Zapraszam do czytania kolejnej, trzeciej już części,
tekstu, jaki dla nas napisał nasz ksiądz Rafał Krakowiak. Jest coraz lepiej.
Softpower ciągnie za sobą Gorgiasza i Sokratesa, by
podziwiali Campo di Fiori, Ancilla cieszy się, że w ogóle żyje, a Jerry Lee
Lewis używa wszystkich części swego ciała – czyli o ewentualnych pożytkach
wynikających z filozofii. (epizod nr 3)
Jerry Lee Lewis
będąc pianistą, nie mógł być lepszy od Elvisa, ponieważ – jak mawiał Samuel
Philips, pierwszy wydawca płyt Lewisa – dziewczyny wolą gitarzystów. A wolą
ich, bo po prostu lubią, gdy ci kręcą biodrami. Przy pianinie zaś z tym
kręceniem jest duży kłopot. Wydawało się więc Philipsowi, że Jerry możliwości
miał ograniczone, bo paradygmat rock and rolla, (czyli – jak mawiano w latach
50-tych: komunistycznego spisku mającego na celu podważenie moralności Ameryki)
był jaki był i bez shakingu, twistingu, turningu, czy też movingu bioder, nie
można było w tym spisku z sukcesem uczestniczyć. Lewis tego rodzaju opiniami
zbytnio się nie przejmował, ponieważ miał pomysł na samego siebie – pomysł,
który miał przysłużyć się zmianie nadbudowy amerykańskiego społeczeństwa, bez
znaczących naruszeń jego bazy.
Czy w ten sposób
sugeruję, że Jerry Lee Lewis był marksistą, albo nie daj Boże marksistą –
leninistą? Cóż… Wśród muzyków marksistą był na pewno Peter Seeger (ten od „If I
Had a Hammer”), ale czy także Lewis? Chyba nie, lecz pewności nie mam.
Żałuję, że 40 lat temu niewiele wiedziałem o Jerrym. Gdybym coś wiedział, to
pewnie zapytałbym ks. Marka Jędraszewskiego, czy Lewis komunizował. Tego
Jędraszewskiego? Tak, tego. Właśnie on wykładał nam w Seminarium Duchownym
historię filozofii nowożytnej i filozofię współczesną i tak się złożyło, że był
promotorem mojej pracy magisterskiej. Właściwie, to nie ma się czym chwalić, a
mówiąc szczerze, to jest mi nawet z powodu owej znajomości trochę wstyd. Ziarno
owego wstydu zasiał niedawno w moim sercu pan Donald Tusk, który stwierdził z
dużą dozą pewności w głosie, że obecnemu metropolicie krakowskiemu nie zależy
na ewangelizacji, ani na dobrym kontakcie z młodymi, zaś znakiem tego jest to,
że arcybiskup mówi o LGBT per „tęczowa zaraza”. A jak wiadomo (wiadomo
przynajmniej panu Donaldowi) za takie słowa idzie się do piekła. Dystansuję się
więc odpowiednio (i bardzo proszę, by wpisano to do protokołu), ale niestety
muszę też przyznać (amicus Plato itd., czyli sorry
Winnetou), że ks. Marek jako wykładowca był bardzo kompetentny. Gdy świeżo
po wyróżnionym papieskim złotym medalem doktoracie na Gregorianum wrócił
z Rzymu do Poznania, imponował biednym klerykom swoją wiedzą, bystrością umysłu
i dowcipem (mnie osobiście – wieśniakowi ze wsi – imponował także znajomością
francuskiego; był pierwszym znanym mi bliżej człowiekiem, który potrafił
posługiwać się tym dziwnym językiem). Na egzaminach kosił straszliwie, ale był
bardzo lubiany, także przez tych, których skosił. Czy czegoś nauczył? Hm…
Powiem tak: kolegów, którym brakowało „filozoficznej wrażliwości”, studiowanie
u ks. Marka na pewno nauczyło przemyślnej zapobiegliwości służącej choćby temu,
by surowego profesora trochę obłaskawić. I to jest kolejny pożytek, który
wynika z filozofii: ona każdego, także tego, kto jest filozoficznym
beztalenciem, może czegoś nauczyć.
Przykład? Proszę
uprzejmie.
Oto letnia sesja
egzaminacyjna, podczas której zdawać mieliśmy całość historii filozofii
nowożytnej, a więc tych wszystkich Kartezjuszy, Leibnizów, Kantów, Heglów,
Marksów, Nietschów i ilu ich tam było. No normalnie strach! Powodowany owym
strachem, przewodniczący naszej klasy podszedł po ostatnim wykładzie do ks.
