wtorek, 21 marca 2023

x. Rafał Krakowiak: Części ciała (część1)

Wobec skandalicznie ciężkich zaniedbań jakich ostatnio dopuściłem się wobec tego bloga, na ratunek Czytelnikom pospieszył sam nasz wspaniały ksiądz Rafał Krakowiak z garścią swoich najświeższych refleksji. Księdzu jak zawsze dziękuję, a Państwa zapraszam do czytania. Dziś część pierwsza.

 

 

 

Softpower ciągnie za sobą Gorgiasza i Sokratesa, by podziwiali Campo di Fiori, Ancilla cieszy się, że w ogóle żyje, a Jerry Lee Lewis używa wszystkich części swego ciała – czyli o ewentualnych pożytkach wynikających z filozofii. (epizod nr 1) 

 

      28 października ubiegłego roku zmarł Jerry Lee Lewis, muzyk. Toyah, jak zwykle, nawet się o tym wydarzeniu nie zająknął, co mnie zdziwiło (choć nie do tego stopnia, jak w przypadku milczenia o śmierci Iana MacDonalda), a jego coraz mniejsza aktywność na blogu zaczęła mnie martwić. Ostatecznie wszystko wesołym oberkiem pogodnie się skończyło, bo gdy po Dniu Zadusznym przyszedł Adwent, potem Boże Narodzenie, Trzech Króli, Matki Bożej Gromnicznej i Popielec, a w tzw. międzyczasie rozpoczął się festiwal niezwykłych przypadków pewnego Radka, aresztowano Evę Kaili, pogrzebano Benedykta XVI i ustanowiono nowy rekord WOŚP – Krzysztof Osiejuk dostał robotę u Obajtka. Efekty tego angażu okazały się dość znaczące, ponieważ wielcy tego świata porozumieli się w sprawie Leopardów dla Ukrainy, Biden pozował do rozlicznych fotografii, oraz ostro, śmiało i pryncypialnie przywalono Karolowi Wojtyle. Toyah zaś literacko nieco się rozruszał, a nasza nadzieja na zaznawanie radości wynikającej z lektury tekstów pana Krzysztofa, przestała być mglista. Nie zmienia to jednak faktu, że zanim Obajtek zlitował się nad Toyahem i tym samym nad nami, czas bez jego tekstów (tekstów Osiejuka, a nie Obajtka) bardzo się dłużył. Nie było czego czytać, zwłaszcza gdy czekało się na jakieś wspomnienie o Jerrym Lee… Muszę przyznać, że w tym smutnym czasie jedynym wytchnieniem dla wyczerpanego nudą i publicystyczną nędzą przekaziorów umysłu, okazał się być dla mnie blog ongiś zaprzyjaźnionego z tym miejscem Coryllusa, czyli Gabriela Maciejewskiego. 

      No i właśnie w związku z owym wytchnieniem, à propos pana Gabriela, piszę niniejszy tekst… 

      Kilka tygodni temu Coryllus zainicjował bardzo ciekawą dyskusję o świecie antyku, koncentrując uwagę czytelników przede wszystkim na greckich mitach i greckiej filozofii. Wyszło na to, że mitologia jest opisem interesownych działań konkretnych ludzi (grup, organizacji), a filozofia… Cóż… Filozofia w tych rozważaniach jawi się trochę jako „chłopiec do bicia”, a starożytni filozofowie zostali lekko spostponowani. Nie protestuję przeciwko temu, bo Tales, Sokrates, czy Platon nie należą do grona ludzi, do których mam jakieś szczególne nabożeństwo i dopóki nikt nie tyka Arystotelesa, dopóty jestem bardzo cierpliwy i jeszcze bardziej wyrozumiały. Odnoszę się zaś do owej dyskusji, ponieważ przywołała wspomnienie czasów studiów i chcę po prostu owym wspomnieniem podzielić się z Czcigodnymi Czytelnikami. Przejdźmy więc do adremu.

