Z bólem serca zapraszam do czytania ostatniego juz niestety odcinka rozważań naszego księdza. Mam nadzieję, że na kolejne jego przybycie nie będziemy musieli długo czekać.
Softpower ciągnie za sobą Gorgiasza i Sokratesa, by podziwiali Campo di Fiori, Ancilla cieszy się, że w ogóle żyje, a Jerry Lee Lewis używa wszystkich części swego ciała, czyli o ewentualnych pożytkach wynikających z filozofii. (epizod nr 6; ostatni)
Jerry Lee Lewis uważał (a nie był w tym odosobniony), że grając i śpiewając rock and rolla, poświęcił się diabelskiej muzyce i że będzie z tego powodu potępiony. Ponoć bardzo to przeżywał (był przecież religijnie wychowanym chłopcem z amerykańskiego południa), choć jednocześnie nie potrafił zrezygnować z tego co diabelskie, bo dawało ono dużo „ziemskich rozkoszy”. Stał więc Jerry w rozkroku nad następującym dylematem: Czy wrodzony talent, powinien być wykorzystany na chwałę Bożą, czy też raczej powinien przynosić chwałę utalentowanemu? Lewis miał świadomość, że talent to Boży dar, Boża łaska, ale…
À propos łaski Bożej…
Jest taki znany, niepokojący wszystkich filozofów bon mot św. Augustyna: „Czym jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem; gdy zaś chcę wyjaśnić pytającemu – nie wiem.”
Oczywiście, jeśli ktoś jest filozofem, to musi wiedzieć (musi wiedzieć co to jest czas, prawda, relacja, człowiek, aksjomatyzacja, piękno, przypadłość, dobro, zło, analogia, kobieta, mężczyzna, prawidłowość, reguła, głębia, intencja, alternatywa, tożsamość, dusza, funkcja, metoda, zdanie, liczba, skłonność, stwierdzenie, abstrakcja, prawo, eksperyment, forma, słowo, porządek, sens, zjawisko, człowieczeństwo, substancja, znak, sprzeczność, teoria, interpretacja, język, analiza, twierdzenie, itd.), a jeśli ktoś jest rozsądny, to wie, że tak naprawdę niewiele o tym wszystkim wie, zwłaszcza wówczas, gdy ową rzekomą wiedzę trzeba komuś przekazać.
Przypomina to znane wszystkim „wiem, że nic nie wiem”, będące najprawdopodobniej (o ile Sokrates kiedykolwiek to zdanie w tej formie wypowiedział) ironicznym komentarzem do innego bon motu, autorstwa Gorgiasza: „Nic nie istnieje. Nawet gdyby istniało, to nie moglibyśmy tego poznać. Nawet gdybyśmy mogli coś poznać, to nie moglibyśmy tego zakomunikować.” Głupie, nie? Oczywiście, że głupie, bo istotnie, sceptycyzm jest głupkowaty. A św. Augustyn, choć przed swoim nawróceniem flirtował z rozmaitymi głupstwami, sceptykiem nie był. W swoim zdaniu o czasie, święty biskup wskazywał tylko na ograniczenia naszego rozumu, który z powodu owych braków, musi być uzupełniany łaską Boga. I mówił dalej święty z Hippony, że tak naprawdę nasze problemy (problemy ze wszystkim, w tym także z filozofią) biorą się stąd, że o łaskę Boga dla naszego rozumu nie zabiegamy, albo wprost ją odrzucamy. A rozum bez łaski Bożej może wyczyniać rozmaite harce.
