Gdy wydawało się, że dzisiejszy dzień minie nam jałowo, pojawił się kolejny odcinek refleksji naszego księdza. Kolejny, a wcale nie jest pewne czy ostatni. Zapraszam.
Softpower ciągnie za sobą Gorgiasza i Sokratesa, by podziwiali Campo di Fiori, Ancilla cieszy się, że w ogóle żyje, a Jerry Lee Lewis używa wszystkich części swego ciała, czyli o ewentualnych pożytkach wynikających z filozofii. (epizod nr 5)
Z poprzedniego epizodu wynika, że wskazywana przez Coryllusa „Fenicja”, to figura ponadczasowa, choć oczywiście dzisiaj nikt chyba w taki sposób tej figury nie nazywa. Obecnie mówi się o dipstejtach, grupach, ngo-sach, służbach, lobbystach, korporacjach, finansowych rynkach, oraz medialnych i narkotykowych kartelach. Ale ostatecznie i tak wszystko sprowadza się do toyahowego Systemu. Czy jednak w tym miejscu musimy się tym zajmować? Komu to potrzebne? Że sobie tak zażartuję: to nie jest zbyt interesujące, ani ważne. Istotne natomiast jest to, że kiedy Jerry Lee Lewis zaśpiewał Whole Lotta Shakin’ Going On, a zwłaszcza Great Balls of fire, świat po tym nie był już taki jak przedtem. To co się wydarzyło, porównać można tylko z zupełnie niezrozumiałą decyzją Boba Dylana, by gitarę akustyczną zamienić na gitarę elektryczną. Po prostu szok, wstrząs, niedowierzanie – krótko mówiąc: koniec świata.
Końcem świata było też pojawienie się chrześcijaństwa. Oto jacyś… jacyś… – no w sumie nie wiadomo kto, ale na pewno bez pytania „Fenicjan” o zgodę – zaczęli bezczelnie głosić, że Bóg jest miłością; że celem życia nie jest władza i pieniądze, lecz osiągnięcie wiecznego zbawienia i że tym, który owo zbawienie daje jest Jezus zwany Chrystusem; że ów Jezus miłością powodowany – bo poświęcając swoje życie – wysłużył zbawienie wszystkim ludziom; że tym samym w oczach Chrystusa i Kościoła nie ma już Żyda ani Greka (tj. poganina), niewolnika, bądź wolnego, kobiety, lub mężczyzny, lecz wszyscy są dziećmi Bożymi i braćmi w wierze; że raju na ziemi wprowadzić się nie da, ale trzeba dążyć do tego, by ziemia nie była piekłem; że posłusznym to owszem, trzeba być, ale przede wszystkim Jezusowi i Jego Ewangelii i że owo posłuszeństwo winni okazywać Chrystusowi wszyscy ludzie (także „Fenicjanie”); że rozpustnicy, bałwochwalcy, cudzołożnicy, rozwięźli, mężczyźni współżyjący z sobą, złodzieje, chciwcy, pijacy, oszczercy, zdziercy niech się nie łudzą: jeśli się nie nawrócą, to nie odziedziczą królestwa Bożego.
Można się spodziewać, że powyżej opisane chrześcijańskie orędzie, „Fenicjanie” usiłowali jakoś sobie zracjonalizować. Odwołując się do poetyki używanej przez pana Gabriela Maciejewskiego, owa racjonalizacja być może wyglądała tak:
- Jezus zwany Chrystusem to Żyd. Ale idzie do wszystkich, nie tylko do Żydów.
- Żyd? Znamy wielu Żydów. Najlepsi są ci z Aleksandrii. Pamiętasz, daliśmy im ostatnio koncesję na jakiś handel, czy coś. Nie wiedzieli w co mnie całować za możliwość robienia dużych pieniędzy. Do tej pory chętnie współpracowali. Żydzi są rozsądni. Dogadamy się.
- Tu nie chodzi o Żydów. Rzecz w tym, że ci chrześcijanie obiecują zbawienie wszystkim.
- Zbawienie, czyli pieniądze?
- Jakie pieniądze! Przecież to obdartusy są.
- To o co im chodzi?
- Oni mówią o jakimś wiecznym szczęściu, w jakimś niebie, które jest nie wiadomo gdzie.
- I ludzie im wierzą?
- Głupi są, to wierzą. Ale obiecują to wszystkim.
- Jak to wszystkim?