      Pierwsze dwa lata studiów teologicznych, to zasadniczo studiowanie filozofii. W zakres owych studiów wchodzi historia filozofii, ontologia, metafizyka, logika, kosmologia, antropologia filozoficzna, epistemologia, etyka. Nie są to ukochane studia kleryków, ale Kościół domagał się (i chyba w dalszym ciągu się domaga), by ze studium filozofii nie rezygnować i by owo studium było poważnie traktowane. Znakiem owego poważnego traktowania było choćby to, że jeśli jakiś kandydat na kapłana nie był w stanie podołać wymaganiom podstawowego kursu filozofii, to choć był pobożny i zafascynowany np. Pismem Świętym, albo liturgią, dostawał od przełożonych seminaryjnych tzw. radę odejścia, czyli – krótko mówiąc – wywalano go ze studiów. I to jest pierwszy ewentualny pożytek, który wynika z filozofii: jest ona swego rodzaju sitem (co oczywiste – niedoskonałym), odsiewającym  „od zdrowej siły kleryckiego narodu” tych, którzy pod pewnym względem nie są zdatni do tego, by być duszpasterzami, albo inaczej mówiąc sitem, odsiewającym intelektualne ziarno, od intelektualnych plew (wiem, że zabrzmiało to mało elegancko, albo może nawet obraźliwie, ale amicus Plato, sed magis amica veritas, czyli sorry Winnetou).

      Historię filozofii starożytnej i średniowiecznej wykładał nam śp. ks. dr Andrzej Sparty – człowiek wielkiej łagodności, który wchodząc na katedrę ciągle się potykał, oprócz tego kochał Platona i św. Bonawenturę, a co o takim, lub innym filozofie powiedział Diogenes Laertios, wiedział na wyrywki. Bardzo też udatnie rysował na tablicy stos ziaren, albo żółwia z Achillesem i raczej bezskutecznie zachęcał nas do studiowania wyższej matematyki, bo bez tego – jak mówił – „księża (czyli my, klerycy; przyp. DP) nie zrozumieją jak bardzo błaha jest treść paradoksów Zenona z Elei, nie poradzą sobie z wykazaniem logicznej sprawności dowodu ex motu św. Tomasza z Akwinu na istnienie Boga i nie uzyskają pewności, że język giętki mówi wszystko tak, jak pomyśli głowa.” 

      No dobrze… Nie mam pojęcia, czy ks. Andrzej dokładnie tak powiedział. Cudzysłów jest więc zbędny, bo niby jakim cudem miałbym dokładnie pamiętać, co jakiś profesor mówił 40 lat temu podczas wykładów? Nie zmienia to jednak faktu, że myśl ks. Spartego zmierzała w kierunku wyrażonym właśnie przez treść zacytowanego zdania. Gdyby studiował z nami ktoś  taki, jak np. redaktor Stanisław Janecki, to pewnie od razu by się zorientował, a potem pouczył, że owa treść była mieszanką platońskiego zachwytu nad matematyką (geometrią), tomaszowego uznania dla logiki i wittgensteinowskiej zachęty, by próbować wyplątać się z pułapek, zastawianych na nas przez filozofów, a mówiąc ściśle, przez język, którym na co dzień się posługujemy. Niestety, byliśmy (i pewnie nadal jesteśmy) nader przeciętni intelektualnie, przez co wypowiadane przez ks. Andrzeja zdania brzmiały w naszych uszach obco i tajemniczo, a co za tym idzie, studencka refleksja nad ich treścią była nader powierzchowna i wstrzemięźliwa. Poza tym, z punktu widzenia przyszłych duszpasterzy wydawało nam się, iż wystarczające było to, że w ogóle jakoś kojarzyliśmy np. „pięć dróg św. Tomasza” (w tym prima via, czyli ex motu), a wykazywanie logicznej sprawności takiego, czy innego dowodu jawiło się nam jako strata czasu, coś niepotrzebnego, mało pożytecznego, dziwacznego, a nawet głupiego, bo „ta cała filozofia, to…” (tu takie małe niedomówienie). Gwoli kronikarskiej ścisłości trzeba jednak zaznaczyć, że wśród kleryków byli też i tacy, dla których to co mówił ks. Profesor (tudzież inni wykładowcy filozofii) było czymś, co wzbudzało nie tylko pełne niechęci i lekceważenia zdziwienie, lecz także zaciekawienie. A trzeba przyznać, że owa ciekawość – zgodnie z banalnym wyjaśnieniem źródeł nauki – pobudzała do myślenia. Owo myślenie było owszem, swoiste, ale jednak było to myślenie. I to jest drugi ewentualny pożytek, który wynika z filozofii: ona, jako efekt tego co dziwi, daje nam narzędzia pozwalające zaspokoić – w jakiejś mierze – naszą ciekawość, a przy tym wyczula nas na to, co dziwić może, bądź dziwić powinno, przez co skłania do myślenia.