Powie ktoś: „No tak. Ale jest jeszcze wrodzony wszystkim ludziom wspomniany wyżej zdrowy rozsądek.” Tak… Zdrowy rozsądek. Po pierwsze, nie każdy go ma. Po drugie, jeśli go mamy, to tak, czy siak jest on dziełem Bożej Opatrzności, czyli łaski Bożej. Po trzecie, zdrowy rozsądek też ma swoje ograniczenia. Pokazała to bardzo wyraźnie Leonia Pawlak, wybitny autorytet w dziedzinie filozofii prawa, która dowiedziawszy się, że nadciąga sowiecka armia, wybiegła z piwnicy, w której schroniły się przed ruskim ostrzałem rodziny Pawlaków i Kargulów. Na pytanie syna swego, Kazimierza: „A mama gdzie?” (w domyśle: gdzie biegnie?), odpowiedziała: „Powiedzieli, że wojsko idzie. Trzeba iść kury połapać.” Tym zdaniem Leonia Pawlak dała do zrozumienia, że znane jej jest zdroworozsądkowe wnioskowanie, które rozmaici mądrale określają jako modus ponendo ponens (dla chcących to rozkminić, schemat owego rozumowania jest następujący: jeżeli p to q; jest p, a więc q). Jednak fakt, że ktoś jest rozsądny nie oznacza, że ów ktoś w każdych okolicznościach zachowa się rozsądnie, albo że w ogóle jest mądry i dobry, bo zdanie: „Sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie” – nie jest ani mądre, ani dobre, choć na tym zdaniu ufundowana jest praktyka sądownicza w wielu krajach (np. w Burkina Faso, Birmie i Wenezueli).
Powyższe jednak nie zmienia faktu, że lepiej zdrowy rozsądek mieć, niż go nie mieć.
W tym miejscu dobrze więc będzie zwrócić uwagę na kolejny pożytek wynikający z filozofii: ona docenia, wręcz promuje zdrowy rozsądek, ale jednocześnie podpowiada, że zdroworozsądkowe podejście do rzeczywistości nie zawsze jest w stanie poradzić sobie z wszystkimi problemami.
Żeby dobrze to zrozumieć, proszę pozwolić na kolejne wspomnienie o ks. Ludwiku Wciórce – wspomnienie, które kilka lat temu na tym blogu zostało już opublikowane, ale jak sądzę, warto je przypomnieć (tym bardziej, że już nie chce mi się pisać o czymś nowym). Rzecz dotyczy seminarium naukowego z filozofii, które ks. Ludwik w latach 90-tych ubiegłego wieku prowadził na studiach podyplomowych. W ramach tychże zajęć ks. Profesor zachęcał nas, byśmy podłubali trochę w tzw. filozofii lingwistycznej. Sądziliśmy, że pogadamy o Wittgensteinie, albo Austinie, a ks. Wciórka ni stąd, ni z owąd rozśmieszył nas, ponieważ próbował nas przymusić do zapoznania się ze słynną pracą Stalina z 1950 r., o językoznawstwie (owa praca, to w rzeczywistości trzy artykuły, pierwotnie opublikowane przez Józefa Wissarionowicza w moskiewskiej „Prawdzie”). Jak się okazało, ks. Ludwik w odróżnieniu od np. Stefana Kisielewskiego, czy Zbigniewa Herberta, tudzież innych prześmiewców, o których mawiał, że jeśli coś czytają, to często bez zrozumienia tekstu, stalinowski wkład w językoznawstwo traktował z pełną powagą, wręcz z atencją, a nasze śmichy-chichy i głupkowate komentarze, zbywał swoim serdecznym uśmiechem. Stukał palcem w jedyny dostępny, z seminaryjnej biblioteki wzięty egzemplarz rzeczonego dzieła, patrzył na nas i mówił z naciskiem: „Przeczytajcie!” Przeczytaliśmy. No i przestaliśmy się śmiać. A potem porozmawialiśmy.
W czasie owej rozmowy, ks. Profesor zwrócił nam uwagę, że Stalin we wspomnianej pracy, poza wykorzystaniem kwestii językoznawczych do ówczesnych, wewnątrzpartyjnych rozgrywek, przede wszystkim bronił zdrowego rozsądku. Powtórzmy, żeby to dobrze wybrzmiało: Stalin, w swej osławionej pracy o językoznawstwie, przede wszystkim BRONIŁ ZDROWEGO ROZSĄDKU. Józef Wissarionowicz wystąpił bowiem przeciwko pewnej językoznawczej tendencji – którą w jego artykule uosabiał radziecki językoznawca Mikołaj Marr – powszechnie w Związku Sowieckim przyjmowanej, a sprowadzającej się do tezy, że permanentna i wszechogarniająca rewolucja klasowa, dotyczy także języka. Stalin, słysząc o czymś takim, musiał to powiązać z Lwem Dawidowiczem Trockim, który jak powszechnie wiadomo cierpiał na pewną odmianę manii objawiającej się tym, by rewolucjonizować i militaryzować wszystkie obszary ludzkiego życia. Nie da się zaprzeczyć, że Stalin także był wielkim rewolucjonistą i wielkim militarystą, ale w odróżnieniu od Lwa Dawidowicza i jego zwolenników, próbował swój rewolucyjny i militarny zapał ująć w jakieś karby. Ponieważ koncepcja Marra na kilometr cuchnęła trockizmem, władca Sowietów poczuł się zmuszony zaprotestować przeciwko jego językoznawczej tezie, oraz wskazać, że nie ma czegoś takiego jak język klasowy. Istnieje tylko język ogólnonarodowy – wspólny burżujom i proletariuszom – w którym co najwyżej możemy wyróżnić jakieś dialekty, czy żargony, w tym klasowe.