Marka i zapytał, czy jest jakaś możliwość, by podczas egzaminu łagodnie nas
potraktował. Ks. doktor na tę prośbę się skrzywił, mruknął, że trzeba się uczyć
i że jeszcze nie spotkał się z tym, by klerycy proponowali mu łapówkę. Chwilę
milczał, a potem zażartował, że nie widzi żadnego problemu, ponieważ on zawsze
jest łagodny. A łagodność ta jest wprost proporcjonalna do warunków, w jakich
egzamin się odbywa. Jeśli w sali egzaminacyjnej będzie miłe słoneczko i duże
drzewo cień dające, jeśli będzie młoda trawa pod stopami, dużo wiosennych
kwiatów rosnących w rabatach, a na stole kawa i kruche ciasteczka, no i jeśli
klerycy grzecznie stać będą pod drzwiami, czekając na wezwanie, to on przecież
– jako bardzo łagodny i wyrozumiały profesor – wszystkim zaliczy. Co
powiedziawszy puścił do nas oko i wyszedł.
Tak do końca nie
wiem, na co ks. Jędraszewski liczył i czy w ogóle na coś liczył. Ale gdy po
kilku dniach przyszedł na egzamin, był bardzo zaskoczony, gdy przewodniczący
klasy zaprowadził go do seminaryjnego parku i pokazał mu „salę egzaminacyjną”.
Wszystko było bowiem tak, jak sobie ks. Marek zażyczył: czerwcowe słońce
pięknie przygrzewało, rozłożysta lipa dawała miły cień, pod lipą stały na
młodej trawce krzesła i stół, na stole czekały kawa i kruche ciasteczka, a
całość przyozdobiona była rabatami z kwitnącymi piwoniami. Pod drzwiami zaś staliśmy
my, w oczekiwaniu na ścięcie. Pod drzwiami? Drzwi w parku? No tak.
Zainstalowaliśmy je dbając, by wszystkim wymogom sztuki budowlanej uczynić
zadość. Ks. Jędraszewski przeszedł przez drzwi, które usłużnie przed nim
otworzyliśmy, po czym owe drzwi za sobą zamknął, usiadł i zaczął się śmiać. A
potem każdy z nas przez te drzwi wchodził i wychodził, co ks. doktorowi bardzo
się podobało, bo jak mówił, fakt iż sala egzaminacyjna nie ma ścian, wcale nas
nie przymusza do tego, by nie używać drzwi. Tego dnia ks. Marek nikogo nie
oblał. Pewnie dlatego, że bardzo gorliwie przygotowywaliśmy się do egzaminu i
dzięki temu staliśmy się dość biegli w filozofii…
Na prowadzonym
przez ks. Jędraszewskiego seminarium z filozofii, czytaliśmy i komentowaliśmy
dzieła Immanuela Kanta (Prolegomena do wszelkiej przyszłej metafizyki, która
będzie mogła wystąpić jako nauka, oraz Krytykę czystego rozumu). Nie
było to zbyt ciekawe, ani tym bardziej porywające, ale dłubaliśmy cierpliwie
„mędrca z Królewca”, ponieważ ks. Marek twierdził, że jest czymś niezbędnym
byśmy zrozumieli, dlaczego Niemcy (ważna nacja!) mając kogoś takiego jak
Husserl, czy choćby nawet Heidegger, największym uwielbieniem obdarzają Kanta.
