sobota, 7 kwietnia 2012

Don Paddington: Tadzik - część 3

Nie pozostało mi nic innego jak dowiedzieć się, dlaczego śmierć Jezusa jest do tego stopnia ważna, że ciągle się o niej mówi. I to nie tylko w kościele, ale nawet w jakichś debilnych dowcipach. Zauważyłem też, że ta śmierć – poprzez wszechobecny znak krzyża – jest nam ciągle pokazywana. Ktoś się bardzo starał, byśmy o tej śmierci nie zapomnieli, byśmy ciągle ją mieli przed naszymi oczyma. Dlaczego? Dlaczego?!!
Po powrocie do domu, zapytałem o te sprawy mamę. Pisałem pytania na kartce, a mama odpowiadała. Wywiązał się między nami taki dialog:
- Jezus umarł?
- No tak, umarł.
- Czy to jest ważne?
- Co jest ważne?
- To, że Jezus umarł?
- Jak możesz o coś takiego pytać? Oczywiście, że jest ważne. Dla mnie jest to bardzo ważne.
- Dlaczego?
- Co „dlaczego”?
- Dlaczego ważne jest dla ciebie to, że Jezus umarł?
- Bo On umarł za moje grzechy. Umarł, żeby mnie zbawić.
- Co to znaczy: umarł za moje grzechy?
- Co ci w ogóle przyszło do głowy, żeby mnie męczyć takimi pytaniami? Pogadaj o tych sprawach z księdzem. Na pewno lepiej ci to wszystko wytłumaczy niż ja. Ja prosta kobieta jestem. Nie umiem o tym wszystkim rozmawiać.
- Co to znaczy: umarł, żeby mnie zbawić?
- Daj spokój Tadzik. Porozmawiaj z księdzem. Zjesz kolację?
Do żadnego księdza oczywiście nie poszedłem. Postanowiłem trzymać się od tych panów z daleka. Do kościoła przestałem zaglądać. Przestałem też uczestniczyć w organizowanych przez parafię spotkaniach Anonimowych Alkoholików. Do picia – Bogu dziękować – nie wróciłem, ale muszę przyznać: brak mityngów AA bardzo dał mi się we znaki. Wytrwałem w trzeźwości chyba tylko dlatego, że cały czas myślałem o Jezusie i Jego śmierci. To było jak obsesja. I nie mogłem się z tego wyzwolić, ponieważ na moje pytania nikt nie dawał zadowalających mnie odpowiedzi.
Początkowo pytałem o Jezusa tych ludzi, o których wiedziałem, że są wierzący i praktykujący. Na przykład pana Stefana. Albo panią Irenkę. I siostrę pana Stefana też o to pytałem. I spotkanych na ulicy znajomych z grupy AA. I niektórych sąsiadów, z którymi dobrze żyłem. Wszystkie te zacne osoby, w swoich odpowiedziach właściwie nie wykraczali poza to, co powiedziała mi mama: „Jezus umarł za nasze grzechy”; „umarł dla naszego zbawienia”; „umarł za nas”; „umarł, bo bardzo nas kocha”. Kiedy zaś ich pytałem, co to wszystko znaczy i dlaczego jest to tak ważne, podobnie jak mama odsyłali mnie do księdza, albo odpowiadali na tyle mętnie, że nic z tego nie wynikało.
Bywały oczywiście ciekawe rozmowy. Na przykład z panią Anią, siostrą pana Stefana. Nie potrafiła odpowiedzieć na moje pytania, ale w odróżnieniu od innych osób, wcale jej to nie peszyło. „Wiesz co, Tadeuszu – powiedziała na koniec rozmowy – ja chyba rzeczywiście niewiele wiem o tych sprawach. Jestem niedouczona i w ogóle głupia blondynka. Tak sobie jednak myślę, że to bardzo dobrze, że pytasz o Jezusa. Bo wiesz, dla mnie jest On wzorem. Jeśli będę żyła tak jak On, to moje życie będzie dobre i piękne, a ja będę zbawiona. Myślisz, że dlaczego biegamy ze Stefanem z tymi torbami? Bo wiemy, że się to Jezusowi podoba. I że przez tę bieganinę stajemy się do Niego podobni. Tak to widzę. I więcej nic już nie powiem.”
Zacząłem czytać Pismo Święte. I Katechizm Kościoła Katolickiego, który dostałem w prezencie od pana Stefana. I inne mądre książki. Dzisiaj wiem, że odpowiedź na moje pytania jest tam zawarta, ale wtedy nie potrafiłem do niej dotrzeć. Te teksty wydawały mi się zbyt trudne, były pisane jakimś dziwnym językiem i niewiele z tego wszystkiego rozumiałem. Zniechęciłem się więc do książek, ale nie zaniechałem stawiania pytań. Do tego stopnia się wybezczelniłem, że zaczepiałem zupełnie obce mi osoby i pytałem o Jezusa. Początkowo robiłem to w ten sposób, że najpierw opowiadałem wiadomy dowcip o Jasiu, który nie wie, że Jezus umarł. Następnie pytałem rozmówcę, co go w tym dowcipie śmieszy, mając nadzieję, że rozmowa pójdzie w pożądanym przeze mnie kierunku. Szybko jednak z tej metody zrezygnowałem, bo chociaż niektórzy ludzie reagowali tak jak się spodziewałem, to jednak w większości patrzyli na mnie dziwnie i widząc we mnie gościa, który kpi z wiary, odchodzili. Najczęściej odchodzili bez słowa, choć bywały też przypadki, że głośno się oburzali i jeśli byli delikatni, pytali: „Jak panu nie wstyd?! Ze świętych rzeczy się wyśmiewać?!”, a jeśli byli mniej delikatni, używali pod moim adresem określeń uważanych powszechnie za obraźliwe. Wzbogacony o tę życiową mądrość, że jeśli nie chce się ludzi denerwować, to lepiej dowcipów im nie opowiadać, postanowiłem bezpośrednio pytać o Jezusa, grzecznie przed tym zapewniając, że nie mam żadnych złych intencji. Niewiele to zmieniło. Ludzie na moje pytania albo się śmiali, albo wzruszali ramionami, albo pukali się w czoło. Niektórzy byli speszeni, a jeszcze inni mieli do mnie pretensje, że wkraczam w ich prywatność. Owszem, bywali tacy, którzy dawali wciągnąć się w rozmowę, ale zazwyczaj słyszałem znane mi już zdania: „Jezus umarł za nasze grzechy”; „umarł dla naszego zbawienia”; „umarł za nas”; „idź pan do księdza”.
Nie chcę zanudzać, powiem więc tylko, jak to wszystko się skończyło. A skończyło się, ponieważ dotarłem do tak zwanej ściany. Przekonały mnie o tym dwa wydarzenia. Pierwsze było dotkliwe, a drugie groźne.
Dotkliwe wydarzenie związane było z utratą pracy. Pracowałem wtedy w jednym z podmiejskich ogródków działkowych, jako tzw. gospodarz, czyli stróż i konserwator. Wraz z rozpoczynającą się wiosną, pracy było dużo. Zaczęli pojawiać się działkowicze, co dla mnie było okazją, by popytać o Jezusa. Większość z nich traktowała mnie jak trochę natarczywego, ale w sumie nieszkodliwego wariata. Była też jednak pewna pani, która poczuła się dotknięta moim agresywnym atakiem na jej prywatność i doniosła na mnie do szefostwa. Pan prezes zarządu przypomniał mi, że zostałem zatrudniony na okres próbny i po przyjacielsku zwrócił mi uwagę, bym się opamiętał. Nie opamiętałem się i w dalszym ciągu chciałem z ludźmi o Jezusie rozmawiać, co w efekcie doprowadziło do kolejnej jakiejś skargi i z roboty mnie wylano. W ten sposób, po raz kolejny w życiu, stałem się pasożytem żyjącym z renty matki.
Groźne wydarzenie polegało zaś na tym, że poszukując odpowiedzi na nurtujące mnie pytania, zaczepiłem na ulicy dwie dziewczynki wracające ze szkoły. Jak się okazało, chodziły do 5 klasy i uczestniczyły w lekcjach religii. Bardzo grzecznie ze mną rozmawiały, ale gdy zapytałem o Jezusa, jedna z nich zaczęła coś drugiej gorączkowo szeptać do ucha. Gdy ponowiłem swoje pytanie, ta szeptająca powiedziała, że spieszą się do domu, a gdy jeszcze raz zapytałem, dziewczynki po prostu uciekły. Chwilę później podjechał do mnie policyjny radiowóz i zostałem – jako groźny zboczeniec – zatrzymany. Nic z tego nie rozumiałem.
Wyciągnął mnie z tej sprawy niezawodny pan Stefan, którego nigdy nie widziałem tak przestraszonego jak wtedy. „Kochany! – mówił do mnie – Coś ty najlepszego zrobił? Jesteś po wyroku, niedawno wyszedłeś z więzienia, do tego jesteś alkoholikiem, którego wyrzucono z pracy, a ty w tym wszystkim zaczepiasz małe dziewczynki? Tadzik! Co ci strzeliło do głowy?”
Tak. To był moment, w którym się obudziłem w dzisiejszym świecie. Przez wiele lat upijałem się do nieprzytomności, a potem siedziałem w ciupie i stąd nie zauważyłem, jak bardzo rzeczywistość wokół mnie się zmieniła, a pod wieloma względami stanęła na głowie. Coś okropnego. Okropne było też to, że zajście z dziewczynkami znalazło swój finał w sądzie. I mogę się cieszyć, że skończyło się to wszystko na wyznaczeniu mi kuratora.
Zderzenie się z wyżej opisaną ścianą było bardzo bolesne. Przestałem ludzi pytać o Jezusa i Jego śmierć, co nie znaczy, że temat ten przestał mnie interesować. Wręcz przeciwnie. Można powiedzieć, że w tym właśnie okresie mojego życia pojawiła się we mnie fascynacja Jezusem. Bo mówiłem sobie, że jeśli dwa tysiące lat po Jego śmierci, za pytania Go dotyczące wyrzucają ludzi z pracy, albo oskarżają o zboczenia, to w takim razie Jezus jest Kimś naprawdę wyjątkowym. To nie była jeszcze wiara, ale było to coś, co Chrystus zauważył w jednym z uczonych w Piśmie, mówiąc do niego: „Niedaleko jesteś od królestwa Bożego”.
Wiara pojawiła się trochę później, a wraz z nią odpowiedź na przynajmniej niektóre z dręczących mnie pytań.
Stan, który tutaj opisuję trwał kilka lat. Stałem się wtedy zamkniętym w sobie, smutnym człowiekiem, który bał się odzywać do ludzi. Żyłem zwyczajnie. Nie piłem. Opiekowałem się mamą i by jej ulżyć, podejmowałem dorywcze prace, ale niestety, jakoś nigdzie nie mogłem zaczepić się na dłużej.
W końcu zacząłem pracować – oczywiście dzięki panu Stefanowi – we wspomnianej na wstępie stolarni. Pan Tomasz, mój szef, ma 60 lat, jest głęboko wierzącym człowiekiem, dużo wie i często ze mną rozmawia na tematy religijne. Pretekstem do tego są najczęściej obrazy, do których wykonujemy ramy. Często są to najzwyklejsze w świecie, pospolite i pozbawione większej artystycznej wartości wizerunki Pana Jezusa, czy Matki Bożej, które wiszą na ścianach prawie każdego polskiego domu. Ze względu jednak na to, że pan Tomasz współpracuje z kilkoma muzeami, zdarza się od czasu do czasu do oprawy obraz – bywa, że bardzo stary – o tematyce biblijnej, bądź przedstawiający jakiegoś świętego. I właśnie wtedy mój szef się rozgaduje, a ja – zaciekawiony – słucham. To jest dla mnie do dnia dzisiejszego jak katecheza. Coś pięknego i zbawiennego.
W początkach mojej pracy w stolarni pan Tomasz o nic mnie nie pytał, a ja niewiele mu mówiłem. Ponieważ chciałem być wobec niego uczciwy, powiedziałem mu, że jestem alkoholikiem i że siedziałem w więzieniu. Wiedział o tym – jak zresztą o wielu innych, tyczących mnie sprawach – od pana Stefana, ale w wyraźny sposób było mu miło, że sam mu o tym powiedziałem. Ponieważ obiecałem sobie, że już nigdy nie zapytam nikogo o Jezusa, nie pytałem o to także pana Tomasza. On oczywiście o Jezusie mówił, ale jakoś tak się składało, że nie dotyczyło to tego, co mnie najbardziej interesowało. Często świerzbił mnie język by dopytać o pewne sprawy, ale ostatecznie byłem wierny swojemu postanowieniu. Dzisiaj, gdy rozmawiam o tym z moim szefem, to kręci głową i mówi, że byłem po prostu głupi i że powinienem codziennie na kolanach dziękować Panu Bogu za to, że któregoś dnia do warsztatu przyszła Małgosia.