- No wszystkim. Nawet niewolnikom.
- Niewolnikom?! Szczęście dla niewolników? Wszystkich? Czy to znaczy, że wszystkich chcą wyzwolić? To kto będzie pracował? Ci chrześcijanie chyba z osłami na łby się pozamieniali!
- Nie wydzieraj się. Ja tylko przedstawiam problem. Chrześcijanie mówią, że Chrystus wszystkich kocha i że w jego oczach wszyscy są równi.
- Głupki! To się nie przyjmie.
- Niestety, to się przyjmuje. Jest coraz więcej tych, którzy chodzą na spotkania chrześcijan.
- No i co oni robią na tych spotkaniach?
- Nie wiem dokładnie. Podobno piją jakąś krew i jedzą jakieś ciało.
- Ludzkie ciało?
- Na mieście mówią, że ludzkie.
- No to musi za tym stać jakieś wtajemniczenie. Wtajemniczenie w bardzo poważne interesy, kontakty… Ale wtajemniczenie poza naszą kontrolą? Nie… To musi być coś innego. Tylko co?
- Przestępstwo?
- Tak, przestępstwo! To wrogowie ludzi. Trzeba bogów prosić, by nas przed nimi uchronili.
- Chciałbym przypomnieć, że tak naprawdę to my jesteśmy bogami.
- A tak, tak! Ale tych chrześcijan trzeba ścigać, zamknąć, wyciąć! I zacząć trzeba od głowy. Kto nimi rządzi?
- Chrystus.
- No to dorwać go.
- On nie żyje. Choć oni mówią, że żyje. Nie wiem, co o tym myśleć. To zagmatwane.
- No dobrze, ale są chyba jacyś pomocnicy tego Chrystusa.
- Są. Chrześcijanie nazywają ich pasterzami. To taka przenośnia. Siebie nazywają owcami.
- No to pięknie. Jeśli są pasterze i owce, to jest także strzyżenie owiec. Jak zwykle chodzi o pieniądze. Uspokoiłeś mnie. Dogadamy się z tymi pasterzami.
- Wątpię. Oczywiście, może się zdarzyć jakiś pastuch łasy na pieniądze. Ale to tak góra jeden na dwunastu. Oni byle kogo pasterzem nie ustanawiają. Generalnie są to ludzie gotowi umrzeć za owce.
- Nie chce mi się wierzyć. Gotowi umrzeć? To jacyś oszuści. Albo wariaci. To można łatwo wykpić. Mamy przecież ludzi od tego.
- Mamy. I będziemy próbować. Ale jest jeszcze coś.
- Mów.
- Oni głoszą, że wszyscy powinni poddać się temu Chrystusowi. Wszyscy mają mu być posłuszni.
- Wszyscy? My też? Przecież to śmieszne. Posłuszni to my możemy być jakiejś przepowiedni, a to i tak tylko pod warunkiem, że wieszczka przepowiada to, co jej każemy.
- Wszyscy, to wszyscy.
- A co to znaczy być mu posłusznym?
- No… Nie można być chciwcem ani zdziercą, nie można kłamać, ani kraść, ani zabijać i takie tam… Dziwaczne to jest. Mówią nawet, że mężczyzna nie powinien się pieścić z miłymi chłopaczkami. Jeśli już, to tylko z kobietą, a najlepiej z żoną.
- Co oni mają do moich ślicznych Antinousów?
- Też chciałbym wiedzieć.
- Sprawa jest poważna.
- Bardzo poważna.
To oczywiste, że „Fenicjanie” nie zlekceważyli niebezpieczeństwa. Początkowo reagowali standardowo, czyli prześladowaniami chrześcijan, ale z biegiem czasu uruchamiali też rozmaitych „Gorgiaszów” i „Sokratesów”, bo jak się okazywało hard power nie była zbyt skuteczna. Niestety, soft power także zawiodła – więcej nawet: okazało się, że filozofowie skłaniają się ku chrześcijaństwu, bywało, że nieświadomie, jak Filon Aleksandryjski, lub też z całkowitą świadomością rzeczy, jak np. św. Justyn, Tertulian, Ammonios Sakkas, czy św. Augustyn. Nie wnikając w poglądy tych filozofów możemy powiedzieć, iż łączyło ich to, że zamiast wiernie wysługiwać się „Fenicji”, służyli – często bardzo gorliwie – Chrystusowi. Fiasko stosowania hard i soft power wobec uczniów Chrystusa, ostatecznie doprowadziło do końca ówczesnego świata. Ekspozytura przyjmując chrześcijaństwo otwarcie zbuntowała się przeciwko „Fenicjanom” i na nic się nie zdały „fenickie”, przyjacielskie wezwania do realizmu i opamiętania się – wezwania w postaci wędrówki ludów i najazdów barbarzyńców. Zresztą ci wszyscy barbarzyńscy Ostrogoci, Wandalowie, Wizygoci i ilu ich tam było, też dość szybko zaczęli przyjmować chrzest. A co się stało z filozofami? Przekształcili się w chrześcijańskich teologów i zaczęli chrzcić poglądy filozoficzne, oraz metody filozofowania. I mówią niektórzy w temacie obeznani, że owa służba Kościołowi była złotą erą dla filozofii.