      Egzaminy u ks. Spartego były bardzo przyjemne. Sam odpowiadał na zadawane przez siebie pytania, a od studenta domagał się właściwie tylko tego, by egzaminowany zaczął coś w miarę sensownie mówić (tylko zaczął!), a potem już tylko z zapałem przytakiwał egzaminatorowi, gdy ten prowadził odpowiedni do zadanej kwestii wywód. Jeden z naszych kursowych kolegów (którego zresztą filozoficzne sito w niedługi czas potem odsiało) w związku z egzaminacyjnym zwyczajem Profesora przeszedł do seminaryjnej legendy, ponieważ nie sprostał – przyznajmy: niezbyt wygórowanym – wymaganiom ks. Andrzeja. Był to ponoć pierwszy i ostatni taki przypadek, w blisko 30–letniej karierze akademickiej ks. Spartego. Efektem tego było coś w rodzaju stuporu, czego znakiem było to, że w przypływie zdenerwowania ks. Andrzej wyszedł energicznie z sali egzaminacyjnej, zostawił za sobą szeroko otwarte drzwi, byśmy – oczekujący na swoją kolej – mogli dokładnie przyjrzeć się jak wygląda uosobienie skretynienia, czyli student będący przyczyną całego zamieszania, po czym zrobiwszy kilka kroków stanął na środku seminaryjnego korytarza, zamienił się w kamień i przez przynajmniej kwadrans uparcie wpatrywał się w coś na posadzce, nie reagując na nasze pytania. Gdy ochłonął, wrócił do naszego kolegi, bez słowa wpisał mu w indeks ocenę (bodajże trójkę minus), powiedział nam, że resztę egzaminów przenosi na jakiś inny dzień i poszedł sobie. Pytaliśmy owego kolegę o co poszło, ale nie potrafił nam tego wyjaśnić. Narzekał tylko, że wszystko przez Sokratesa i że Sparty jest dziwakiem. 

      Swego rodzaju dziwakiem był też Jerry Lee Lewis. Obnosił się z tym, że jest lepszy od Elvisa Presleya i że właściwie wszystko w jego zachowaniu – od sposobu gry na klawiszach po wpatrywanie się w oczy ślicznych dziewcząt – jest unikatowe. Tak czy inaczej trzeba przyznać, że miał potencjał, by być kimś. No właśnie… Czy ludzie z potencjałem to błogosławieństwo, czy przekleństwo? Pytanie godne filozofa.

 

CDN

 

A ja na zakończenie dodam od siebie małą erratę. To że ja „jak zwykle” lekceważę odejścia wielkich muzyków jest nieprawdą. O śmierci Grega Lake'a, jak najbardziej, poinformowałem. 

 




3 komentarze:

  1. "I to jest pierwszy ewentualny pożytek, który wynika z filozofii: jest ona swego rodzaju sitem (co oczywiste – niedoskonałym), odsiewającym „od zdrowej siły kleryckiego narodu” tych, którzy pod pewnym względem nie są zdatni do tego, by być duszpasterzami, albo inaczej mówiąc sitem, odsiewającym intelektualne ziarno, od intelektualnych plew"

    Jak dla mnie dziwne to sito jeśli chodzi o przyszłych kapłanów. Wolałbym księży którzy może nie do końca są tytanami intelektu, ale za to są osobami wielkiej wiary i ufności względem Pana Jezusa. Tak jak św. Jan M. Vianney któremu nauka teorii ciężko szła, ale kapłanem był wielkim, właśnie przez swoją więź z Chrystusem.