Następnie Józef Wissarionowicz wyjaśnia, że język – podobnie jak maszyny – jest obojętny wobec klas i jako narzędzie z równym powodzeniem może być wykorzystywany zarówno w kapitalizmie jak i socjalizmie. Przede wszystkim zaś, Stalin protestuje przeciwko odrywaniu języka od myśli, tzn. przeciwko koncepcji, iż można sensownie, tzn. unikając anarchii, komunikować się na płaszczyźnie społecznej bez odwoływania się do języka pojmowanego jako „bezpośrednia rzeczywistość myśli”, tzn. języka spełniającego proste funkcje informacyjne: „to jest prawda”; „to jest fałsz”.
Czy w tych wywodach Stalina jest coś śmiesznego? Mnie osobiście nic tutaj nie śmieszy, choć „Zbigniew Herbert mówił ponoć, że gdy chce się zdrowo pośmiać, sięga po pracę Stalina o językoznawstwie i nigdy nie doznaje zawodu.” Tak, wiem, że cytat bardzo jest oklepany, ale przyjemność z przytoczenia go w tym miejscu jest bardzo duża. A to, że Herbert wielkim poetą był? No, był! Ale cóż… Amicus Plato…, itd.
Ks. Wciórka mawiał, że Stalin był wielkim zbrodniarzem, ale nie był kretynem. Rozumiał bowiem, że jeśli całą swoją straszliwą władzą okaże poparcie dla językowych koncepcji „permanentnych rewolucjonistów”, bardzo szybko społeczna komunikacja zostanie obezwładniona przez wieloznaczność. Wieloznaczność zaś, dla tych rządzących, którzy nie są kretynami, jest kusząca tylko doraźnie (np. w walce z politycznymi przeciwnikami), w dłuższej perspektywie czasowej jest jednak z ich punktu widzenia zabójcza, ponieważ prowadzi najpierw do wspomnianej wyżej semantycznej anarchii, a potem do anarchii społecznej i politycznej, słowem: uniemożliwia sprawowanie władzy.
Stalin był mistrzem w stosowaniu kłamstwa i zasłony wieloznaczności. Uznał jednak, że „co wolno wojewodzie, to nie tobie smrodzie”. Niechby tylko ktoś spróbował okłamywać towarzysza Stalina, albo kierować do niego wieloznaczny (tj. mętny) komunikat... Oprócz tego, kremlowski dyktator bał się, że jeśli rozpowszechni się traktowanie języka w oderwaniu od kategorii „prawda/fałsz”, to tym samym skończy się możliwość jakiegokolwiek społecznego współdziałania i możliwość oddziaływania na poddanych.
