wysłuchiwać opinii kogoś tak bez znaczenia, jak Marian Opania, a tu proszę. Anita Werner zapytała Opanię, kogo on lubi, a ten odpowiedział następująco: „Na pewno moim bohaterem jest profesor Rzepliński. Inni niestety pomarli. Mam ukrytych bohaterów, ale niektórzy im nie dają dojść do głosu. Co ‘niektórzy’ powinni zniknąć, żebyśmy mieli jakiekolwiek szanse wyjścia znowu na prostą, znowu na ścieżki europejskie, nie to średniowiecze. Jestem katolikiem praktykującym, ale to wpychanie Polski w zaścianek… Może niektórym dobrze jest w tym zaścianku, ale nie wszystkim i trzeba to zrozumieć”. Słucham tej wypowiedzi po raz trzeci już czy czwarty i myślę, że ten Opania to jest jednak prawdziwy as. Mogę się mylić, ale chyba nawet mistrz Olbrychski by tak nie potrafił. Czyżby to Opania właśnie był jednym z owych „ukrytych bohaterów”, o których sam tak skromnie wspomniał? To by naprawdę wiele wyjaśniało.

*

A może to jednak nie chodziło o Opanię? Może jednym z owych bohaterów, którym Jarosław Kaczyński nie pozwala dojść do głosu jest sam Donald Tusk? On wprawdzie wpadł tu na chwilę, ale, patrząc zupełnie obiektywnie, za wiele nie mówił. Wspomniał tylko coś o „kochanej ojczyźnie”, ponarzekał, że mu w prokuraturze przez osiem godzin nie dali nic do jedzenia, a potem już tylko oddał się grze w piłkę. A przecież ten człowiek naprawdę zasługuje na więcej. Taki dajmy na to ksiądz Kazimierz Sowa uczcił ową wizytę, wrzucając na swój fejsbukowy profil zdjęcie Tuska z czasów kiedy ten był jeszcze dzieckiem i napisał co następuje: „Zawsze mnie ciekawiło, co sobie wtedy myślał siedząc nad morzem pewien mały chłopak z Gdańska. Jedno jest pewne – patrzył przed siebie i głowę trzymał dumnie”. Swoją drogą, w tym też jest jakiś niewyobrażalne szaleństwo – obraz księdza Sowy, jak siedzi sobie w fotelu i od rana do wieczora, dzień za dniem, od wielu już lat, zastanawia się, co 7-letni Donald Tusk sobie myślał, siedząc na słupku falochronu i gapiąc się w morze.

*

Tak czy inaczej, tego, o czym wówczas myślał Donald Tusk wiedzieć ani nie możemy, ani też, w odróżnieniu od księdza Sowy, wiedzieć nie chcemy. Natomiast, owszem, wiemy już, o czym sobie myśli polityczny kompan Tuska, Stefan Niesiołowski, kiedy jest już starszym panem, któremu powoli zaczyna się mylić łokieć z tyłkiem. Niedawno on sam w wywiadzie dla „Super Expressu” ujawnił nam część tej zagadki : „Kaczyński jest jak Kaddafi, który też przecież formalnie nie miał żadnych funkcji. I kiedy chcieli go obalić, mówił, że nie jest prezydentem ani premierem. I skończył w rurze kanalizacyjnej. Zobaczymy, w czym skończy Kaczyński”. Wypowiedź ta naturalnie wywołała gdzieniegdzie pewien szok, ponieważ my jednak łaskawie traktujemy pana Stefka z należną mu wyrozumiałością, możemy tylko wyrazić podejrzenie graniczące z pewnością, że on akurat skończy w szpitalu dla osób nerwowo chorych.

*

Jest też nadzwyczaj prawdopodobne, że kiedy pana Stefka tam już ostatecznie wywiozą, na miejscu czekać na niego będzie sam Waldemar Kuczyński. On bowiem ostatnio również zaczyna wykazywać objawy bardzo poważnego obłędu. Oto komentując najnowsze doniesienia na temat tego, że w jednej ze smoleńskich trumien znaleziono dwie głowy, trzy nogi, oraz cztery miednice, natomiast w nodze Zbigniewa Wassermana Rosjanie zaszyli jego serce, Kuczyński wygłosił następującą opinię: „tych pomyłek, na takie rozczłonkowanie ofiar i nacisk, by jak najszybciej wrócili, jest wyjątkowo mało, a robienie z tego sprawy jest podłe”. Inna sprawa, że może jednak, zamiast zamykać Kuczyńskiego w zakładzie, o wiele zabawniej byłoby nasłać na niego jednego, czy może lepiej dwóch egzorcystów, a następnie na podstawie ich relacji nakręcić porządny hollywoodzki horror z happy endem. Oscar murowany.