Małgosia jest córką pani Ani, a tym samym siostrzenicą pana Stefana i jego ukochaną chrześniaczką. Poznałem ją krótko po moim wyjściu z więzienia i krótka też była to znajomość, ponieważ Małgosia jest okropną kobietą. Po pierwsze jest przemądrzałą polonistką i to jeszcze z jakimiś naukowymi tytułami, a ja z polonistką miałem ostatni raz styczność w szkole średniej i do dzisiaj jest to dla mnie wspomnienie dość bolesne. Po drugie, nie wiem dlaczego, ale wszyscy Małgosię lubią, stąd też gdy się gdzieś pojawia, ludzie zachowują się jakby dostali jakiejś głupawki: uśmiechają się, przysuwają się do niej i koniecznie chcą, by Gocha poświęciła im całą swoją uwagę. I nie mam tu na myśli mężczyzn, którzy niekiedy tak reagują na widok jakiejś seksbomby. Małgosia żadną seksbombą nie jest, wygląda jak maleńka kulka puchu, chwali sobie staropanieństwo i niedługo będzie miała 40 lat, głupieją zaś na jej widok tak mężczyźni, jak i kobiety. No i na koniec, po trzecie: Małgosia jest zapalonym kibicem piłki nożnej. Gdy się poznaliśmy, ta okropna kobieta przyniosła mi w prezencie równie okropny, kowbojski kapelusz kibica w barwach narodowych i zaprosiła – jak się później dowiedziałem: z poduszczenia pana Stefana – na jakiś mecz reprezentacji Polski, który miał być w Poznaniu rozgrywany. Nie znoszę kapeluszy. W ogóle nie znoszę jakichkolwiek nakryć głowy i bardzo się zimą męczę, gdy z powodu mrozu muszę moją łysinę nakrywać jakąś czapką. Nie przepadam też za sportem i zupełnie nim się nie interesuję. Na prezent Małgosi i jej zaproszenie zareagowałem więc dość niegrzecznie, tym bardziej, że – jak zauważyłem – moja mama była z powodu obecności Gośki tak bardzo rozanielona, iż nic tylko usiąść, płakać i zazdrościć, że to nie o mnie chodzi. Powiedziałem więc Małgosi, że kapeluszy nie noszę, dorośli faceci biegający za kawałkiem skóry nic mnie nie obchodzą, a ci, których widok owych facetów podnieca, muszą być do cna pojebani. Moja mama oczywiście nic nie słyszała, ale pan Stefan zachłysnął się kawą. Gośka natomiast, jakby nigdy nic dojadła ciasteczko – jest bowiem strasznym łakomczuchem – po czym uściskała mamę, ucałowała wujaszka, podała mi rękę na pożegnanie, popatrzyła z uśmiechem w oczy, powiedziała: „Pojebana żegna się z pojebanym”, i wyszła. Prawda, że jest okropna?
Nie widziałem jej potem przez kilka lat, choć dowiedziałem się później, że moją mamę często odwiedzała. Zawsze jednak starała się o to, by pojawić się w naszym mieszkaniu dopiero wtedy, gdy miała pewność, że jestem nieobecny.
Małgosia znała pana Tomasza. Kiedyś pan Stefan przyprowadził ją do stolarni i tak się tam Gośce spodobało, że często szefa nachodziła, by sobie z nim o obrazach pogadać, albo posłuchać jak gra na gitarze i śpiewa piosenki Seweryna Krajewskiego, czy Piotra Szczepanika. Przestała przychodzić, gdy zacząłem pracować u pana Tomasza, ale któregoś dnia, nagle, ku naszemu zaskoczeniu wtargnęła do warsztatu. Zesztywniałem na jej widok, bo patrząc na jej roześmiany pyszczek zdałem sobie nagle sprawę, że właściwie zupełnie o niej zapomniałem i przez te wszystkie miesiące nawet do głowy mi nie przyszło, by ją przeprosić za moje chamskie zachowanie. Zacząłem więc coś do niej mamrotać, ale ona tylko machnęła ręką, mrugnęła do mnie i zaczęła czarować szefa, który oczywiście dostał głupawki.
Okazało się, że Małgosia wraca prosto z Częstochowy, gdzie jako prelegent brała udział w jakimś bardzo mądrym sympozjum naukowym, poświęconym staropolskim tekstom maryjnym.
- Fajnie było – mówiła – ale zdenerwował mnie jeden z biskupów, bo na pożegnanie, dziękując nam za obecność, gadał bardzo długo i ciągle używał frazy: „Maryja paczała na Jezusa”. No nie! Mówić w ten sposób to sobie może jakiś rezerwowy obrońca Legii Warszawa, ale nie biskup! No normalnie coś strasznego! Moje polonistyczne uszy bardzo źle to zniosły i dlatego wpadłam do pana, panie Tomku, by odreagować.
Przedstawiła nam skrót swego wykładu o pobożności maryjnej w XVIII wieku, który to skrót sprowadzał się do zaśpiewania jakiejś zapomnianej pieśni, po czym, przypatrując się bacznie wykonywanej właśnie przez nas, pełnej rocaille’owych motywów ramie, zaczęła ni stąd ni zowąd narzekać na rokoko i na wszystko, co ono ze sobą – zwłaszcza w sferze wiary – przyniosło.
Opowiadała nam, że w czasach rokoka ludzie zaczęli Boga lekceważyć, bo bardziej ich pociągały wyszukane formy mebli, zabaw, intryg, miłostek, peruk i porcelanowych bibelotów. I wydawało się wtedy, że jest to postawa bardzo rozumna, a przy tym światowa i elegancka. Najgorsze jest zaś to, że rokoko ciągle w naszych umysłach panuje, bo także i dzisiaj za rozumne, światowe i eleganckie wielu ludzi uważa wypinanie się na Pana Boga, z jednoczesnym wywyższaniem tego, co błahe i zmysłowe.
- To bardzo głupie, lekceważyć Boga. – powiedziałem, wtrącając do jej wywodu swoje trzy grosze – Jeśli ktoś wierzy w Boga, to musi przecież wiedzieć, że Bóg jest potężny i jeśli się Go obrazi, albo zlekceważy, można zostać przez Niego ukaranym. Tyle tylko, że Bóg ma takie wymagania, że ludzie obrażają Go nawet wtedy, gdy starają się Go nie obrażać. W sumie więc na jedno wychodzi: wierzysz, albo nie wierzysz, lekceważysz, albo nie lekceważysz, obrażasz, albo nie obrażasz – i tak czapa.
- Ale jeśli ktoś nie wierzy, to tego wszystkiego nie wie i choć też zostanie ukarany bo Boga lekceważy, to przynajmniej nie musi się na zapas tej kary bać, i może bez zbędnych wyrzutów sumienia hulać, jakby rzeczywiście piekła nie było, tak? – spytała.
- No… tak.
- To w takim razie, lepiej być wierzącym, czy niewierzącym?
Milczałem. A Małgosia uśmiechnęła się do mnie i powiedziała naprawdę bardzo ciepło, wręcz pieszczotliwie:
- Widzisz, biedny pojebańcu, dokąd cię to rokokowe myślenie doprowadziło?
Ponieważ w dalszym ciągu milczałem, a pan Tomasz nie protestował, że robota stanęła (akurat przy Gosiuni zacząłby protestować: niemożliwe po prostu!), Małgosia poprosiła, bym jeszcze raz opowiedział o panu Krzysiu.
Opowiedziałem. Zawsze chętnie to czyniłem i czynię, bo wydaje mi się, że jestem to winien Panu Krzysiowi i pani Zofii.
Po raz kolejny w swoim życiu mówiłem więc o swoim pijaństwie, o zmarnowanym małżeństwie i rodzinie, o ruchliwej drodze, ludziach na przystanku, ciężarówce, o panu Krzysiu i jego poświeceniu, o bezpiecznym, przydrożnym rowie, o kacu, gazecie i policjantach, w końcu o pani Zofii i więzieniu.
Gdy skończyłem, Małgosia mnie poprosiła, bym jednym słowem opisał to, co czuję w związku z tym wydarzeniem. Protestowałem, że jednym słowem opisać się tego nie da, bo tam jest wstyd, i żal, i smutek, i strach, i… Upierała się jednak przy tym jednym słowie, więc, po długim namyśle, wypowiedziałem je.
- Wdzięczność.
- Wdzięczność?
- Tak, wdzięczność. Jestem panu Krzysiowi wdzięczny.
- Wdzięczny? Za co?
- Jak to za co? Uratował mnie. Umarł zamiast mnie. Zginął, bym ja mógł żyć. Poświęcił się dla mnie. Życie mi darował. Dał mi szansę, bym coś sensownego ze swoim życiem zrobił. To mało?
Wtedy Małgosia wskazała paluszkiem na wiszący w warsztacie krzyż – piękny krzyż z pasyjką zrobioną własnoręcznie przez pana Tomasza – i spytała:
- To mało?
Gadaliśmy długo. I to nie tylko w warsztacie, bo nawet cierpliwość mojego szefa ma swoje granice.
I chciałbym teraz, na koniec, powiedzieć jedno: Jeśli ktoś nie rozumie, dlaczego śmierć Jezusa jest ważna, dlaczego nie można jej lekceważyć i robić sobie z niej jakichś jaj, dlaczego ludzie noszą krzyże na piersiach, wieszają na ścianach domów, czy stawiają przy drogach – to niech sobie przypomni opowieść o Tadziku i panu Krzysiu. Tam wszystko jest. Wystarczy zamienić imiona: zamiast „Tadzika” wstawić swoje imię, zamiast „Krzysia” wstawić „Imię, które jest ponad wszelkie imię”.
Wiem, że na pewno pojawi się jakiś mądrala, który powie na przykład, że alkoholu nie używa i stąd ta opowieść go nie dotyczy. Dotyczy, dotyczy. Bo ten alkohol i to co on z nami robi, to znak naszej nieświadomości. Gdy przychodzimy bowiem na świat, nie jesteśmy świadomi, że wskutek grzechu Adama i Ewy wpadamy pod ciężarówkę, tzn. w łapy złego ducha. A on nas nienawidzi i pragnie nas zniszczyć. I to zniszczyć nie tylko chorobą, biedą, czy fizyczną śmiercią, ale przede wszystkim tym, co określa się mianem potępienia – czyli wiecznym, czyli nigdy się nie kończącym nieszczęściem. Mamy wielkiego farta, że Jezus stoi z boku i nie mogąc patrzeć na to co się dzieje, nadstawia za nas karku i ginie zamiast nas. Ratuje nas. Wszystkich. Także tych, którzy wyzywają Go od najgorszych, bo im życie utrudnia jakimiś zasadami, albo nie dał kasy czy zdrowia. Ginie zamiast nas i przenosi nas w bezpieczne miejsce. Dzięki temu, że Jezus zrobił ten piękny wynalazek w postaci Kościoła, niektórzy ludzie doświadczają tego ratunku i przenosin w bezpieczne miejsce, w momencie swojego chrztu. Gdy to zrozumiałem, dwie daty stały się dla mnie ważne: 25 stycznia 2004 roku – dzień w którym pan Krzysiu oddał za mnie życie; i 28 czerwca 1964 roku – dzień chrztu, tzn. moment, w którym Jezus, kosztem własnego życia, wyrwał mnie z łap złego ducha. Ta druga data jest ważna także z tego względu, że my głupiejemy i choć świadomi niebezpieczeństwa, wracamy w objęcia TegoKtóryNasNienawidzi, bo myślimy, że tak będzie lepiej, mądrzej, czy piękniej. Ochrzczony człowiek ma możliwość powrotu w bezpieczne miejsce – znowuż kosztem życia Jezusa – jeśli szczerze żałuje i równie szczerze chce się poprawić. A co będzie zwieńczeniem pobytu w bezpiecznym miejscu? Jak to co? Jezus podzieli się z nami swoim zmartwychwstałym, wiecznie radosnym, wiecznie bezbolesnym życiem.
To chyba wszystko…
Aha, jeszcze jedno. Gdy siedziałem w więzieniu i zaczęły mnie dręczyć wyrzuty sumienia, zastanawiałem się, co bym zrobił, gdyby pan Krzysiu mnie uratował, ale by przy tym nie zginął. No, może byłby ranny, pokiereszowany, ale by nie zginął. Albo co bym zrobił, gdybym był świadomy tego co się dzieje, tzn. byłbym trzeźwy i porządny i na moich oczach pan Krzysiu by zginął, ratując mój tyłek. Otóż myśląc o tym, wyobrażałem sobie siebie, jak siedzę w szpitalu przy łóżku pana Krzysia, trzymam go za rękę, dziękuję mu i z płaczem go przepraszam. Albo siedzę nad jego zwłokami, płaczę i usiłuję zapamiętać rysy twarzy człowieka, który mnie ocalił.
Rozmawiałem o tym trochę ze współwięźniami i każdy przyznał, że jeśli w takiej sytuacji postąpił bym inaczej: wzruszył ramionami i powiedział, że o żaden ratunek nie prosiłem i że ten, który się dla mnie poświęcił jest mi obojętny, obcy i daleki – to byłaby ze mnie wielka świnia i zwykła ludzka swołocz.
Przypomniało mi się to, gdy Małgosia mówiła o Mszy Świętej, tzn. o tym, że każda Msza uobecnia mękę, śmierć i zmartwychwstanie Jezusa. Katolicy wierzą po prostu, że Msza, to Najświętsza Ofiara – czyli za każdym razem gdy są na Mszy, są obecni przy Jezusie, który za nich umiera i dla nich zmartwychwstaje. No bo jak nie być wtedy przy Jezusie? Lepiej być świnią i zwykłą ludzką swołoczą?
Tak. To już naprawdę wszystko. Niech wam Pan Jezus błogosławi. I niech błogosławi Małgosi. I wszystkim ludziom, dzięki którym jestem tam, gdzie jestem. Dziękuję.