Ks. Wciórka mówił nam o tym wszystkim, nawiązując do coraz bardziej modnych koncepcji francuskich postmodernistów (Derrida, Lyotard, Baudrilard). W tych „filozofach” ks. Profesor widział kontynuatorów Marra, a wymyśloną przez nich tzw. dekonstrukcję i przesunięcie paradygmatu językowego, skutkujące wieloznaczną drwiną zaprawioną szczyptą ironii, traktował jako współczesne narzędzia permanentnej rewolucji, która żyje i ma się dobrze. Mówiąc o tych „pożytecznych idiotach” (a może nie idiotach, lecz ludziach wynajętych przez „Fenicjan”?), ks. Ludwik wskazywał na rzecz następującą: w czasie rządów Stalina, ludzie milionami byli mordowani. I dawało się to określić albo jako coś złego (zbrodnia przeciw ludzkości), albo jako coś dobrego (efekt koniecznej walki klasowej). Mimo różnic w ocenie, wiadomo było, o co chodzi. W momencie jednak, gdy ulegamy wpływowi dekonstrukcjonistów i narzędziem naszego opisu świata staje się ironia wyrastająca z wieloznaczności, zaczynamy czuć się bezradni wobec rozmaitych komunikatów – nawet tak drastycznych, jak te dotyczące stalinowskich ofiar. I wtedy, albo treść owych komunikatów odrzucamy (tzn. traktujemy je jako coś poza-rzeczywistością), albo ową treść rozmywamy (tzn. uznajemy, że walor prawdy jest czymś nieuchwytnym – czyli pomijalnym – a przez to zupełnie nieistotnym). Inaczej mówiąc: przestajemy racjonalnie reagować na rzeczywistość, bo zdrowy rozsądek jest zabijany, ośmieszany, odsyłany do lamusa. W tej sytuacji biedny człowiek bardzo często nie wie, co zrobić z przyrodzonym sobie zdrowym rozsądkiem, przez co staje się jeszcze bardziej biedny, ponieważ nie ogarnia tak prostych faktów jak te, że może istnieć kilkadziesiąt płci, że fotowoltaika montowana na tak małym kontynencie jak Europa, może pozytywnie wpłynąć na cały ziemski klimat, że „chłop z chłopem” i „baba z babą” to nasza cywilizacyjna, wspaniała przyszłość, albo że znany polityk, który jest wypełnionym troską o Kościół katolikiem, jednocześnie o tym Kościele – zapewne wspomnianą troską i miłością powodowany – może mówić w sposób następujący: „Kościół stał się gigantycznym przedsiębiorstwem nastawionym na zysk i właściwie nie zainteresowanym ewangelizacją.”
Stalin był odrażającą postacią. I z racji popełnionych przez niego zbrodni, tak jakoś przyzwyczailiśmy się do myśli, że Józef Wissarionowicz nie mógł promować czegoś dobrego (np. obrony zdrowego rozsądku) i że jeśli przeciwko komuś występował, to ów ktoś na pewno musiał być mądry, szlachetny i niewinny. No tak, oczywiście. Ale czy pośród owych mądrych, szlachetnych i niewinnych, mamy też umieszczać „permanentnych rewolucjonistów” (czytaj: Gorgiaszów i Sokratesów podziwiających filozoficzną subtelność Giordana Bruno)? Nie wydaje mi się.
Dlaczego o nich piszę? Czynię to dlatego, ponieważ żyjemy w świecie, w którym „permanentni rewolucjoniści” tryumfują. Ich „długi marsz przez instytucje” – wspierany, a pewnie także inspirowany przez „Fenicjan” – zakończył się (!?) sukcesem. To właśnie o ludziach tej umysłowej formacji, wspomniany Stefan Kisielewski – przytaczając wypowiedź bodajże Pawła Jasienicy – napisał w swoich „Dziennikach”: „Ci dopiero dadzą nam w dupę!” I dają nam w dupę. Popierani przez „Fenicję” trzęsą mediami, katedrami uniwersyteckimi, mają wpływ na wielki biznes, oraz na to, co wydaje nam się być wielką polityką. A że w tym wszystkim obecne jest – jak to przy dekonstrukcji – kłamstwo („Jakie kłamstwo? Wypraszam sobie! A poza tym: Cóż to jest prawda?”), naukowy i publicystyczny brak staranności, nieustanny rechot, że o pyle i smrodzie nie wspomnę – to cóż stąd? Jeśli jest show, to jest fun, a tak naprawdę tylko to w życiu się liczy. Rozum i zdrowy rozsadek są nudne, a w dzisiejszych czasach tak naprawdę tylko poprzez show i fun można sobie zdobyć liczne rzesze zwolenników.
Czy wobec tej smutnej sytuacji da się sformułować jakiś kolejny pożytek wynikający z filozofii? Może tylko ten, że ona pozwala nam dostrzec problemy, ale niekoniecznie daje narzędzia, by owe problemy rozwiązać.
Jerry Lee Lewis… Nie był filozofem, ale na pewno był – nie pierwszy i nie ostatni – częścią soft power, wykorzystywanej do obezwładnienia zdrowego rozsądku.