To dobry moment, by przedstawić Czcigodnej Publiczności postać śp. ks. profesora Ludwika Wciórki. W czasie studiów wykładał nam ontologię, metafizykę, kosmologię, epistemologię, oraz elementy logiki – czyli to, co jest „filozoficznym mięsem”. Kiedyś już u Toyaha wspominałem tego filozofa i pewnie mówiłem, że to był jeden z najmądrzejszych ludzi, jakich miałem szczęście w życiu spotkać.
À propos mądrości ks. Ludwika, mała anegdotka.
Istniał kiedyś w Polsce zwyczaj, że 16 dzień każdego miesiąca – w nawiązaniu do 16 października 1978 r. – był dniem modlitwy w intencji Jana Pawła II. Pamiętaliśmy o papieżu-Polaku także w Seminarium Duchownym, ale na wspomniany dzień 16 października wychodziliśmy (klerycy, przełożeni seminaryjni i profesorowie) na modlitwę do poznańskiej fary. Odprawiana tam była uroczysta Msza Święta, przy udziale mieszkańców Poznania, którzy zazwyczaj dość licznie przychodzili na to nabożeństwo.
W 1987 roku, Jan Paweł II ogłosił encyklikę o Matce Bożej, pt. Redemptoris Mater. Jesienią rzeczonego roku ukazało się polskie tłumaczenie tekstu encykliki, w związku z czym rektor naszego Seminarium, śp. ks. profesor Tadeusz Walachowicz wymyślił, że październikowa modlitwa za papieża w poznańskiej farze, połączona będzie ze swego rodzaju prezentacją Redemptoris Mater. Tak się złożyło, że zostałem wyznaczony do pełnienia jakiejś funkcji podczas liturgii, dlatego w zakrystii farnej czekałem na rozpoczęcie Mszy Świętej i mogłem zaobserwować co się dzieje. A działo się sporo, ponieważ kaznodzieja – jeden z naszych wykładowców – który miał wygłosić homilię o encyklice, nie pojawił się. Trzeba było widzieć ks. rektora, mówiącego podniesionym głosem o braku powagi i braku odpowiedzialności nieobecnego profesora. W końcu podszedł do uśmiechniętego ks. Wciórki i powiedział: „Ludwik! Ty wygłosisz to kazanie.” Ks. Wciórka oczywiście się wzbraniał, mówił, że nic o tej encyklice nie wie i że w ogóle pomysł jest kiepski, bo on jest filozofem, a nie teologiem. Ks. Walachowicz – wybitny specjalista w dziedzinie prawa kanonicznego – przerwał mu te wywody krótkim stwierdzeniem: „I tak z nas wszystkich jesteś najmądrzejszy. Jeśli ty sobie nie poradzisz, to nikt sobie nie poradzi.” Wręczył ks. Ludwikowi papieski tekst i dał hasło do rozpoczęcia mocno już spóźnionej liturgii.
Co było dalej? Cóż… Dalej był wykład ks. Wciórki o metodologii teologii ze szczególnym uwzględnieniem stosowania metody fenomenologicznej w badaniach teologicznych. Wykład zupełnie fantastyczny, choć improwizowany. Słuchający tego specjaliści od homiletyki trochę się krzywili, bo homilia nie powinna się sprowadzać do opowiadania o metodach filozoficznych, ale ostatecznie mogli sami zgłosić się do ks. Walachowicza z propozycją wygłoszenia porządnej, wygłoszonej zgodnie z zasadami sztuki kaznodziejskiej homilii, a nie zgłaszać pod nosem jakieś pretensje.