piątek, 6 kwietnia 2012

Don Paddington: Tadzik - część 2

Do spowiedzi poszedłem jakoś tak pół roku później, w okolicach rocznicy śmierci Pana Krzysia. Nie planowałem tego, ale tak właśnie wyszło. W ciągu tych sześciu miesięcy dużo w moim życiu się zmieniło: podjąłem pracę, byłem w szpitalu na kolejnym odwyku, zacząłem chodzić na przyparafialną grupę AA, zacząłem interesować się jak żyje Danka i córki, przestałem pić. To nie znaczy, że wszystko mi się udawało: zupełnie na przykład nie wyszło pojednanie z Dranką i córkami. Nie uwierzyły, że chcę się zmienić. Nie stałem się też wtedy wierzącym człowiekiem, choć dzięki grupie AA miałem – jaki taki – kontakt z parafią. Ale myślałem o spowiedzi, rozumiejąc ją wtedy bardziej jako swego rodzaju terapię, a nie sakrament. A skoro terapia, to i terapeuta – oby dobry – w osobie księdza. Zacząłem się dowiadywać, który z poznańskich księży jest dobrym spowiednikiem. Znajomi polecili mi pewnych zakonników. Poszedłem do nich w którąś niedzielę, z zamiarem przystąpienia do Sakramentu Pokuty. W przyklasztornym kościele była akurat Msza Święta, a kazanie głosił jakiś młodziutki zakonnik. Bardzo dowcipnie i elokwentnie wskazywał na to, że człowiek, który ma o sobie zbyt wysokie mniemanie, naraża siebie na skarcenie ze strony Boga i ludzi – skarcenie, którego skutkiem jest często (zrozumiałe w tej sytuacji) ośmieszenie i upokorzenie. Mówił zaś o tym wszystkim, odwołując się do przykładu, który – z pewnych względów – dość dobrze utkwił mi w pamięci. Brzmiało to mniej więcej tak:
Moi drodzy, jest czas kolędy. Nasze domy odwiedzają księża, by się z nami pomodlić i z nami porozmawiać. No, także po to, by przyjąć ofiarę (uśmiech). W związku z owymi wizytami duszpasterskimi, słyszałem ostatnio pyszną historię, dotyczącą młodego księdza wikariusza, pracującego w jednej z poznańskich parafii. Otóż ksiądz ten znany jest wśród swych parafian z tego, że ma o sobie wysokie mniemanie. Uważa się za bardzo dobrze wykształconego i wysoce kulturalnego człowieka. Posługuje się staranną polszczyzną, do swej starannie wyprasowanej, czarnej sutanny zawsze nosi białą koszulę z mankietami i złotymi spinkami, buty na wysoki połysk ma wyczyszczone, słowem: sprawia wrażenie bardzo eleganckiego, wręcz dystyngowanego kapłana, który dziwnym zrządzeniem Opatrzności jest zmuszony, by zniżać się do poziomu zwykłych ludzi (uśmiech). Otóż, któregoś dnia, podczas kolędy, ksiądz ten został przez pewną rodzinę zaproszony na kolację. Kapłan zaproszenie przyjął i gdy już wszystkich owego dnia odwiedził, pojawił się w gościnnym domu. Od samego progu zastrzegał się, że nie będzie pił alkoholu; no, ewentualnie zdegustuje lampkę wina, o ile będzie to włoskie wino (uśmiech) . Gospodarze byli zdziwieni życzeniem księdza, ponieważ – przynajmniej na razie – żadnego alkoholu mu nie proponowali, tym niemniej uznali, że takie najwyraźniej panują obyczaje w wyższych, kapłańskich sferach (uśmiech). Ksiądz zaś miał jeszcze jeden problem, natury, że tak powiem, fizjologicznej. W efekcie chodzenia całe popołudnie po kolędzie i spożycia po drodze kilka kaw, czuł bardzo silne parcie na pęcherz, krótko mówiąc, chciało mu się siusiu (uśmiech). Ale czyż człowiek tak dystyngowany jak on, na dodatek kapłan w białych mankietach i koneser włoskich win, mógł tak po prostu powiedzieć gospodarzom, że chce się wysikać, albo – mówiąc delikatniej – że chce skorzystać z toalety? Oczywiście, że nie. Przecież byłoby czymś uwłaczającym dla jego kapłańskiej godności, gdyby w ogóle dał do zrozumienia, że ktoś taki jak on podlega potrzebom zmuszającym go do skorzystania z tak przyziemnych, mało wykwintnych urządzeń jak ubikacja (uśmiech). Dlatego też, zanim zasiadł do stołu, spytał wyniośle: „Gdzie tu mógłbym umyć ręce?” Gospodarze oczywiście zaraz zaprowadzili go do łazienki; ksiądz wchodzi, zamyka za sobą drzwi i w tym momencie spostrzega, że znalazł się w pułapce. Okazało się bowiem, że w domu owych państwa, łazienka i ubikacja były w dwóch, odrębnych, nie połączonych ze sobą pomieszczeniach. Ponieważ pytał gdzie może umyć ręce, wskazano mu łazienkę, ale przecież tak naprawdę, nasz ksiądz wikariusz chciał skorzystać z ubikacji (uśmiech). A ubikacja jest za ścianą (uśmiech). I co teraz w tej sytuacji począć? Na pewno nie wyjdzie z łazienki i nie powie gospodarzom, że chce zrobić siusiu, bo przecież powiedzenia tego za wszelką cenę starał się uniknąć. Może w takim razie wstrzymać się aż do końca kolacji i powrotu na plebanię? Nie, nie da rady – parcie na pęcherz jest zbyt duże. Cóż więc zrobić? Ksiądz wikariusz nie zastanawiał się długo. Rozpiął sutannę, wyjął ze spodni co trzeba i zaczął sikać do umywalki. I w tym właśnie momencie otwierają się drzwi, a przerażony kapłan słyszy głos pani domu: „Proszę księdza, zapomniałam podać ręcz…” (śmiech kaznodziei i wiernych w kościele).
Ja się nie śmiałem. Pewnie nie mam poczucia humoru. I nie chodzi mi tutaj o to, że czcigodny ojczulek przeszarżował, bo chcąc być mówcą inteligentnie ironicznym, stał się nieautentycznym kaznodzieją, co dla mnie – wówczas laika dalekiego od wiary, a tym bardziej od wewnątrzkościelnych animozji – było oczywiste. Bardziej niż śmieszno było mi straszno z innego powodu. Otóż, gdy słuchałem tego opowiadania (nie ważne w tym momencie, czy mówiło ono o faktach, czy też najprawdopodobniej zostało przez – złośliwego wobec diecezjalnych księży – zakonnika wymyślone), przypomniało mi się więzienie. W więzieniu jest bowiem tak, że toalety są zainstalowane w celach. Zazwyczaj są one umieszczane za jakimś otwartym od góry przepierzeniem, czy chociaż parawanem, ale to wcale nie oznacza, że więzień siadając na kibelku ma zapewnione poczucie intymności. Bo wypróżnianie się jest samo w sobie czymś krępującym, a w więzieniu poziom tego naturalnego skrępowania wzrasta wraz ze świadomością, że w celi, poza tobą, siedzi trzech albo czterech, generalnie niezbyt miłych i łatwo popadających w rozdrażnienie facetów, którzy mogą się wkurzyć, doświadczając wydobywających się z kibla zapachów czy odgłosów. Dlatego też, by zapewnić pożądaną intymność tak załatwiającemu się, jak i znajdującemu się metr dalej towarzystwu, więźniowie wiadome czynności ukrywają nie tylko za cienką ścianką przepierzenia czy parawanu (w przeszłości nie zawsze zresztą istniejących), ale przede wszystkim za bardzo solidną zasłoną grypsery, to znaczy za zasłoną słów i obyczajów, które mają sprawić wrażenie, że wypróżniania z nikim nie dzielisz, ba, że w ogóle tego wypróżniania nie ma. Ot, taki więzienny „wersal”, by dało się w celi razem przeżyć. Zresztą, mniejsza o szczegóły. Ja chcę tylko powiedzieć, że ten ksiądz, tak prześmiewczo opisywany przez ojca kaznodzieję, był dla mnie kimś, kogo doskonale rozumiałem. Oczywiście nie pochwalam sikania do umywalki, ale nawet ono, w całej swej obrzydliwej niestosowności, było dla mnie, byłego więźnia, obroną poczucia intymności. Ten ksiądz usiłujący sprawić wrażenie, że nie musi korzystać z ubikacji, albo mówiący: ”Gdzie tu mógłbym umyć ręce”, był w moich oczach nie tyle kimś na kształt odpychającego chama, co raczej facetem, którego pewnie (podobnie jak osadzonych) nie da się lubić, ale da się go szanować za to, że pewne rzeczy stara się zachować tylko dla siebie, bo ma w sobie poczucie wstydu wyznaczone przez jakieś konieczne w życiu tabu. Krótko mówiąc: Ja po prostu rozpoznałem w owym sikającym do umywalki księdzu bratnią duszę i pomyślałem sobie, że jeśli mam iść do spowiedzi, to tylko do kogoś takiego. To było jak olśnienie! Coś mi mówiło, by nie szukać w księdzu dobrego spowiednika; trzeba raczej szukać księdza, który ma bratnią duszę. Żeby było jasne: gdy mówimy o bratniej duszy, to zazwyczaj mamy na myśli przyjaciela, albo przynajmniej kogoś, kto nas rozumie. Ale wtedy, dla mnie, kimś z bratnią duszą mógł być tylko ktoś (nawet ktoś – dla kaznodziejskiego efektu – wymyślony), w kim wyczuwałem kogoś bliskiego, to znaczy takiego jak ja. Ten ksiądz sikający do umywalki nie był moim przyjacielem i nie wiem czy by mnie zrozumiał. Był mi jednak bliski, ponieważ miał tak samo poranione, tak samo chore, tak samo popieprzone serce jak ja. Tylko gdzie znaleźć księdza z takim sercem, z taką duszą? Odnosząc wrażenie – być może mylne – że w klasztorze gdzie są tak dobrzy kaznodzieje, raczej takiego nie napotkam, nie zdecydowałem się na spowiedź i wyszedłem z kościoła. Tak naprawdę stchórzyłem. Bałem się podejść do konfesjonału, choć wiedziałem, że powinienem to zrobić. Kiedy jednak pojawił się pretekst (w postaci niezbyt mądrego kazania), którym mógłbym usprawiedliwić swoje obawy, skwapliwie z tego pretekstu skorzystałem. Później dowiedziałem się, że moje zachowanie było typowe i nie tylko ja jeden – powodowany strachem czy wygodą, stwarzałem sobie sztuczne trudności, by moment przystąpienia do spowiedzi odwlekać, odwlekać, odwlekać… Dzisiaj już wiem, że spowiednik jest tylko narzędziem i w ogóle nie ma znaczenia, czy jest dla nas bratnią duszą czy nie.
Uświadomiłem to sobie jeszcze tego samego dnia, dzięki panu Stefanowi, którego zastałem w domu po powrocie z kościoła. Pan Stefan był naszym sąsiadem. Mieszkał w tym samym bloku, dwa wejścia dalej. Poznał mamę w trakcie przeprowadzki na Rataje. Widząc ciężarówkę z meblami, a obok jakąś bezradną staruszkę, po prostu podszedł i spytał w czym pomóc. Od tamtego czasu, a już zwłaszcza od momentu gdy mama ogłuchła, opiekował się mamą, zresztą przy wydatnym współudziale swej – jak mawiał – „żonusi”, to jest pani Irenki. Pan Stefan to w ogóle niesamowity gość. Nigdy w życiu nie spotkałem tak prawego w swej prostocie, pracowitego i bezinteresownie życzliwego człowieka. Zawsze był w biegu, bo ciągle ktoś oczekiwał jego pomocy, a on nie umiał odmówić. Potrafił się zapożyczyć, by inni mogli spłacić długi; własne buty z nóg ściągał, by inni nie chodzili boso. Razem z siostrą założył nawet fundację, której działalność sprowadzała się do gromadzenia starych ciuchów, lodówek i kuchenek gazowych, którymi potem obdarowywali będących w potrzebie. I ciągle – podobnie jak siostra – chodził z jakimiś ogromnymi torbami, bo albo akurat coś komuś zawoził, albo coś od kogoś przywoził. Panu Stefanowi zawdzięczałem pracę po wyjściu z więzienia. Załatwił mi posadę tzw. „gospodarza ogrodów działkowych”, czyli człowieka, który pilnował na terenie działek porządku, będąc w jednej osobie cieciem, oberogrodnikiem i konserwatorem. Bardzo lubiłem pana Stefana i wiele mu zawdzięczałem. Gdy mnie zobaczył, serdecznie się ze mną przywitał, a potem, wyczuwając, że jest ze mną coś nie tak, posadził mnie na tapczanie, sam usiadł na krześle i głęboko się do mnie pochylając, ściszonym głosem spytał, jakie mam zmartwienie. Ci, którzy znali pana Stefana wiedzieli, że jeśli odzywa się do kogoś w tonie i pozie spiskowca, to tym samym bardzo poważnie tę rozmowę traktuje. Po chwili wahania opowiedziałem mu więc szczerze o swoich problemach ze spowiedzią: że to jest trudne, że nie mam zaufania do księży, że pewnie żaden mnie nie zrozumie, że na pewno księdza z bratnią duszą nie znajdę. Pan Stefan pokiwał na to głową i powiedział: „Kochany! Po tym co mi powiedziałeś, nie jestem dużo mądrzejszy. A już zupełnie nie wiem, o co ci chodzi z tą duszą księdza. Nie obraź się, ale wygląda mi to na jakieś głupoty. Jak ja idę do spowiedzi, to nie myślę o księdzu. Myślę o moich grzechach i o Panu Bogu, którego będę prosił żeby mi te grzechy odpuścił. To wszystko. No! Stefciu musi lecieć, bo żonusia czeka z obiadem.” Poklepał mnie po kolanie, założył kurtkę, pożegnał się z mamą i wyszedł. Chwilę później wyszedłem i ja. Całe popołudnie włóczyłem się po osiedlu, a wieczorem przystąpiłem do spowiedzi
Dlaczego to wszystko opisałem? Otóż wcale nie dlatego, by dać świadectwo swego nawrócenia. Moja przemiana, choć oczywiście bardzo dla mnie ważna - a aniołom w niebie radości przysparzająca – jest właściwie tylko pretekstem, by opowiedzieć o czymś znacznie ważniejszym i piękniejszym.
Przejdźmy więc do sedna sprawy. Przystąpiłem do spowiedzi… i nie otrzymałem rozgrzeszenia. Nie otrzymałem rozgrzeszenia, ponieważ uparłem się, by nie żałować za pewne grzechy. Sprawa wyszła zupełnie przypadkiem, gdy na pytanie spowiednika o żal za grzechy, szczerze odpowiedziałem, że owszem, żałuję, ale nie za wszystko. Żałowałem za to, że zabiłem człowieka, że piłem, że rozwaliłem swoją rodzinę, że w ogóle skrzywdziłem wielu ludzi. Natomiast miałem problem z tymi wszystkimi mszami co niedzielę, modlitwami, komuniami, postami. Wiedziałem oczywiście, że jeśli człowiek to zaniedbuje, to jest to uznawane za grzech i trzeba się z tego wyspowiadać. Ale żałować, że się nie pościło, albo na mszy nie było? „Przecież przez to – mówiłem spowiednikowi - że nie będę na niedzielnej mszy nikogo nie krzywdzę, nawet przykrości nikomu nie robię… no, może mamie, bo jej bardzo zależy, żebym chodził do kościoła i oczywiście żałuję, że się przeze mnie martwi. No i dlatego idę czasem do kościoła, albo mówię jej, że idę, by była spokojna. Ale przecież rzecz nie w tym, by być na niedzielnej mszy dla zadowolenia mamy, czy taty… Mnie się to wydaje takie jakieś bez sensu. Niech mi ksiądz powie, co jest tak naprawdę złego w tym, że zamiast do kościoła idę na spacer, albo że zjem kurczaka w piątek? Nie potrafię za coś takiego żałować. Zabiłem Pana Krzysia i wpędziłem jego mamę do grobu – w porządku: to jest konkretne zło, które popełniłem, którego się wstydzę, które mi ciąży i za które trzeba odpokutować. To jest jasne. Dlatego tu przyszedłem. Ale te wszystkie inne rzeczy…” I tak dalej, i tym podobnie. Mówiłem, mówiłem, mówiłem. Spowiednik był cierpliwy. Nie przerywał. Miałem nawet wrażenie, że lekko przysypiał. Wreszcie, gdy mój słowotok się skończył, zauważył spokojnie, że moje przemyślenia są niewątpliwie bardzo interesujące, ale nie zmienia to faktu, że jeden z warunków dobrej spowiedzi, tzn. żal za grzechy, sprawia mi kłopot. A to z kolei powoduje, że on też ma kłopot, bo nie może mi udzielić rozgrzeszenia.
„Bo na mszę nie chodziłem?” – spytałem.
„Bo nie żałujesz – odpowiedział spowiednik – że w twoim życiu nie ma Jezusa, nie ma wdzięczności do Niego. Nie żałujesz, że Jezus umarł…”
„A co ma z tym wszystkim Jezus wspólnego? – przerwałem – Nie mieszajmy Go do tego. Ja tu przed księdzem całą moją duszę wylewam, a ksiądz…”
W tym momencie pomyślałem sobie, że nie ma sensu ciągnąć tego dłużej, ponieważ ja tego księdza zupełnie nie obchodzę. Sądziłem, że on ma mnie gdzieś, że nie chce mnie zrozumieć, że czuje do mnie jakąś niechęć i dlatego – powołując się na jakieś śmieszne preteksty i ględząc o Jezusie – odmawia mi rozgrzeszenia. Pełen pretensji i złości wstałem z kolan i wyszedłem z kościoła. I w swej głupocie powtarzałem sobie w duchu, że moja noga więcej w tym miejscu nie postanie. Tyle tylko tego dobrego, że nie nawkładałem księdzu od głupich buców.
Co działo się dalej? Właściwie nic. To znaczy nic dla tych, którzy oczekują na trzęsienie ziemi i tym podobne efekty specjalne. Wsiadłem do tramwaju i przejechałem kilka przystanków. Potem wsiadłem do następnego i znowuż przejechałem kilka przystanków. A potem do następnego. I do jeszcze jednego – cały czas korzystając z dobrodziejstwa sieciowego biletu. Próbowałem ochłonąć, bo czułem, że po tej nieudanej spowiedzi albo się zupełnie rozsypię, albo komuś – uczciwszy uszy – przypierdolę. I ochłonąłem, bo w tramwaju usłyszałem Dobrą Nowinę.
A było to tak: Jacyś dwaj chłopacy w wieku mniej więcej 18 lat, stanęli za mną w rzeczonym tramwaju i głośno opowiadali sobie dowcipy. Większość z nich była pieprzna i bardzo wulgarna, ale były też łagodniejsze w treści i formie. Między innymi był też ten:
Jasiu przygotowuje się do Pierwszej Komunii Świętej. W związku z tym, musi być dobry i mądry. Niestety, ks. Proboszcz jest niezadowolony z jasiowych postępów. Nie dość, że Jasiu źle się zachowuje, to jeszcze po prostu nic nie umie. Inne dzieci już dawno wszystko co trzeba pozaliczały, a on ciągle ma tyły.
Proboszcz - bardzo zdenerwowany - wzywa rodziców Jasia i tłumaczy im, że czasu zostało bardzo mało, a ich synek zamiast się uczyć, zbija bąki i jak nic nie umiał, tak nie umie
- Nie dopuszczę go do Pierwszej Komunii! On nic nie wie, nic! – wykrzykiwał gniewnie proboszcz – nie zna modlitwy Ojcze nasz, nie pamięta Dziesięciu Bożych Przykazań, ba – on nawet nie wie, że Pan Jezus umarł!
Ależ, księże Proboszczu – odzywa się tata Jasia – przecież my mieszkamy daleko za wsią, pod lasem. Nikt nas nie odwiedza żeby pogadać, gazet nie kupujemy, telewizor zepsuty, a zresztą ostatnio ciągle prąd wyłączają… No, Pan Jezus umarł, umarł… My nawet nie wiedzieli, że On chorował!
Trudno się dziwić, że ten dowcip przykuł moją uwagę. Nie do końca rozumiałem na czym polega jego śmieszność (chłopcy chyba też tego nie rozumieli), ale ponieważ dotyczył Jezusa, który nagle, kilkanaście minut wcześniej pojawił się jako przyczyna, dla której nie dostałem rozgrzeszenia, zacząłem ten dowcip analizować. Nic z tej analizy nie wyszło, bo jak się okazało, o Jezusie myślałem dokładnie tak samo jak tata Jasia. No bo faktycznie, co to w ogóle za informacja, że Jezus umarł? Wszyscy, w ten czy w inny sposób umierają. Jezus umarł, Kopernik umarł, Napoleon umarł, mój tata umarł, i siostra, i wujek Edek - brat mamy – umarł, i mój teść umarł. Jednych znałem, innych nie znałem. Gdy umarł ktoś, kogo znałem, to się może nawet trochę przejąłem, a gdy umarł ktoś, z kim nigdy nie miałem do czynienia, to jego śmierć ani mnie ziębiła, ani parzyła. Normalne! A tutaj nagle wszyscy chcą, bym się przejmował śmiercią jakiegoś Jezusa. No dobra: wiem, że Jezus był wspaniały, dobry, mądry, i że pomagał innym, i że wrobili Go jakimiś oskarżeniami, i że nie dał rady się wybronić i go zabili. To wszystko jest przykre i nie powinno się zdarzyć, ale na miłość boską!: On żył dwa tysiące lat temu! Ja go nie znałem! Dlaczego więc ma mnie obchodzić śmierć jakiegoś obcego faceta, który żył w czasach, gdy mnie jeszcze w planie nie było?