Ks. doktor z dużym zaangażowaniem próbował nam tę sprawę odpowiednio wyjaśnić,
ale niestety, w starciu z naszą tępotą musiał skapitulować. Nie wiem jak
koledzy, ale ja do dnia dzisiejszego nie potrafię zrozumieć, dlaczego Niemcy są
aż tak bardzo skantowani, że słysząc owo wyświechtane „niebo gwiaździste nade
mną, a prawo moralne we mnie” – dostają maślanych oczu i małpiego rozumu. I to
jest kolejny pożytek wynikający z filozofii: jeśli studiując filozofię będziemy
wystarczająco cierpliwi, to wcześniej czy później przyznamy rację Szekspirowi
mówiącemu, że są rzeczy na ziemi i w niebie, o których się filozofom nie śniło…
No dobrze. Ten
wtręt o skantowaniu Niemców jest małym żarcikiem, owszem bliskim prawdy, choć
niekoniecznie propagowanym przez ks. Jędraszewskiego. Co nie zmienia faktu, że
ks. Marek Kantem nas zamęczał. Dlaczego to robił? Nie wyjaśnił nam tego, ale
uważał, że ten wysiłek jest ważny. Myślę, że widział zbieżność niektórych
kantowskich pomysłów („świat jest takim, jakim go sobie w umyśle
skonstruujemy”) z wiekopomnym zdaniem Marksa: „Filozofowie dotychczas
interpretowali świat na różne sposoby; idzie jednak o to, aby go zmienić” (dla
porządku zaznaczam, że ostatnio o tym zdaniu przypomniał publiczności
niezawodny red. Stanisław Janecki, nie pomijając przy tym dobrej okazji by
zaznaczyć, że „mędrzec z Trewiru” postulował konieczność owej zmiany w
jedenastej tezie o Feuerbachu; godna podziwu dbałość o precyzję!). W tamtych
czasach nie tylko ks. Jędraszewskiemu wszystko się z Marksem kojarzyło, bądź
kojarzyć mogło, ponieważ poddawany komunistycznej presji Kościół w Polsce, ciągle
na tego brodacza zwracał uwagę, a to po to, by tym skuteczniej – tak duchowo
jak i intelektualnie – marksistom się przeciwstawić.
Gdy to wszystko
piszę, przypomina mi się Karl Popper z jego znaną powszechnie dychotomią:
„społeczeństwo otwarte” i „społeczeństwo zamknięte”, oraz jego przekonanie, że
totalitaryzmy mają swoje teoretyczne oparcie w poglądach Platona, Hegla i
Marksa, bo owe poglądy łączy pragnienie, by stworzyć raj na ziemi, czyli
wszystkim (?!) ludziom „zrobić dobrze”, co zazwyczaj – gdy pragnienie wejdzie w
fazę realizacji – kończy się jakąś formą zamordyzmu.
Nie do końca
kojarzę, czy ks. Marek mówił kiedykolwiek o postponowaniu przez Poppera
wspomnianych wyżej filozofów, natomiast na pewno wspominał o Herrschaft und
Knechtschaft, czyli o heglowskiej dialektyce pana i niewolnika, próbując
pokazać nam, w jaki sposób ta teoria opisuje stosunki społeczne w warunkach
tzw. realnego socjalizmu. Dla kogoś takiego jak ja – a byłem wtedy bardzo
młodym człowiekiem, w dużej mierze uformowanym przez komunistyczną
indoktrynację – to co mówił ks. Jędraszewski było wręcz olśniewające.
À propos olśnień
rozmaitych…
Nie znam się na
tym, ale specjaliści mówią, że Jerry Lee Lewis miał olśniewającą technikę gry
na fortepianie. Oprócz tego potrafił olśnić kobiety, czego znakiem jest fakt,
że był siedmiokrotnie żonaty. Jerry olśnił ludzi także wówczas, gdy nawalony
alkoholem i jakimiś prochami rozwalił samochodem bramę Gracelandu, czym
zdenerwował Presleya i policję z Memphis, a zachwycił dziennikarzy, którzy
grzejąc temat, przez kilka tygodni pobierali wynagrodzenie za wierszówki o
niczym. Istnieje też takie podanie, że nasz pianista olśnił Johna Lennona i to
do tego stopnia, że przy okazji jakiegoś spotkania ex Bitels całował jego
stopy. Jerry Lee był tą sytuacją trochę zażenowany, ale na pewno zniósł to
traumatyczne wydarzenie z „filozoficznym spokojem”. Jak to mówią: „Coś
pięknego. I niedrogo.”
CDN
Wcale nie dziwię się miłości Niemców do Kanta: jak się ma to prawo moralne w sobie, to wszystkie spełniane uczynki są moralne :)
OdpowiedzUsuńNotabene, zamordowany przez Niemców dobry fachowiec - komunista Tadeusz Hollender zrobił karykaturę jak po wojnie Mussolini w roli handlarza starzyzną odwiedza Hitlera w więzieniu mówiąc:
- Hitlerze, niczego ci pożałuję.
A Hitler myśli sobie:
- A ja mu się nawet kantem zrewanżować nie mogę
Pamięć mnie zawodzi, to Mussolini siedział. Mam nadzieję, że dowcip na tym nie stracił
OdpowiedzUsuńA kto Mussoliniego odwiedzał?
OdpowiedzUsuńNo zamieniłem obu celebrytów, przyznaję się po dobroci
OdpowiedzUsuń