*

Nawet się nie zorientowałem, kiedy dzisiejsze refleksje zaczęły skręcać w stronę klasycznego psychiatryka. A w dodatku wygląda na to, że już do końca nie uda nam się zwyczajnie pośmiać, jak to mamy w zwyczaju. No bo jak tu żartować, kiedy nagle na scenę wchodzi pierwszy intelektualista Platformy Obywatelskiej, Rafał Trzaskowski, i jak najbardziej publicznie, bo podczas sejmowej debaty, zarzuca ministrowi Błaszczakowi, że ten „reprezentuje podobną mentalność do banderowców – tępy nacjonalizm, który nie rozumie prawa innych do samostanowienia”. Inna sprawa, że z Trzaskowskim akurat mam kłopot. On ma dopiero 45 lat, więc trudno go podejrzewać o starczą demencję. Z drugiej strony, ostatnio jakby zmarniał, a z twarzy zaczął przypominać naszego Witolda Gadowskiego. Czyżby jednak szkodziło mu towarzystwo posła Nitrasa?

*

Swoją drogą, ciekawa sprawa z tym Nitrasem. Był czas kiedy jego pozycja w Platformie spadła poniżej granic wyznaczanych przez… ja wiem? Posłankę z Katowic, Ewę Kołodziej? No a tu nagle okazuje się, że z niego prawdziwy lider. Czyżby chodziło o to, że on ma z nich wszystkich najbliżej do Hamburga?



Polecam wszystkim moje książki, które są do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl i jeszcze w paru miejscach, do których nie mam pamięci, ale tam u Coryllusa wszystko jest ładnie przedstawione.