czwartek, 5 kwietnia 2012

Don Paddington: Tadzik - część 1

Nasz Ksiądz Don Paddington postanowił nam pomóc w te trzy przedświąteczne dni i podarować nam tekst swojego kazania. A zatem, w tym czasie będziemy czytać słowa Księdza. Od siebie mogę tylko ponowić swoją stalą prośbę o wspieranie tego bloga. Jestem pewien, że sam Ksiądz nie będzie miał nic przeciwko temu, by tym razem taca została przeznaczona na cel, ze tak powiem, partykularny.
Zapraszam. Dziś część pierwsza.
Jasiu przygotowuje się do Pierwszej Komunii Świętej. W związku z tym, musi być dobry i mądry. Niestety, ks. Proboszcz jest niezadowolony z jasiowych postępów. Nie dość, że Jasiu źle się zachowuje, to jeszcze po prostu nic nie umie. Inne dzieci już dawno wszystko co trzeba pozaliczały, a on ciągle ma tyły.
Proboszcz - bardzo zdenerwowany - wzywa rodziców Jasia i tłumaczy im, że czasu zostało bardzo mało, a ich synek zamiast się uczyć, zbija bąki i jak nic nie umiał, tak nie umie.
- Nie dopuszczę go do Pierwszej Komunii! On nic nie wie, nic! – wykrzykuje gniewnie proboszcz – nie zna modlitwy Ojcze nasz, nie pamięta Dziesięciu Bożych Przykazań, ba – on nawet nie wie, że Pan Jezus umarł!
Ależ, księże Proboszczu – odzywa się tata Jasia – przecież my mieszkamy daleko za wsią, pod lasem. Nikt nas nie odwiedza żeby pogadać, gazet nie kupujemy, telewizor zepsuty, a zresztą ostatnio ciągle prąd wyłączają… No, Pan Jezus umarł, umarł… My nawet nie wiedzieli, że On chorował!
Mam na imię Tadeusz. Jestem alkoholikiem…
Spokojnie, proszę się nie obawiać. To nie będzie świadectwo Anonimowego Alkoholika, opowiadającego o swej walce z piciem. Też taką walkę prowadzę i chętnie o niej kiedyś opowiem, ale teraz chcę mówić o czymś innym. Uprzedzam, że jestem dość gadatliwy i stąd rzecz może być nieco rozwlekła, ale mam nadzieję, że nie będę przynajmniej przynudzał. A owo „Mam na imię Tadeusz. Jestem alkoholikiem…” – to tak na dobry początek, by w ogóle jakoś zacząć…
Mam 48 lat. Z wykształcenia jestem elektrykiem. Dyplomowanym. Ale w tej chwili pracuję jako stolarz. Jestem ramiarzem. To taka dziedzina stolarstwa. Po prostu robię ramki do obrazów. Pracuję w tej branży ledwie pół roku, ale sporo już umiem tym bardziej, że uczę się od najlepszego w mieście fachowca. Mój szef – nawiasem mówiąc: z zawodu muzyk, w stolarstwie samouk – to taki lokalny autorytet w dziedzinie ramiarstwa. O ramkach i ramach wie wszystko. Wie też bardzo dużo o tym, co oprawia, a współpracując na co dzień z konserwatorami zabytków przy rekonstrukcji starych ram obrazowych, ciągle swoją wiedzę o malarstwie poszerza. Lubi też sztukę nowoczesną, choć jak mawia, nowoczesność bywa zbyt cienka w ramkach i zbyt cienka w treści. Dopóki nie zacząłem u niego pracować, pojęcia nie miałem, ile się trzeba napracować, żeby zrobić porządną ramkę: klejenie płyt, to raz; potem trzeba pociąć na listwy i oheblować; później specjalną maszyną sfrezować pod odpowiedni profil. Następnie wszystko pociąć, skleić, pozłocić, czy jakąś patynę dać. Mnóstwo rzeczy. Szef mnie uczy, jest cierpliwy, ja – Bogu dziękować – trwam w trzeźwości… Może popracuję w tym warsztacie parę lat. Podoba mi się tam. Lubię zapach drewna.
Wracając do tematu… Jestem żonaty i mam dwie córki. Żona i dzieci odeszły ode mnie 12 lat temu. Danka odeszła, bo nie mogła już ze mną wytrzymać, a córki się mnie bały. Cóż, trudno jest żyć z pijakiem, który prawie codziennie się awanturuje. Bo ja ciągle miałem pod adresem żony czy dzieci jakieś pretensje. Wiadomo jak to jest… Na początku niby wszystko ładnie, z dzióbków sobie spijaliśmy, a potem, ni stąd ni zowąd, żona przestała mi się podobać. I zacząłem się rozglądać za nowszymi modelami. Tyle tylko, że te nowsze modele nie chciały się zadawać z pijakiem. To było wkurzające. A winna wszystkiemu była oczywiście żona… W domu wygadywałem różne okropieństwa: na przykład, że dzieci nie są moje, albo że są głupie - po matce. I takie tam różne… Kiedyś jakiś ksiądz doradził żonie, że ma nie odpowiadać na moje zaczepki, bo co będzie z pijakiem gadać. Ma się modlić i Mszę w mojej intencji ofiarować. Powiedziała mi o tym teściowa, gdy kiedyś próbowała przemówić mi do rozumu. Wkurzyłem się wtedy mocno na Dankę. Ona w ogóle była zawsze bardzo pobożna, a mnie wydawało się to takie śmieszne i głupie… Ja wiarę miałem za nic, a na księży wyzywałem najgorszymi słowami. No to jak teściowa powiedziała mi o tej Mszy, to mówię Dance: „Jak ci się nie podoba, jak ci tak ze mną źle, to wypierdalaj kurwo do tych swoich katabasów”. Przepraszam, że pojawiają się w tym tekście wulgarne słowa, ale chcę pokazać jaki byłem. Może jeszcze jeden obrazek do kolekcji: kiedyś Danka straciła pracę. Przychodzi do mnie i mówi, że jest bez pieniędzy, a dzieci potrzebują. Ja wówczas na dom właściwie nic nie dawałem, tylko czynsz płaciłem i za prąd. Resztę przepijałem. No i żona mi mówi, że nie ma pieniędzy. „Twój problem – mówię – jak ci brakuje, to pożycz od swojej pierdolniętej mamusi, albo leć na trasę i dorabiaj jako tirówa”. Kawał chama był ze mnie. Nic jej wtedy nie dałem. A krótko potem, jak po jakiejś balandze nie mogłem doliczyć się kasy, to zrobiłem jej awanturę, że mi po kryjomu pieniądze podbiera. Zbiłem ją nawet wtedy… To wszystko trwało kilka lat. Zachowywałem się strasznie. Odeszła. Nawet się wtedy ucieszyłem – znowu życie kawalera: będzie można pić i bawić się, bez baby nad głową – tak myślałem. Potem, po raz kolejny, z powodu pijaństwa wyrzucono mnie z pracy. W międzyczasie był rozwód i podział majątku. Oddałem mieszkanie żonie, zamieszkałem z mamą i żyłem z jej renty. Byłem pasożytem na garnuszku matki, staruszki. I to przez kilka lat. Z żoną i dziećmi żadnego kontaktu nie utrzymywałem. Danka nie chciała. Nie dziwię się zresztą. Bała się mnie. I dzieci też się mnie bały. A mnie specjalnie nie zależało. Dużo wtedy piłem, bardzo dużo… Od czasu do czasu podłapywałem jakąś robotę, ale wystarczyło, że raz czy drugi zapiłem i wylatywałem. I tak żyłem, na łasce matki. I wtedy się to stało. Dziewięć lat temu, 25 stycznia. Tyle tylko, że ja z tego dnia mało co pamiętam. Wyszedłem rano na miasto – była ładna pogoda, odwilż – spotkałem się z kumplami i ostrośmy zapili: to wiem, a reszta… Reszty dowiedziałem się od innych. Według tych relacji, 25-tego po południu widziano mnie jak szedłem wzdłuż wylotowej trasy z miasta, konkretnie: wzdłuż ulicy Obornickiej. Jak już mówiłem, byłem całkiem pijany, ale pijak do domu trafi nawet narąbany jak stado zajęcy i ja w takim stanie, chociaż nic nie wiedziałem o Bożym świecie, idę tą drogą, bo gdzieś tam jest moje osiedle. Ta wylotowa trasa z Poznania jest bardzo ruchliwa, mnóstwo samochodów, a poboczem idzie sobie wesolutki Tadzik, to znaczy ja. Wesolutki, bo jak mi powiedziano, śmiałem się co chwila i coś tam sobie śpiewałem. Doszedłem już gdzieś na wysokość mojego osiedla. Tam jest taki przystanek autobusowy i stało trochę ludzi. I Tadzik, czyli ja, idzie i śpiewa i się zatacza. Auta dają po klaksonach, Tadzik nic nie słyszy, a ludzie na przystanku pokazują mnie palcami. Mówiono mi, że zatoczyłem się wtedy mocno na drogę. Prosto pod nadjeżdżającą ciężarówkę. A facet szybko jechał. Dzisiaj, na tym odcinku Obornickiej, co kawałek światła poustawiali i nie da się rozwinąć zbyt dużej szybkości, ale wtedy… Teraz, gdy jest już po wszystkim, idę od czasu do czasu popatrzeć na to miejsce. I zawsze wtedy myślę, czy ten kierowca mógł cokolwiek zrobić, żeby nie… No pewnie, mógł skręcić w prawo i pozabijać ludzi stojących na przystanku. Mógł też skręcić w lewo i zderzyć się z jakimś autem jadącym z naprzeciwka. Zresztą, co tam kierowca. Ważniejsze jest pytanie, czy ja – JA – mogłem coś zrobić, żeby nie… Ja, tam, w tym miejscu, nie mogę być zbyt długo. Gardło mam ściśnięte, łzy mi lecą. Zmówię zdrowaśkę i uciekam. Dosłownie uciekam. Bo przypominam sobie, że w tym momencie, gdy zatoczyłem się pod tira, nic nie mogłem zrobić. Nic... Ech, gadam jak potłuczony. Nic nie mogłem, bo spiłem się jak świnia i nawet do głowy mi nie przyszło, że coś trzeba robić, bo jeśli nie, to zginę. I co z tego, że walą na mnie tony żelastwa, że za chwilę będzie ze mnie miazga, skoro ja dzięki wódzie jestem w innym świecie, gdzie jest miło i sympatycznie – nic tylko śmiać się i śpiewać… Kierowca nic nie mógł zrobić, ja nic nie mogłem zrobić, a jednak, skoro piszę te słowa to znaczy, że żyję i w miarę dobrze się miewam. Dlaczego żyję? Bo zostałem uratowany. Nie, kierowca ciężarówki nie skręcił w lewo, czy w prawo. Uratował mnie Pan Krzysiu… Świadkowie nie potrafili sobie przypomnieć, czy stał wśród nich na tym przystanku, ale widzieli mężczyznę – Pana Krzysia jak się okazało – który podbiegł do mnie i z całej siły popchnął na drugą stronę drogi. Powinienem walnąć w samochód nadjeżdżający z przeciwnej strony, ale cudem jakimś, bez żadnego szwanku wylądowałem w rowie. Nic mi się nie stało. Nic! Żadnego złamania, obtarcia, potłuczenia. Nic! Ale Pan Krzysiu zginął na miejscu. Nie było ponoć co zbierać… Zrobiło się zamieszanie. Kierowca tira dał po hamulcach, facet przed którego szybą przeleciałem, spanikowany skręcił gwałtownie i wjechał do tego samego rowu, w którym moment wcześniej wylądowałem. Było kilka stłuczek i ogólny bałagan, a ja – w dalszym ciągu nieświadomy co się dzieje – przez nikogo niezauważony wygrzebuję się z rowu i odchodzę. Nim zaczęli szukać tego pijaka, który spowodował wypadek, mnie już tam nie było.