Dlaczego ks. Ludwik mówiąc o encyklice Redemptoris Mater mówił o fenomenologii, używając przy tym dziwnych wyrażeń w rodzaju: „Wesensschau” i „redukcja ejdetyczna”? Wszystko przez Jana Pawła II, który – niech mi wszyscy tradycjonaliści wybaczą, ale amicus Plato itd., czyli ponownie sorry Winnetou – nie tylko, że nie był tomistą, ale wręcz był fenomenologiem, czyli zwolennikiem myśli i metody Edmunda Husserla, z akcentem postawionym na Maxa Schelera. Na czym ta cała fenomenologia polega można sobie poczytać w Wikipedii, ja tylko na nasz użytek wyjaśnię, że Redemptoris Mater jest najbardziej osobistą encykliką spośród tych, które wyszły spod pióra św. Jana Pawła i z tego co dzisiaj wiadomo, papież pisał ją/poprawiał kilka lat, nie korzystając z pomocy żadnych specjalistów. Trudno się więc dziwić, że tworzył ją odwołując się do metody fenomenologicznej, którą sobie cenił i którą już wcześniej stosował pracując naukowo (patrz chociażby: Osoba i czyn).
Ks. Wciórka głosząc wiadome kazanie, o samej zawartości encykliki ze zrozumiałych względów niewiele powiedział (bodajże tylko to, co wyczytał ze spisu treści), natomiast z dużym znawstwem rozwodził się o filozofii będącej dyscypliną pomocniczą teologii. Ten status określany kiedyś mianem ancilla theologiae (służebnica teologii), niczego filozofii nie ujmuje. Wręcz przeciwnie. Ks. Profesor wskazując na trzymaną w ręku encyklikę wykazywał, że odwołanie się do metod filozoficznych w badaniach teologicznych (a więc filozoficzna analiza języka i pojęć, oraz uporządkowany sposób myślenia/rozumowania) jest jedynym sposobem, by teologowie mówili do rzeczy, a Lud Boży rozumiał ich nauczanie. Właśnie dlatego tak ważnym wydarzeniem było „ochrzczenie filozofii” w czasach starożytności chrześcijańskiej i w średniowieczu i właśnie dlatego teologia katolicka tak pięknie się rozwinęła.
Ks. Wciórka homilię zakończył swego rodzaju szpilką, wbitą w wiadome miejsce czcigodnych ciał teologów: „Teologia jest o tyle dobrą teologią, o ile stosuje metody dobrej filozofii i o ile w ogóle odwołuje się do jakiejś filozofii. Mówię już jednak dość długo, dlatego proszę wybaczyć, ale uchylę się od odpowiedzi na pytanie, co to znaczy <<dobra teologia>> i <<dobra filozofia>>. Amen.”
Zakończenie tej homilii pamiętam dość dokładnie, ponieważ długo rozmawialiśmy o tym na seminarium naukowym. Pytaliśmy na przykład ks. Ludwika, która filozofia jest najbardziej zdatna do uprawiania teologii. Czy Ancilla jeszcze w ogóle żyje? Czy czasy nowożytne i współczesne to czas współpracy filozofii i teologii, czy też czas wzajemnej niechęci, a nawet konfliktu? Czy są jakieś nurty filozoficzne, których absolutnie nie da się zastosować w teologii? Ks. Wciórka z wrodzoną sobie cierpliwością na nasze dociekania próbował odpowiadać, zawsze zaczynając frazę od nieodłącznego: „Jak doskonale księża wiecie…” Guzik tam wiedzieliśmy. Ale chyba po raz pierwszy osobiście poczułem coś, co można określić jako intelektualną przyjemność. Przyjemność filozofowania. Nie zaliczam tego do pożytków wynikających z zajmowania się filozofią, ponieważ odczuwanie przyjemności nie spełnia warunku intersubiektywności.
Czy o spełnieniu warunku intersubiektywności możemy mówić w związku z wrażeniami, których zaznawali ludzie słuchający i obserwujący Jerry’ego Lee Lewisa? Cóż… Wrażenia u wielu ludzi były podobne, o ile nie tożsame. Ładnie, w jednym zdaniu, ujął je Bruce Springsteen: „Ten gość nie gra rock’n’rolla, on jest rock’n’rollem!” Czy jest to jednak do sprawdzenia dla każdego, kto miałby na to ochotę? Kolejne pytanie godne filozofa…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.