Skąd pomysł, by właśnie ten muzyk towarzyszył nam w rozważaniach o filozofii? Może stąd, że wszystko w jego sztuce i życiu nastawione było na budzenie jak największych emocji u publiczności. A nic tak dobrze nie ogranicza zdrowego rozsądku, jak właśnie emocje. Uważajmy na nie. Uważajmy na tych, którzy nasze emocje, nasze życie próbują rozkołysać (że nawiążę do znanego przeboju Lewisa: Rockin' my life away). Oni tak naprawdę próbują nam wyrwać grunt spod nóg. Grają na nas tak, jak Jerry grał na fortepianie: wszystkimi częściami swego ciała, tzn. stosując wszystkie możliwe środki i triki, by zdobyć nad nami „gorgiaszowską” władzę. Zgadzamy się na sprowadzenie nas do poziomu instrumentu, ponieważ wiąże się to z odczuwaniem rozmaitych przyjemności, ale jest to tylko złuda wykorzystywana na naszą niekorzyść przez TegoKtóryNieOpuszczaŻadnychOkazji. Bo tak naprawdę nasz rozum doświadczaną emocją jest usypiany, tak jak kobra jest usypiana przez zręcznego fletnistę.
Smutne? Nie. Bo poza rozumem wielbionym przez prawdziwą filozofię – rozumem, który jest często bezradny wobec złości i podstępów Złego, jest jeszcze wiara w Boga. A dla Boga nie ma nic niemożliwego!
KONIEC
Bóg Zapłać, za tę naukę. Mocno podnosi na duchu, wskazuje drogę i ustawia sprawy we właściwej hierarchii, szczególnie te ostatnie dwie części.
OdpowiedzUsuńCo do samej filozofii to nie wiem czy oglądał ksiądz film Incepcja w reżyserii C. Nolana. To jest film science fiction i jakby ktoś się uparł to może go obejrzeć tylko jako science-fiction dla samej rozrywki, ale forma(gatunek) tego filmu jest tylko pretekstem do pokazania, czy próbą wytłumaczenia widzowi mechanizmów pewnych zjawisk, moglibyśmy powiedzieć wymuszenia na widzu przemyślenia, próby zbliżenia się do istoty pokazywanych zjawisk. Tam tych zjawisk jest kilka omówionych, ale jak dla mnie dobrze wytłumaczony tam jest mechanizm działania pokusy i sposób działania propagandy(czyli co zrobić żeby ludzie zaczęli myśleć tak jak my chcemy i jeszcze myśleli przy tym, że to oni sami z siebie do takich wniosków doszli i bronili tego jak niepodległości).
OdpowiedzUsuńWychodzi mi że z filozofią jest tak jak z tym filmem, patrząc na samą formę to coś błahego, wręcz niepoważnego, ale tu chodzi o to do czego dzięki filozofii możemy dojść, coś wyjaśnić, a nie jałowe rozmyślania i teoretyzowania. Czyli może lepiej by było napisać, że to nie filozofia jest jak film Incepcja, ale że Incepcja jest filmem filozoficznym.
@Mateusz
OdpowiedzUsuń"Incepcja"? Chyba widziałem, ale niestety niewiele z tego pamiętam. Trzeba będzie powtórzyć...
Z filmami mam ten kłopot, że nawiązując do filozofii, zazwyczaj ją spłycają (co jest naturalne) i przez to z trudnością tego rodzaju produkcje trawię. Z drugiej strony, czego tutaj oczekiwać? Film to rozrywka (zazwyczaj), a nie rozprawa naukowa z przypisami.
Pozdrawiam serdecznie.
Lepiej niech Ksiądz zostawi to tak jak jest. Bo znów za jakiś czas będzie musiał powiedzieć, że chyba widział, ale niewiele z niego pamięta.
Usuń@don Paddington 27 marca 2023 17:58
OdpowiedzUsuńTo prawda, ale ważne żeby film przynajmniej w jakimś zakresie coś przekazał nawet jak będzie spłycone na potrzeby filmu. "Incepcja" moim zdaniem akurat pod tym względem daje radę, nie spłyca aż tak bardzo jak to w niektórych produkcjach bywa.
Pozdrawiam
Jorge Luis Borges: "Tlön, Uqbar, Orbis Tertius". Filozofowie, którzy poszukują tylko zdziwienia a ich dzieło ma nie paktować z samozwańcem Jezusem Chrystusem. Ja to odbieram jako demaskację
OdpowiedzUsuń