Obudziłem się wczesnym rankiem, w domu, z olbrzymim kacem. Leżałem na tapczanie, w ubraniu, butach i nieczystościach, a nade mną stała mama, narzekając na los, Boga i kogo tam popadło, że musi znosić i utrzymywać syna – degenerata. Krótko mówiąc: wszystko było tak jak zwykle. Jedyna różnica to ta, że kiedy wypiłem karton mleka, zaczęło mnie ostro czyścić. Leciało ze mnie górą i dołem – i tak przez pół dnia. Gdyby nie to, pewnie szybko wyszedłbym z domu, kaca sklinował i pogrążył się na powrót w błogiej nieświadomości. A tu – przepraszam za wyrażenie – sraczka. Musiałem siedzieć na miejscu – i to siedzieć dosłownie, na kibelku. Z łazienki właściwie nie wychodziłem. Siedziałem więc i trzeźwiałem, usiłując sobie przypomnieć co wczoraj robiłem, z kim się spotkałem, a przede wszystkim za co – albo dzięki komu – piłem. I co za świństwo piłem, skoro tak mi zaszkodziło. Coś tam sobie odtwarzałem w pamięci, ale zasadniczo niewiele tego było. Czarna dziura po prostu. Nie muszę chyba dodawać, że nie pamiętałem niczego, co dotyczyło Pana Krzysia. Po prostu nie byłem świadomy, że ktoś taki jak Pan Krzysiu istnieje i że w ogóle jest potrzeba, by na jego istnienie zwrócić uwagę. W końcu, z nudów, zacząłem czytać gazetę, którą mama rano przyniosła razem z bułkami i mlekiem. I pośród różnych informacji, natrafiłem na krótką notatkę, której treść pamiętam do dzisiaj i będę pamiętał do końca życia. Brzmiało to tak:
Wczoraj w godzinach popołudniowych, doszło do tragedii przy ul. Obornickiej. Pod kołami ciężarówki zginął na miejscu 34-letni mężczyzna. Jak wynika z zeznań naocznych świadków, ofiara wypadku poniosła śmierć, ratując życie człowiekowi, który – jak wszystko na to wskazuje – był pod silnym wpływem alkoholu i wszedł nieostrożnie na oś jezdni. Wskutek zdarzenia, doszło do karambolu kilku pojazdów. Korzystając z powstałego zamieszania, sprawca zbiegł z miejsca wypadku. Policja podjęła czynności zmierzające do jego zidentyfikowania i ujęcia.
Podajemy jego rysopis: wiek – ok. 40-45 lat; średniego wzrostu, krępej budowy ciała; mocno łysiejący; resztki włosów długie, związane w tzw. kucyk; bujny, lekko szpakowaty zarost na twarzy. Ubrany był w niebieską, sportową kurtkę, z naszytymi pomarańczowymi paskami odblaskowymi, oraz ciemne spodnie.
Wszystkich, którzy mogą pomóc w zidentyfikowaniu sprawcy wypadku, prosimy o kontakt z policją.
Przeczytałem ten tekst i początkowo właściwie nie zwróciłem na niego uwagi. Zacząłem czytać coś innego i jeszcze coś innego… i tak wertując ze wszystkich stron ową gazetę, znowu natrafiłem na tę notatkę. Coś kazało mi ją przeczytać powtórnie, a potem to już czytałem ją w kółko nie mogąc się zatrzymać – dopóki nie zrozumiałem, że to jest o mnie. Bez żadnych wątpliwości o mnie, bo w końcu ilu może być w rejonie Obornickiej takich jak ja czterdziestoletnich pijaków, jak ja mocno łysiejących, ale z kucykiem na łbie, jak ja z bujną, lekko szpakowatą brodą i jak ja ubranych w niebieską kurtkę z pomarańczowymi paskami? Z wrażenia się spociłem i nie powiem co jeszcze, siedząc w toalecie, zrobiłem…
Widzicie to? Siedzę na kibelku i czytam o sobie w gazecie! Czytam i dosłownie sram ze strachu… Może jednak – myślałem – nie chodzi o mnie. Może to jakiś inny pijak… No ale ta kurtka, ta broda, ten pierdolony kucyk. Przecież to ja, ja, ja! Zacząłem więc kombinować, co trzeba zrobić, żeby się z tego wszystkiego wywinąć. Mówiłem sobie: trzeba się ogolić, ostrzyc, kurtkę spalić i zniknąć na jakiś czas z miasta. Może sprawa przycichnie. Bo przecież ciągle słyszy się o tym, że w policji są same niedołęgi. Jeśli do tej pory po mnie nie przyszli, to znaczy, że nic o mnie nie wiedzą. No ale z drugiej strony – pytałem sam siebie - jak mogą nie wiedzieć? Przecież tyle razy spisywali mnie, gdy robiłem awantury żonie, mamie, sąsiadom, gdy się odlewałem na trawniku, albo spałem w piaskownicy… Nie, na pewno wiedzą o kogo chodzi i na pewno mnie znajdą. Ale jeśli wiedzą o kogo chodzi, to dlaczego w gazecie podają rysopis i proszą o pomoc w identyfikacji? No to chyba nie wiedzą. Nie, to niemożliwe, żeby nie wiedzieli… Takie właśnie myśli przelatywały mi wtedy przez głowę. Czy myślałem o Panu Krzysiu? Pewnie, że myślałem. Wyzywałem go najgorszymi słowami: „To wszystko przez niego. Po co jak głupi wbiegał pod tego tira? Porąbało go? Kto go w ogóle prosił? Tylko kłopotów mi narobił, kutas jeden. Za to, że komuś odpierdoliło, ja mam teraz odpowiadać?” Jeszcze raz przepraszam, że tak dosłownie o tym opowiadam, ale sądzę, że jest to potrzebne, by siebie z tamtych czasów dokładnie opisać.
Policjanci pojawili się jakoś tak w południe. Siedziałem w toalecie, z gazetą w ręku. A ponieważ na sam ich widok znowu zaczęło mnie czyścić i nie chciałem z kibelka zejść, więc mi przyłożyli. Bili tak, by bolało. Ale nie, nie mam pretensji. Tak właściwie, to powinni obić mi dupę do krwi. Czyśćca byłoby mniej…
Zostałem więc zatrzymany przez policję. Nie było przecież większych trudności, by mnie zidentyfikować i odnaleźć. Jako pijaczek, byłem na osiedlu dość znany. Świadkowie wypadku bez problemu mnie rozpoznali. W czasie śledztwa dowiedziałem się, że mężczyzna, którego śmierć spowodowałem, to właśnie Pan Krzysiu, nauczyciel wychowania fizycznego w jednym z poznańskich liceów. W końcu stanąłem przed sądem. Wyrok, potem odsiadka. Normalnie. Złość na Pana Krzysia stopniowo, w trakcie śledztwa i procesu, zaczęła ze mnie schodzić, za to zaczęła mnie wtedy nurtować pewna zagadka, której dość długo nie mogłem rozwikłać: otóż próbowałem zrozumieć, dlaczego Pan Krzysiu to zrobił; dlaczego mnie ocalił, siebie przy tym narażając? Przecież to było jasne, że on nie zginął przypadkiem, lecz całkowicie świadomie wystawił swoje życie na niebezpieczeństwo, by z kolei moje, nic nie warte, przegrane życie ratować. Był moim znajomym? Nie. Krewnym? Nie. Przyjacielem? Nie. Zresztą, przyjaciół nie miałem. Większość krewnych daleko i żaden z nich nie był trzydziestokilkuletnim mężczyzną, a ci, którzy są na miejscu to matka, była żona i córki. Znajomi? Jedyni, z którymi się nie skłóciłem i których do siebie nie zniechęciłem, to tacy sami pijacy i degeneraci jak ja, niezdolni do heroicznych czynów, ba, w ogóle niezdolni do życia. A więc nieznajomy. Ale dlaczego nieznajomy człowiek, miałby się dla mnie aż tak bardzo poświęcać? Właśnie dla mnie? To już lepiej dla kotów i psów. Co one mają z tym wspólnego? No, normalnie… Na drogach, pod kołami samochodów ginie ich mnóstwo. Pomyślałem sobie wtedy, że byłoby czymś bardziej zrozumiałym, gdyby ktoś narażał swoje życie dla ratowania tych psów i kotów, bo ratować mnie – akurat mnie! – to przecież absurd. I właśnie to zasadnicze pytanie: „Dlaczego – zamiast za psy i koty – Pan Krzysiu umarł za mnie?” – pozostawało pytaniem na które nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Strasznie mnie to męczyło. Nie, to nie były wyrzuty sumienia. Jeszcze nie. One przyszły dopiero z Panią Zofią. Pani Zofia to matka Pana Krzysia. Pamiętałem, że śledczy, a potem pani sędzina coś tam o niej wspominali: że człowiek, którego zabiłem, to jej jedyny syn, że nikogo poza nim nie ma, bo mąż umarł w początkach małżeństwa, że bardzo schorowana, że na rencie inwalidzkiej i takie tam – jak myślałem wtedy – dyrdymały, żeby mnie zmiękczyć i sumieniem poruszyć. Nie zwracałem wtedy na to uwagi, zaprzątnięty – jedyną według mnie istotną – kwestią psów i kotów. Ni stąd ni zowąd, już po wyroku, Pani Zofia odwiedziła mnie w więzieniu. Wysoka, chuda jak szczapa, właściwie brzydka kobieta. Kiedy dowiedziałem się kim jest, chciałem oczywiście uciekać, ale powstrzymała mnie… powstrzymała mnie uśmiechem. Nie, nie chodzi o to, że byłem zaskoczony sytuacją, w której matka zabitego przez ciebie syna, serdecznie się do ciebie uśmiecha. Nie w tym rzecz… Ona po prostu uśmiechała się… jakby to powiedzieć? No po prostu, gdy Pani Zofia uśmiechnęła się do mnie, poczułem się… poczułem się jak w niebie. A ona dzięki temu uśmiechowi, z brzydkiej, zaniedbanej kobiety, przemieniła się w kogoś, na kogo chce się ciągle patrzeć i z kim się chce ciągle przebywać. Nie, to też nie to…Julia Roberts na przykład, gdy się uśmiecha, też fajnie wygląda, też chce się na nią patrzeć i z nią być. Ale tu nie chodziło o urodę, o ładny obrazek… Ja po prostu chcę powiedzieć, że gdy Pani Zofia uśmiechnęła się do mnie, ja rzeczywiście – czyli nie-metaforycznie – znalazłem się w niebie. Skąd to wiem? Ponieważ nigdy dotąd nie byłem tak szczęśliwy jak wtedy i wiem, że póki żyję tu na ziemi, nigdy już tak szczęśliwy nie będę. A oprócz tego czułem – czułem z namacalnym wręcz bólem – że nie jestem godny tego szczęścia doznawać… Jasne? Pewnie nie bardzo… No to nie wiem, jak to lepiej wyjaśnić. Tak czy inaczej – wracając do Pani Zofii odwiedzającej mnie w więzieniu – unieruchomiony jej uśmiechem słuchałem, co ma mi do powiedzenia. Mówiła niewiele. Powiedziała, że przeze mnie straciła jedynego syna. Że bardzo cierpi z tego powodu. Że mi przebacza. Że mnie kocha. Że pragnie, bym był szczęśliwy. Że myśli teraz o mnie, jak o synu. Że jestem jej synem. Że mam nie zmarnować śmierci Krzysia. Że się za mnie modli. Że Jezus mnie kocha. Że się już więcej – w tym życiu – nie zobaczymy. Potem jej uśmiech zgasł. Odeszła. Wróciłem do rzeczywistości i do celi. Nic z tego nie rozumiałem. Właściwie do dzisiaj niewiele z tego rozumiem… Nie, to nieprawda. Rozumiem już dużo. Ale jestem słaby i czasem, gdy robię coś złego, to wydaje mi się, że jak głupi byłem, tak głupim pozostałem…
Po wizycie Pani Zofii, nie myślałem już tylko o psach i kotach. W mojej głowie pojawiły się myśli także i o ludziach. Zaczęła mnie gnębić świadomość – wreszcie!!! - że ktoś przeze mnie poniósł szkodę. Mówię: wreszcie!!!, bo chociaż zasadniczo wyrzuty sumienia są czymś zwyczajnym i normalnym, to jednak w moim przypadku były czymś poniekąd nowym i zaskakującym. Ja przecież przez wiele lat znieczulałem swoje sumienie i właściwie doprowadziłem je do stanu całkowitego otępienia. Umiałem sobie wmówić, że za zło obecne w moim życiu są odpowiedzialni rodzice - bo za mało mnie kochali, żona - bo jest kurwą, dzieci – bo są, Bóg - bo Go nie ma i w ogóle wszyscy są winni, bo są głupi i bez sensu. No a Tadzik jest oczywiście bez zarzutu: cnót wszelkich bezdenna głębina. Tyle tylko, że życie mu nie wyszło. Kto więc tak naprawdę jest tutaj biedniutki i skrzywdzony? No kto? Jasne, że ja. Tak myślałem wtedy. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że jakoś tam siebie oszukuję, a krzywdy wielu ludziom przeze mnie wyrządzone, są najprawdziwsze w świecie. Ale potrafiłem sumienie wytresować w taki sposób, by siedziało cicho, by mnie nie niepokoiło. I ono posłusznie milczało. A gdy się odzywało, podsuwając mi przed oczy obrazy żony, dzieci, czy matki chociażby, to je zalewałem gorzałą i tyle. Tyle tylko, że w więzieniu trudno się było zalać. I gdy pojawiła się Pani Zofia i powiedziała co powiedziała, nie potrafiłem przed głosem sumienia uciec. Ono mnie męczyło…