poniedziałek, 1 maja 2017

Europa napada

      Wydawało się już, że pierwszy przedstawiciel Grupy Bilderberg na Polskę, Andrzej Olechowski, gdzieś się nam zapodział i jesteśmy zdani wyłącznie na połajanki brukselskich urzędników, kiedy oto pan Andrzej pojawił się jak jutrzenka swobody w zaprzyjaźnionej stacji TVN24 i ogłosił, że polskie „instytucje okazały się bezbronne, kiedy wjechała taka fala Hunów, którzy je roznoszą”. Daję słowo, że nie zmyślam. Andrzej Olechowski, człowiek, którego zasług dla wolnej Polski nie byłby w stanie opisać nawet sam senior rodu Rotschildów, powiedział publicznie, że w roku 2015, w wyniku demokratycznych wyborów, Polska została najechana przez falę Hunów, które teraz roznoszą jej instytucje, a wolny świat nie znajduje na to rady.
      Oczywiście można by na to złośliwie powiedzieć Olechowskiemu, że w tej sytuacji jemu już nie pozostaje nic innego, jak tylko dla Ojczyzny ratowania odnowić dawne kontakty z kolegami z Samary, nie zmienia to jednak faktu, że podczas gdy tu w kraju Grzegorz Schetyna świętuje swoje sukcesy w walce z Ryszardem Petru o przywództwo, Europa faktycznie nie próżnuje. Przewodniczący Juncker wraz ze swoją tak zwaną Komisją Europejską przekazał nam ostateczne ostrzeżenie, że jeśli natychmiast nie przerwiemy wycinania drzew w Puszczy Białowieskiej, będziemy mieli kłopoty. Wprawdzie ten dziwny człowiek nie wyjaśnił precyzyjnie, o jakie kłopoty może chodzić, jednak wiedza, którą właśnie posiedliśmy pozwala nam przypuszczać, że on wyślę na Polskę kosmitów, którzy zrobią z nami porządek.
       A bez kosmitów w rzeczy samej może się nie obyć, zwłaszcza gdy zauważymy, że obliczu kompletnej kompromitacji opozycji na polu walki z kaczyzmem, miejscowi politycy ruszyli do mediów, by tam szukać swojego miejsca u boku przewodniczącego Schetyny, natomiast cała tak zwana „państwowa” robota faktycznie przekazana została w ręce urzędników z Brukseli i okolic. Z jednej strony mamy więc to, a z drugiej warto zwrócić uwagę na fakt, że główne sondaże zostały objęte nadzorem czegoś, co pod nie znoszącą sprzeciwu nazwą Grupy Kantar Consumer Insight Polska przygarnęło dwie popularne sondażownie, Millward Brown oraz TNS Polska, i publikując dzień w dzień pod różnymi nazwami jeden i ten sam sondaż, ma nadzieję doprowadzić do tego, że już wkrótce na śmietnik historii wylecą zarówno Ryszard Petru, Paweł Kukiz, jak i przede wszystkim Jarosław Kaczyński, i jedyną poważną propozycją dla Polaków pozostanie wspomniany już Grzegorz Schetyna, czyli, jak by nie patrzeć, nic więcej, niż worek kartofli z porcelanowymi zębami.
      Swoją drogą, to jest naprawdę bardzo ciekawe, jak oni wszyscy nie potrafią normalnie, jak zwykli ludzie, wieczorem pójść spać, a rano się obudzić, i nie myśleć jednocześnie o Polsce. Niejaki Emmanuel Macron, jak informują media najprawdopodobniej kolejny prezydent Francji, w ramach swojej kampanii wyborczej ogłosił, że Polska powinna zostać objęta wszelkimi możliwymi sankcjami. Nie wnikając oczywiście w to, czy owe sankcje powinny pozostać na poziomie wyznaczonym dla Rosji, Kuby i Korei Północnej, czy tu akurat należałoby w stosunku do Polski rozważyć specjalne kroki, ja mam właściwie tylko jedno pytanie. Czy to możliwe, że to co Macrona u Polaków boli najbardziej to fakt, że w Polsce sytuacja, kiedy to 15 letni uczeń zostaje uwiedziony przez nauczyciela, i to nawet nie katolickiego księdza, jest uważana za ciężką patologię? Wiemy, o co chodzi, prawda? W ramach ocieplania wizerunku przyszłego prezydenta zaprzyjaźnionego państwa, pod fascynującym tytułem „Emmanuel Macron ma żonę starszą o 25 lat. Oto historia ich niezwyklej miłości”, Onet opowiedział nam, jak to było z tym całym Macronem i jego małżonką, kobietą nazwiskiem Brigitte Trogneux. Okazuje się, że kiedy młody Emmanuel miał wspomniane 15 lat i chodził jeszcze z innymi dziećmi do szkoły, był tak piękny i mądry, że zakochała się w nim jego nauczycielka, wówczas zaledwie 40-letnia Trogneux, żona mężowi i matka dzieciom, i to dziecko zwyczajnie uwiodła. Kiedy rodzice chłopca zorientowali się, co się dzieje, wpadli w naturalną panikę i przenieśli syna do innej szkoły, niestety już było za późno. Trogneux nie odpuściła i dziś Macron już za chwilę kończy czterdziestkę, Trogneux właśnie weszła w 65 rok życia, i niewykluczone, że większość Francuzów aż piszczy z podniecenia, w przekonaniu, że teraz to im nawet premier Luksemburga ze swoim mężem nie podskoczy.
      A więc niewykluczone, że to iż Macron postanowił ni stąd niż owąd zająć się Polską, spowodowane jest tym, że on nagle poczuł ów wiatr normalności i dostał cholery. A przecież u nas nawet nie trzeba szczególnie się rozglądać, by doświadczyć owego braku tolerancji w stosunku do zachowań tak bardzo przecież ludzkich, gdzie jedyną winą człowieka jest to, że się zakochał. Weźmy przypadek przewodniczącego Petru i pani poseł Schmidt, którzy nie zrobili przecież nic złego ponad to, że udali się razem na parodniową wyprawę na Maderę. Polecieli biedaczkowie na ową Maderę i dziś efekt jest taki, że nie dość że nie mogą się pokazywać ludziom na oczy, to jeszcze Europa ogłosiła, że Nowoczesnej w sondażach spadło z 30 do 5 procent. Aż strach pomyśleć, co by to było, gdyby Ryszard miał 15 lat, a jego Jane 70. Wylecielibyśmy z Unii bez gadania.


Wszystkim przeciwnikom obecnej władzy, z okazji Święta Pracy, składam najserdeczniejsze życzenia zdrowia, szczęścia i wszelkiej pomyślności, a resztę zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl i do kupowania moich książek.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...