    OdpowiedzUsuń
  2. @Mateusz
    Uwaga słuszna, jeśli założymy, że jest tożsamość między wszystkimi, którzy ukończyli podstawowy kurs filozofii na studiach teologicznych, a tytanami intelektu. Zapewniam, że taka tożsamość nie istnieje. Owszem, zdarzają się tytani, ale generalnie kurs filozofii jest zaledwie przetarciem przed naprawdę poważnym studiowaniem. I stąd Kościół wychodzi z założenia, że jeśli ktoś nie jest w stanie intelektualnie poradzić sobie z owym przetarciem, to tym samym ma deficyty na tyle duże, iż nie powinien być kapłanem. Mamy więc tutaj do czynienia z zakreśleniem nie tyle jakiegoś maximum, osiągalnego dla nielicznych, co raczej z wyznaczeniem pewnego minimum (pewnego progu przyzwoitości intelektualnej) poniżej którego nie powinno się już schodzić.
    Św. Janowi nauka rzeczywiście ciężko szła, ale z tego co wiemy, z kursem filozofii nie miał większych kłopotów. Poza tym, jego niedostatki intelektualne nie były chyba aż tak wielkie. Zwracam uwagę, że w tamtych czasach (jeszcze nawet do niedawna) wykłady w Seminarium Duchownym zasadniczo były prowadzone w języku łacińskim (zwłaszcza przedmioty teologiczne). Po łacinie odbierane też były egzaminy. Św. Jan ostatecznie - choć nie bez trudności - podołał temu. Podejrzewam - znając swoje lenistwo i niechęć do uczenia się języków obcych - że jeśli żyłbym w czasach św. Jana, moje wyniki w nauce nie byłyby wcale lepsze od Jego wyników.
    I na koniec: unikajmy przeciwstawiania sobie wiary i intelektu. To przeciwstawienie już dosyć dawno temu przełamał św. Tomasz z Akwinu. Po prostu módlmy się o kapłanów pełnych wiary i ufności, ale też kompetentnych intelektualnie. Jedno drugiemu nie przeszkadza, wręcz nawzajem się uzupełnia.

    OdpowiedzUsuń
  3. @don Paddington 21 marca 2023 20:11
    Źle odczytałem sformułowanie, teraz już jasne wszystko.
    Nie chciałem przeciwstawiać wiary i intelektu, po prostu ten fragment wywołał we mnie niepokój bo wyobraziłem sobie, że to było "odsiewanie" jak w niektórych firmach, gdzie nie bierze się ludzi kompetentnych tylko takich co "lepiej wyglądają" na papierze. Przykra wiadomość byłaby gdyby w seminarium wyrzucano kandydatów prawdziwie powołanych tylko dlatego, że nie mogą nauczyć się na pamięć co tam Zenon z Elei sobie myślał kiedyś, a zostawiano takich co nie do końca mają powołanie, ale bez problemu zdali filozofie na piątkę bo mają ksero w głowie. Taka sytuacja byłaby antyewangeliczna, bo Pan Jezus właśnie złamał to, że żeby być godnym trzeba być mądrym, inteligentnym, pięknym i bogatym.
    Jak u św. Pawła:
    "Przeto przypatrzcie się, bracia, powołaniu waszemu! Niewielu tam mędrców według oceny ludzkiej, niewielu możnych, niewielu szlachetnie urodzonych. Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć; i to, co nie jest szlachetnie urodzone według świata i wzgardzone, i to, co nie jest, wyróżnił Bóg, by to co jest, unicestwić, tak by się żadne stworzenie nie chełpiło wobec Boga."

    No, ale uspokoił mnie ksiądz, że to nie było to co myślałem.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...