Więzienie to pod wieloma względami wspaniałe miejsce. Jest wikt, opierunek, telewizja, filmy video, książki, a nawet – biorąc pod uwagę zasady, których przestrzegania więźniowie nawzajem od siebie wymagają – coś na kształt swoistego savoir vivre. Cele trochę ciasne, ale za to zaludnione znakomitymi w swej niewinności facetami. I w tej cudownej, radosnej, więziennej atmosferze siedzi osamotniony w swym smutku Tadzik, bo jest dręczony wyrzutami sumienia. Przesadzam oczywiście. Także i poza mną byli więźniowie, którzy podobnie jak ja dochodzili do prawdy o sobie, niemiłej prawdy… i bolesnej. Tym niemniej, pudło niekoniecznie sprzyja nawróceniu… Bywa, że jest wręcz odwrotnie. W więzieniu, gęstość zaludnienia metra kwadratowego przez bezkrytycznych względem siebie ludzi, jest największa na świecie. A są tam złodzieje, zabójcy, gwałciciele. Wśród nich ja, mały pikuś, siedzący za łażenie w mieście po pijaku. I patrzę z podziwem na tych bohaterów, którym sumienie nic nie wyrzuca poza tym, że dali się złapać. I przysłuchuję się ich radosnym planom, co zrobią – po wyjściu – facetom i babkom, przez których dali się zapudłować. A ja? Ja myślę ciągle o Panu Krzysiu, o Pani Zofii, o żonie, o dzieciach, o mamie… O krzywdach, które im wyrządziłem. W więzieniu widziałem straszne rzeczy i słuchałem o strasznych rzeczach, ale to było nic w porównaniu z tym, co działo się w mojej głowie. To była udręka. I nie mogłem się od niej wyzwolić, bo niby jak? Modlitwą? Spowiedzią? Przecież byłem niewierzący. Rozmową? Z kim? Mama mnie nie odwiedzała, bo mówiła, że boi się samego widoku więzienia. Zadzwoniłem do niej parę razy. Była dla mnie bardzo dobra. Prosiła, bym przestał pić. Jak zwykle zresztą. Potem płakała i kończyła rozmowę. Raz jeden rozgadała się, gdy poinformowała mnie, że nasze stare, duże mieszkanie na tzw. Piątkowie, zamieniła na mniejszą i tańszą kawalerkę, gdzieś na Ratajach. I długo mi opowiadała o firankach, dywanikach, doniczkach i filiżankach. I o dwóch papużkach, które ktoś jej – na nowe mieszkanie – sprezentował. Ale słuchać to mnie nie słuchała. Nie była w stanie. Gdy próbowałem mówić o swoim zmarnowanym życiu, o wyrzutach sumienia, o krzywdach, które ludziom wyrządzałem, zaczynała szlochać i odkładała słuchawkę. Mogłem jeszcze porozmawiać z kapelanem, albo z psychologiem. Kapelana szybko sobie odpuściłem. Zobaczyłem go pierwszy i chyba ostatni raz, gdy dla rozrywki poszedłem kiedyś na więzienną Mszę. I od początku ksiądz mi podpadł. Bo się głupio, według mnie, uśmiechał. I miał taką nalaną gębę. I pewnie z ust mu jechało. I był spocony. I był stary. I miał takie małe, rozbiegane oczka. I na pewno przychodził tu tylko i wyłącznie dla kasy. I jeszcze robił ludziom wodę z mózgu. I te gusła głupie odprawiał. I w ogóle był taki jakiś… dziwny? Tak go widziałem. A potem, po Mszy, podszedł do mnie, poklepał mnie po ramieniu, wyzwał od swego brata i zaczął gadać, że zauważył mój wielki smutek, że rozumie jak mi jest ciężko, ale trzeba to wszystko przyjąć, i że mam się nie załamywać, bo jeśli chcę, to mogę zacząć życie na nowo. Muszę tylko uwierzyć i zdać się na Jezusa. Coś we mnie wstąpiło, bo wydarłem się wtedy na niego: „Co ty pierdzielisz? Jakie nowe życie? A co ty w ogóle, bucu jeden, wiesz o moim życiu? I nie opowiadaj mi kurwa tych głupot o wierze i Jezusie!” W końcu nawkładałem mu od głupich, obleśnych pedałów i złodziei. Ksiądz nie poskarżył się na moje zachowanie, ale i tak nie chciałem go więcej widzieć. Pozostał psycholog. Pani psycholog. Tak w ogóle pełen profesjonalizm. Żadnego spoufalania się z więźniem, sucha rozmowa, surowe spojrzenie znad okularów i kilka analitycznych pytań, a w końcu podsumowanie: „Jesteście typowym przykładem alkoholika. Alkoholizm to choroba. Można to leczyć. Leczenie może być skuteczne tylko pod warunkiem, że alkoholik uzna, że jest alkoholikiem. Powinniście rozpocząć terapię. Terapia to takie leczenie. Jest to możliwe także w więzieniu. Będę o to wnioskować. Najpierw detoks. Potem spotkania w grupie terapeutycznej. No i przed wyjściem esperal, na wszelki wypadek. Że co? Dusza was boli? Idźcie do spowiedzi. Jesteście niewierzący, a kapelan to stary pierdziel? No to macie problem.” I tyle.
Terapię podjąłem. Bardzo mi to wtedy pomogło. Psychotropy zawsze pomagają, gdy człowieka trzęsie, choć tak samo jak alkohol uzależniają. Cóż, przynajmniej nie zwariowałem, gdy byłem na głodzie. Ale dusza bolała coraz bardziej.
Któregoś dnia wyszedłem na wolność. Niechcianą wolność. Bo niby co na tej wolności, będąc alkoholikiem i lekomanem, miałem robić? Zresztą, po co w ogóle cokolwiek robić? Wyszedłem bez radości. Z dużym lękiem. Z bluzgami na ustach. Bo gdy się jest bezradnym, to się bluzga (albo modli – ale tego jeszcze wtedy nie umiałem).
Do domu (siedziałem poza Poznaniem) dotarłem po trzech dniach. W tak zwanym międzyczasie próbowałem się utopić (nie wyszło: umiem pływać i zwyciężał odruch wychodzenia na powierzchnię); dwukrotnie (w mękach) się upiłem; spotkani po drodze jednodniowi koledzy od taniego wina, poranili mi plecy, gdy pijani, blachą konserwy (do dzisiaj nie wiem, dlaczego były trudności z użyciem zwykłego noża) wycinali mi esperal (nieskutecznie); w końcu jakieś wyrostki – dla zabawy – napadły na mnie i mnie skopały, słowem: smak wolności był rzeczywiście jedyny w swoim rodzaju.
Mama mnie przyjęła. Miałem nadzieję, że po raz pierwszy od wielu, wielu lat, porozmawiam z nią szczerze o sobie, o moim życiu, o tym jak krzywdziłem ludzi, o moich pretensjach do niej, do Danki, do Boga, do całego świata… Niestety, nie dało się. Nie, nie chodzi o to, że się do mnie nie odzywała. Odzywała się, i to nawet często, ale były to monologi. Trudno jej się ze mną rozmawiało, bo straciła słuch. Nie całkowicie, ale na tyle mocno, że trzeba było krzyczeć, aby coś zrozumiała, a trudno się zwierzać krzycząc. Mama mówiła, że pod koniec mojego pobytu w więzieniu, zachorowała na grypę. Zamiast się położyć, chodziła i jak to się mówi, „grypę przeziębiła”. Wdały się powikłania i ogłuchła. Postarała się o aparat słuchowy, ale nie lubiła go nosić. Była bardzo nieszczęśliwa, bo przez tę swoją dolegliwość nie mogła się z nikim dogadać. Dla mnie jej głuchota też była udręczeniem, bo poza tym, że nie mogła w pełni zrozumieć wszystkich moich „spowiedzi”, to jeszcze na dodatek z wielkim zacięciem, z potencjometrem na maxa a uchem przy głośniku, słuchała Radia Maryja. Myślałem, że zwariuję, bo i głośno i bzdurno… Tak to odczuwałem… Raz jeden, na początku, chyba nawet pierwszego dnia po moim powrocie, zrobiłem mamie małą awanturę o radio. I o papużki, bo też były hałaśliwe, a w bonusie śmierdziały. Mama zrozumiała o co chodzi, bo się na nią głośno wydzierałem. Pokiwała głową i powiedziała: „Oho, wróciły stare dobre czasy z kłótniami i przekleństwami. Myślałam, że skoro ja niczego dobrego cię nie nauczyłam, to więzienie cię nauczyło. I przestań krzyczeć. To mój dom i będę słuchać tego, co mi się podoba. A radio mi się podoba. I papużki też! Jeśli ci to przeszkadza, włóż sobie watę w uszy. A od smrodu jeszcze nikt nie umarł. Idź spać i nie dyskutuj. Jutro pojedziemy na cmentarz. To cię uspokoi.” Rzeczywiście, pobyt na cmentarzu mnie uspokoił, a nawet więcej niż uspokoił… Pojechaliśmy na cmentarz na Miłostowie, gdzie są pochowani mój ojciec i zmarła w dzieciństwie siostra. Od początku jednak przeczuwałem, że mamie zależy byśmy odwiedzili inne groby – groby Pana Krzysia i Pani Zofii. Doprowadziła mnie do nich, zostawiła samego i poszła do ojca i siostry. Wróciła tak jakoś po godzinie, chwyciła mnie za rękę i jak małego chłopca wyprowadziła z cmentarza. Po drodze opowiedziała, jak to Pani Zofia, po widzeniu się ze mną w więzieniu, tego samego dnia, późnym wieczorem pojawiła się w naszym mieszkaniu. Zrobiła na mamie takie samo niesamowite wrażenie jak na mnie i to samo mniej więcej powiedziała. Także to, że w tym życiu już się więcej nie zobaczą. I prosiła, żeby od czasu do czasu, mama zapaliła świeczkę na ich grobach, żeby w modlitwie pamiętała. „Bo wie pani – mówiła – ja mam raka. Moje dni są policzone. Mąż nie żyje, Krzyś nie żyje, a teraz umrę ja. A w Poznaniu mam tylko kuzynkę. Ona zajmie się moim pogrzebem i powiadomi panią o mojej śmierci. Poproszę ją o to. Mam nadzieję, że nie zapomni. Ale to jest starsza kobieta, schorowana. O nasze groby nie będzie w stanie zadbać, a jej dzieci o mnie i o Krzysiu szybko zapomną. I tak sobie pomyślałam, że może pani… Zresztą, mniejsza o groby, zależy mi na modlitwie…” I wyszła. Mama nawet nie zdążyła się odezwać. Miesiąc później przyszedł od owej kuzynki telegram, z powiadomieniem o śmierci i pogrzebie Pani Zofii. Mama była na pogrzebie i od tamtego czasu, odwiedza groby Pani Zofii i Pana Krzysia przynajmniej raz w tygodniu.
Przez następne trzy dni, nie wychodziłem z domu, nic nie jadłem, ani nie piłem. Nie mogłem też zasnąć. Przeważnie siedziałem na krześle i gapiłem się przez okno. Czwartego dnia rano, razem z Radiem Maryja nuciłem Godzinki. Słów nie znałem i nie rozumiałem, ale melodia mi się podobała. A potem była transmisja Mszy Świętej. Też nic z Niej nie zrozumiałem, ale spodobały mi się usłyszane słowa pieśni: Idźmy tulmy się jak dziatki, do serca Maryi Matki: czy nas nęka życia trud, czy to winy czerni brud. Idźmy, idźmy ufnym krokiem, z rzewnym sercem, z łzawym okiem: serce to zna dzieci głos – odwróci bolesny cios. Spodobały mi się te słowa, bo słuchając ich, miałem przed oczyma Panią Zofię. Zjadłem śniadanie i pokazałem mamie kartkę z napisanym trzy dni wcześniej pytaniem: „Mamo, co ja mam robić?” Mama przeczytała, uśmiechnęła się i powiedziała: „Idź do spowiedzi.” Pełny, tym razem matczyny, profesjonalizm.

środa, 4 kwietnia 2012

O jednej Marzannie, o pewnym Bazanie i o porządnych Niemcach spod Opola

Jak tu już kiedyś pisałem, z polskich zespołów rockowych, które wraz z wprowadzeniem stanu wojennego wypełniły naszą publiczna przestrzeń, i pozostały w niej przez całe lata 80-te, jakiś tam sentyment czułem tylko do jednego, a mianowicie do Republiki. I to mimo tego, że ich muzyka nie była szczególnie oryginalna, i często krążyła tak gdzieś między The Stranglers, a Pet Shop Boys, i mimo tego że sam, dziś już nieżyjący, Grzegorz Ciechowski, w pewnym momencie dał z siebie zrobić coś na kształt dzisiejszego celebryty, a więc kogoś kogo ja najczęściej nie lubię. Wystarczyło mi tylko to, że oni mieli – chyba jako jedyni – swój bardzo starannie zbudowany i konsekwentnie utrzymywany wizerunek i po prostu dobre piosenki. Całej reszty, a więc Maanamu, Perfectu, Lady Pank, Lombardu, jakichś Kobranocek, Kasi Nosowskiej, i Bóg wie czego jeszcze, serdecznie nie znosiłem i zwyczajnie nie słuchałem.
Tym bardziej więc oczywiście nie słuchałem wszystkich tak zwanych zespołów metalowych, które na czele z czymś co się nazywało TSA, nie miały nawet tego co wymienione wyżej, a więc jakiegoś choćby śladu profesjonalizmu. A zatem, kiedy dowiedziałem się, że zespół TSA się reaktywował, wzruszyłem tylko ramionami, a informacji, że Andrzej Nowak, jego lider i gitarzysta, założył nowy projekt o nazwie Złe Psy, czy jakoś tak, nawet nie zanotowałem. Dziś się dowiaduję, że te Złe Psy to projekt o profilu wyraźnie patriotycznym, i oczywiście mój bogo-ojczyźniany – ja, wbrew pozorom, tego epitetu nie traktuje pejoratywnie – kompleks reaguje na tę wiadomość z pewnym napięciem, ale i to nie sprawi, bym nagle miał sobie kupić nową Andrzeja Nowaka i jego kolegów płytę. W końcu, skoro nie kupuję Armii i Tymoteusza, nie będę się też naturalnie przejmował Nowakiem.
Ktoś powie, że skąd wiem, co to za muzyka? A może to jest coś wyjątkowo dobrego? Otóż nie. Ja wysłuchałem na youtubie jednej z tych piosenek i to jest poziom zbliżony do Armii, a więc… no, jakby tu powiedziec? Mizeria. Natomiast muszę się wytłumaczyć, skąd mi w ogóle przyszło do głowy, żeby Złych Psów posłuchać. Otóż doniesiono mi, że właśnie Nowak i ci jego koledzy muzycy przygotowali tę swoją nową płytę i postanowili ją sobie popromować. Między innymi wysłali jedną z piosenek do Radia Opole i poprosili o to, by tam ją parę razy puszczono. No i nagle się okazało, że ludzie z tego radia emisji piosenki Nowaka odmówili. Z jakiego powodu? Oficjalnie, wedle wyjaśnień kierownika muzycznego Radia Opole, jakiegoś Bazana, „jej poziom artystyczny nie przystaje do naszych standardów”.
Warto przytoczyć całość tej wypowiedzi: „Uznaliśmy, że piosenka nie nadaje się na naszą playlistę, ponieważ jej poziom artystyczny nie przystaje do naszych standardów. Kompozycja ta ma charakter niszowy i jako taka była obecna w audycji dla fanów muzyki hardrockowej. Na granie w ciągu dnia jednak się nie nadaje. Musimy mieć na uwadze, że w tym czasie trzeba grać utwory wyważone i strawne dla szerokiego grona odbiorców. W mojej opinii ten utwór do nich nie należy”. Komentując dalej pretensje, jakie rozgłośnia odbiera od fanów zespołu, mówi dalej: „Czuję przy tym dyskomfort, bo naciski tego typu nie są niczym dobrym ani przyjemnym. Szczególnie że nie zmienią one mojego zdania. Natomiast twierdzenia, że utwór nie znalazł się na antenie, bo jest niemedialny i szowinistyczny, są wyssane z palca. Nie będziemy go grać, bo jest zwyczajnie za słaby. Co nie zmienia faktu, że jesteśmy otwarci na współpracę z zespołem. Bo nie jest tak, że nie gramy lokalnych wykonawców. Ich utwory muszą jednak prezentować wystarczająco wysoki poziom, aby zaistnieć na playliście”.
I to jest oczywiście argument jaki ja jestem skłonny przyjąć z otwartym sercem. Piosenka Złych Psów faktycznie jest słaba. Jest tylko jeden problem. Wprawdzie nigdy w życiu nie zdarzyło mi się słuchać Radia Opole, ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśli oni w ogóle puszczają tam współczesną polską muzykę pop – a Bazan sam przyznaje, że grają, i to w dodatku w wydaniu lokalnym – to wyjaśnienia Bazana są stekiem najbardziej bezczelnych kłamstw. Kłamstw, bo tu nie może wcale chodzić o poziom, a bezczelnych, bo to że poziom nie ma nic do rzeczy jest tak oczywiste, że odwoływanie się do niego zakrawa na skandal. A zatem musi chodzić o coś zupełnie innego i jedyny problem jaki dziś mamy, to to jak wysoko nad Bazanem zapadła decyzja, by Złych Psów nie puszczać. No i dlaczego.
Od czasu kiedy się dowiedziałem o całym zdarzeniu, a więc od wczoraj, sprawa tej cenzury nabrała pewnego rozpędu, i dziś, kiedy wyguglować Nowaka i Radio Opole, otwiera się stosunkowo dużo przeróżnych informacji. I z tego co czytam, wychodzi diagnoza taka, że piosenka ta została przez Radio Opole odrzucona, bo jest patriotyczna, a patriotyzm jest ostatnio w złym tonie. Czy tak jest naprawdę – nie sądzę. Oczywiście wszyscy świetnie zdajemy sprawę z tego, co się w Polsce od kilku lat wyprawia jak idzie o ten aspekt naszej tożsamości, i nawet nie musimy się zbyt uważnie temu wszystkiemu przyglądać, by widzieć każdy ruch czyniony przez kolejnych przedstawicieli obecnej władzy i słyszeć każdy syk wydobywający się z ich ust. Natomiast nie jest jeszcze tak, by nie wolno było oficjalnie powiedzieć, że jesteśmy dumni z tego, że jesteśmy Polakami, a to jest to, o czym śpiewa Nowak. Mam wrażenie, że są wręcz sytuacje, że nawet ministrowi Sikorskiemu, by nie wspomnieć już o samym Premierze, w pewnych wizerunkowo sprzyjających sytuacjach – choćby nie wiadomo jak wbrew ich sumieniu – tego typu deklaracja może się wymsknąć. A więc nie sądzę, by tu chodziło o Polskę tylko. Poza tym, znaczna część tej afery została opisana przez „Gazetę Wyborczą” i akurat nie udało mi się tam znaleźć jakichś bardziej jednoznacznych słów wsparcia dla decyzji Radia Opole. A więc, to chyba jednak nie to. Uważam, że jeśli chcemy dojść do sedna rzeczy, musimy szukać trochę dalej. A więc spróbować się choćby zanurzyć w mieście Opolu, a dokładnie w samym regionie.
Jest bowiem faktem, że Opole i okolice stanowią prawdziwy bastion czegoś, co z charakterystyczną dla pewnych środowisk bezczelnością, próbuje się od pewnego czasu określać to tu to tam, jako śląskość. Ja tam wprawdzie w ogole nie bywam, ale z opowiadań ludzi, którzy mieli okazję na Opolszczynę się zapuścić, wynika, że to są zwyczajne Niemcy, ze znaczną liczbą zamieszkałych tam Polaków. Jeśli ktoś spróbuje nie tylko przejechać przez te różne Krapkowice, czy Gogoliny, ale się tam na jakiś czas zatrzyma, musi zauważyć, że to są dokładnie te rejony, które miał na myśli ten Niemiec Gorzelik, kiedy coś tam opowiadał o tej swojej autonomii. Z tego co wiem, wszystko to co w bardziej lub mniej bezpośredni sposób otacza Opole, to tereny, gdzie na dźwięk słowa „Polska” ludność tubylcza dostaje odruchu wymiotnego. To tereny, gdzie jeśli ktoś mówi po niemiecku, jest traktowany jak swój. I ja podejrzewam, że ów wspomniany wyżej Bazan jest nie mniej ni więcej tylko przedstawicielem tego towarzystwa. Gdyby do niego przyszła jakaś lokalna kapela i zaproponowała, by on w Radiu Opole trochę pograł ich najnowszy szlagier zatytułowany „Deutschland, Deustschland Uber Alles” w wersji hardrockowej, on by nie miał nic przeciwko. Kiedy jednak przychodzi Andrzej Nowak i mu przed nosem rozkłada flagę biało-czerwoną, Bazan nie może nie reagować, prawda?
Radio Opole. To dopiero musi być menażeria! Biorę jednak pod uwagę, że obok tej hołoty kręci się jeszcze coś innego. Mianowicie, wyposażona w podobne resentymenty, grupa już bardzo typowych antypatriotycznie nastrojonych osób, wprawdzie bez jakiejkolwiek narodowej przynależności, ale za to ze zwykłą mentalnością parobka. Kiedy przeglądałem informacje związane z tym opolskim szaleństwem, trafiłem na komentarz kobiety o nazwisku Marzanna Pogorzelska. Przede wszystkim jednak, zanim się nią zajmę na dobre, chciałbym przyznać się do pewnego kłopotu jaki ja mam z niektórymi imionami. Nie wiem jak to się dzieje, ale jest grupa imion na które ja reaguję alergicznie. Nie wiem, z czego to się bierze, wstyd mi z tego powodu, ale jest jak jest i nie mogę tego ukrywać. Wśród tych imion jest też imię „Marzanna”. Gdyby więc na przykład któremuś z moich dzieci zdarzyło się chodzić do szkoły, gdzie ich wychowawczynią byłaby jakaś Marzanna, ja bym je albo objął szczególną opieką, albo – gdyby to było z jakiegoś powodu niemożliwe do utrzymania – przepisałbym do innej szkoły. A tu akurat mamy sytuację bardzo adekwatną. Otóż ta akurat Marzanna jest nauczycielką w Kędzierzynie-Koźlu (to jest właśnie ów niemiecki kierunek), a poza tym, jak informuje „Wyborcza”, „laureatką wielu nagród za szerzenie tolerancji”. I ta właśnie kobieta w następujący sposób komentuje sprawę piosenki Nowaka: „Piosenka ta jak dla mnie jest bardzo ksenofobiczna i pseudopatriotyczna. Bycie dumnym z rzeczy, na które nie mamy wpływu, jak miejsce urodzenia, jest dla mnie niezrozumiałe, podobnie jak odgrażanie się, że ‘ale jeszcze my żyjemy, wszystkim wkoło pokażemy’. Ten model polskości i patriotyzmu – bezrefleksyjny i poszukujący wrogów rzekomo zagrożonej polskości – jest mi zupełnie obcy”.
Wypowiedź ta jest tak kuriozalna, że doprawdy brak mi słów, a i nawet samych myśli, dzięki którym mógłbym coś w tym temacie ciekawego powiedzieć. Oczywiście najprościej by było sformułować postulat, by tę kobietę natychmiast, i to może jeszcze dziś, pozbawić prawa wykonywania zawodu, a przy okazji zabronić jej zbliżania się do młodzieży. No ale wiadomo jak jest. Gdyby ona prowadziła blog taki jak ten, to ja rozumiem. Dostałaby pewnie w łeb jeszcze dziś. I nawet ten powyższy bełkot by jej nie pomógł. A więc mam inne rozwiązanie. Ja sobie myślę – oczywiście dowodów żadnych na to nie mam – że ona jest lesbijką. Jeśli tak, to ja bym proponował, by któryś z jej uczniów spytał ją najpierw, czy ona na swoje lesbijstwo miała jakiś wpływ, czy to w jej wypadku jest przypadłość naturalna, a jeśli tak, to czy ona z tego że jest lesbijką jest dumna, czy się może tego wstydzi. To zatem – jeśli ja mam rację, i ona lesbijką faktycznie jest. A jeśli nie? Jeśli ona jest zwykłą panną z tytułem magistra i ambicjami na doktorat na Uniwersytecie w Opolu, to proponuję, by dzieci, którymi ona się w szkole zajmuje zwyczajnie urządziły jej klasyczny uczniowski mobbing. One wiedzą jak to się robi i są w tym naprawdę dobre. Jeśli dzięki temu uda im się skutecznie ją uciszyć, z całą pewnością wyjdzie im to na zdrowie.
A Andrzej Nowak i jego Złe Psy? To bardzo dobrze że on się czuje Polakiem. To dobrze że śpiewa o tym, że jest z tego dumny. To o nim bardzo dobrze świadczy jako o człowieku. Kibicuję mu w jego walce z tą bandą niemieckich pachołków. Ale płyty sobie nie kupię. Wolę Led Zeppelin.

Proszę serdecznie o wspomaganie tego bloga pod podanym obok numerem konta. No i przypominam o książce. Naprawdę warto. Dziękuję.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Siedem lat później - Słowo na powitanie Chrystusa Zmartwychwstającego

Trudno w to uwierzyć, ale to już siedem lat o czasu jak straciliśmy Jana Pawła II. Wczoraj minęła kolejna rocznica Jego śmierci, no i zgodnie z oczekiwaniami, wedle dorocznego rytuału, podniosły się głosy z pytaniem „Co się z nami przez te lata stało?” Oczywiście, każdy z nas ma w głowie ten problem, tyle że wygląda na to, że najbardziej ci, którzy, gdyby się trochę zastanowili, rozwiązaliby go sobie bez kłopotu z tego prostego powodu, że mieli w tym „stawaniu się” swój bardzo aktywny udział i ściśle określony cel. Czasem, w chwilach szczególnego smutku, myślę sobie, że tak naprawdę oni na tę śmierć czekali z tą jedną myślą – że kiedy On ostatecznie zejdzie ze sceny, będzie można się zabrać za porządki na całego. No i się zabrali. No i dziś otwierają szeroko swoje niebieskie oczy i pytają: „Cóż się z nami Polakami stało?”
Myślałem długo, co by tu napisać w związku z tą kompletnie nierówną rocznicą, w dodatku rocznica przypadającą na czas wydarzeń znacznie ważniejszych i znacznie bardziej łaskoczących publiczną uwagę, w taki sposób, by jednak nie przyłączać się do tego faryzejskiego chóru, i wskazać na to co pozostanie zawsze po zwycięskiej stronie, czego się nie da pokonać, co będzie tryumfowało wiecznie… i nagle moje dzieci przyniosły mi coś takiego. Proszę popatrzeć. I posłuchać. Nie mówię o słowach, bo słów praktycznie nie ma. Jest tylko obraz i ten wrzask. I więcej już nic nie powiem, bo nie umiem.



poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Dziękuję - wciąż i jak zawsze

Tak się jakoś ostatnio porobiło, że te podziękowania robią dziś wrażenie bardziej koniecznych i bardziej znaczących niż kiedykolwiek wcześniej, a więc dziękuję wszystkim, którzy przez miniony miesiąc zechcieli – wiem sam, z jakim czasami wyrzeczeniem – wspomagać ten blog:


Piotrowi z Warszawy
Joli z Warszawy
Pawłowi z Warszawy Joli z Sieprawa
Dance z Warszawy
Kasi z Libuszy
Krzysztofowi prawie ze Szczecina
Radkowi z samego Szczecina
Mojemu Człowiekowi z Przegędzy
Michałowi z Warszawy
Szymonowi z Warszawy
Jackowi z Podkowy
Pawłowi z Pól Truskawkowych Na Zawsze
Wioli z Janowic
Jackowi z Oświęcimia
Juliuszowi z Warszawy
Moim Ludziom z Białej 12
Braciom Szwedom
Michałowi ze Świecia
Kozikowi
Janinie z Gniezna
Moim Ludziom z Konstancina
Izie z Ząbek
Krystynie z Gdańska
Michałowi z Piastowa
Jackowi z Literackiej
Arturowi z Białegostoku
Irkowi z Warszawy
Jackowi z Lemiesza
Wojtkowi z Tychów


I Arturowi za pracę, i moim paypalowiczom Ewie i Piotrowi i Pawłowi, którego ostatnio bezczelnie przegapiłem. I wszystkim, którzy jeszcze wciąż chcą kupować tę książkę. Jeszcze raz dziękuję, proszę o pamięć, i obiecuję, że jutro spróbuję napisać coś ekstra.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Wyborcza wciąż rulez i nie ma konkurencji!

Ostatni raz jak kupiłem „Gazetę Wyborczą” miał miejsce jeszcze w czasach, kiedy linia redakcyjna tego dziennika – bardzo symbolicznie oczywiście – mogła być opisana przez zawołanie „Śmierć kaczkom!”, które zresztą już niedługo później miało zostać zastąpione przez jego wersję zmodyfikowaną – „Śmierć kaczce!” Wydarzenie to natychmiast zresztą opisałem na tym blogu, bardzo rzetelnie przestawiając swoje powody, a raczej jeden podstawowy powód: rzecz mianowicie w tym, że „Wyborcza” już wtedy była zwyczajnie najlepsza.
I kiedy wydawało się, że sprawa jest załatwiona i do tematu wracać nie będzie trzeba, okazało się, że wystarczyły te dwa lata z małym jakiem, by ten dziennik, i tak już przecież wyjątkowo dobry, stał się jeszcze lepszy. A tego faktu bez komentarza pozostawić nie wypada.
A więc proszę sobie wyobrazić, że znów kupiłem „Gazetę Wyborczą”. Tak właśnie postąpiłem i nie mam powodu udawać, że mnie tam nie było. Co więcej, przyznaję uczciwie, że kupiłem ją nie dlatego, że przechodziłem akurat koło punktu z gazetami, i coś mi strzeliło do głowy, ani też nie z takiej okazji, że wyjeżdżałem w długą podróż, pragnąłem się zaopatrzyć w coś do czytania, a w kiosku na peronie była tylko „Gazeta Wyborcza” tygodnik „Nie” i cała kolekcja pism pornograficznych. Mówię całkowicie szczerze. W celu nabycia wspomnianej „Gazety Wyborczej”, wyszedłem specjalnie z domu, a kupując ją, ani nie poprosiłem o nic innego, ani nawet nie załatwiłem żadnej innej sprawy. Wszystko odbyło się bardzo prosto – wyszedłem z domu, poszedłem prosto do najbliższego kiosku, poprosiłem o „Gazetę Wyborczą”, zapłaciłem dwa złote i wróciłem do domu.
Ktoś pewnie pomyśli, że już zna odpowiedź na tę zagadkę. Że, podobnie jak miało to miejsce przy poprzedniej okazji, do „Gazety Wyborczej” dołączają jakiś fantastyczny film, i że ja, widząc że to zaledwie dwa złote, dałem się przekupić. Otóż nie. Proszę sobie wyobrazić, że chociaż nie wiem jak jest w inne dni – możliwe, że oni jednak czymś ostatnio handlują – to wtedy gdy ja tam polazłem, w ofercie nie było nic poza samym papierem. Tyle może że jego było więcej niż zwykle. Nie wiem. Nie mam porównania. Ale to właśnie o ten papier mi chodziło. Ja tym razem potrzebowałem już tylko ten papier.
Proszę mi teraz pozwolić wyjaśnić, po co mi był ów papier był potrzebny? I to własnie akurat ten papier – papier z „Gazety Wyborczej, a nie papier jakikolwiek. Otóż, jak wszyscy wiemy, zbliżają się Święta Zmartwychwstania Pańskiego i powoli trzeba sprzątać mieszkanie. A, jak wiemy, sprzątanie mieszkania to też mycie okien. Zawsze było tak, że to ja byłem specjalistą od tej akurat części prac domowych. To ja przez całe lata byłem w tym mistrzem, jednak od czasu jak zleciałem z drabiny na plecy i się potłukłem, moja żona i dzieci uznali, że jestem już za stary i lepiej mnie za bardzo nie eksploatować. I że może wystarczy, jeśli raz na jakiś czas zrobię gołąbki. W tej sytuacji postanowiłem przyuczyć do tego zajęcia swojego syna.
Opowiadałem już tu o tym, ale na wypadek, gdyby ktoś nie wiedział, muszę jeszcze raz wyjaśnić kwestię swojego mistrzostwa w myciu okien. Sprawności tej nauczyła mnie moja mama, kiedy jeszcze byłem dzieckiem, i od tego czasu swój talent przez wiele lat skutecznie rozwijałem, osiągając szczyt sprawności w okresie mojego małżeństwa. Umycie okna zabiera mi rekordowo mało czasu, efekt jest zawsze bardzo pierwszej klasy, a do wykonania tej pracy potrzebuję wyłącznie wiadra z wodą, kawałka szmaty, płynu do mycia szyb i jedną codzienną gazetę. Musi koniecznie być gazeta. Żaden magazyn, żaden kolorowy magazyn typu „Viva”, czy „Glamour”. To nie może być ani nic śliskiego i błyszczącego. W grę wchodzi wyłącznie standardowa gazeta.
Na czym polega sztuka mycia okien na poziomie mistrzowskim? Bierzemy szmatę i wiadro z wodą, myjemy najpierw szybę bardzo szybko z podstawowego brudu, następnie opryskujemy ją płynem z butelki, po czym starannie wszystko pucujemy zwiniętą w kupkę gazetą. Nie używamy żadnych ściereczek, żadnych gąbek, żadnych wycieraczek. Szybę pucujemy wyłącznie gazetą. Efekt jest taki, że po tym ani nie robią się zacieki, ani smugi, ani nic nie trzeba poprawiać, wszystko odbywa się szybko, i nawet kiedy z gazety zostaje tylko brudna mokra kupka, wszystko działa jak najlepiej. Na koniec, możemy ewentualnie rzucić na nasze dzieło krytycznie okiem i, jeśli jest coś do poprawienia, to przy pomocy tego samego kawałka gazety i paru kropel płynu jesteśmy w stanie to coś poprawić.
Niektórzy mówią, że sposób „na gazetę”, to nie jest dobry sposób, bo po pewnym czasie szyba matowieje, jednak ja tych obserwacji nie potwierdzam. Wydaje mi się, że jeśli nawet faktycznie po jakimś czasie szyba nie jest tak przejrzysta i lśniąca jak kiedyś, to dochodzi do tego przez zwykły upływ czasu, a nie przez to że ktoś ją zbyt wiele razy szorował mokrą gazetą.
Od pewnego czasu, pomijając sobotnie wydanie „Rzeczpospolitej”, nie kupujemy gazet w ogóle, i kiedy parę dni temu wraz z moim synem zabraliśmy się do owego kursu, z przykrością zorientowaliśmy się, że mamy wszystko, a więc wiadro, wodę, szmatę, płyn… jednak nie mamy gazety. Co gorsza, tak się wręcz pechowo bardzo złożyło, że wyjątkowo akurat minionej soboty nie kupiliśmy nawet „Rzeczpospolitej”. Poza tym jednak ja miałem już pewne bardzo istotne doświadczenie, które, prawdopodobnie nawet gdybyśmy tę „Rzeczpospolitą” mieli – szczególnie że, jak wiemy, mieliśmy do czynienia nie ze zwykłym myciem okien, lecz z kursem mycia okien – i tak by mi kazało pójść po tę „Wyborczą”. A doświadczenie to jest takie, że każdy inny papier, pomijając papier z „Gazety Wyborczej”, jest albo za gruby, albo za cienki, albo za szorstki, albo za gładki – krótko mówiąc jest znacznie gorszy od papieru używanego przez „Agorę”. Każdy inny papier, w porównaniu z papierem z „Gazety Wyborczej”, jest tak beznadziejny, że jednej szyby nie da się skończyć tak, żeby coś jeszcze w ręku zostało. Czyści może i dobrze, natomiast – słowo daję! – rozpada się w rękach. A więc, naturalną koleją rzeczy, musiałem mojemu synowi kupić coś naprawdę pierwszej klasy, a tu w grę mogła wchodzić tylko „Gazeta Wyborcza”. Proszę mi uwierzyć – to jest coś wręcz fantastycznego! Wystarczy wziąć ten papier do ręki, zmiąć go należycie i od razu się czuje się, że to jest ten moment. Że to jest coś niepowtarzalnego. Pamiętam że w poprzednich latach właściwie wyłącznie myłem okna starymi „Rzepami”, czy „Dziennikami”, i przyznać muszę, że oczywiście nie było bardzo źle, ale jednak nie tak jak by się człowiek spodziewał. „Rzepa” jest mocna, szybko schnie, wystarcza na dość długo, jednak niestety jest za twarda. A przez to, mam wrażenie, że to może ją mają na mysli ci, którzy twierdzą, że ona rysuje to szkło. „Dziennik” z kolei, to jest prawdziwe nieszczęście. Po kilku ruchach, w ręku zostaje papka. Normalna papka. Do tego jeszcze, od czasu jak niektórzy z nas jeszcze to brali do ręki, cena wzrosła dramatycznie, i przy obecnych pieniądzach, to już jest wyłącznie strata. Jeśli się uda umyć jedno okno, to i tak dużo. „Gazeta Wyborcza” natomiast jest i tania i naprawdę skuteczna. Mój syn wczoraj wszystkie okna – a zapewniam, że mamy ich niemało i są przede wszystkim duże – umył jednym egzemplarzem, a i tak jeszcze zostało na wyłożenie kosza na śmieci. I przyznać muszę, że okna wyglądają jeszcze lepiej niż poprzednio. A to może świadczyć tylko o jednym – „Gazeta Wyborcza” z każdym rokiem jest lepsza.
Jestem szczerze przekonany, że papier, na którym „Agora” drukuje swoje dzieło, jest może nawet tak samo dobry, jak stary, jeszcze peerelowski papier, z którego robiono na przykład „Trybunę Robotniczą”, i którym prawdopodobnie okna myła moja mama. On nie dość że świetnie leży w dłoni, bardzo dobrze się mnie, a więc nie jest ani za twardy ani za miękki, to w dodatku – czego naprawdę nie rozumiem – bardzo dobrze się regeneruje. A więc, kiedy już wydaje się, że nic z niego nie będzie, to wystarczy go rozłożyć, przewietrzyć i on znów się robi suchy i gotowy do ponownego użycia. A przez to, że teraz jest – choć wciąż mocny – znacznie bardziej miękki niż na początku, bardzo dobrze się nadaje do poprawiania ewentualnych niedoróbek.
Gdzie niegdzie można natrafić na reklamy jakichś szwedzkich ścierek po 30 złotych. Zapewniam, że zmoczona, zgnieciona, pomięta i lekko podsuszona „Gazeta Wyborcza” jest absolutnie najlepsza. Z bólem muszę przyznać, że przed wyrzuceniem tych szmat do kosza, nie pamiętałem, by zrobić choć jednej z nich ładne zdjęcie, więc pozwalam sobie tu wkleić jeszcze raz tamto, jeszcze sprzed Smoleńska. Też dobre, ale jednak nie tak. Proszę na nie spojrzeć. Przecież, gdyby komuś się chciało, nawet mógłby to wciąż czytać.

Z primaaprilisowym pozdrowieniem, proszę, już bardzo poważnie, wszystkich – w tym nawet tych, którzy znają tekst oryginalny sprzed lat – o finansowe wspieranie tego bloga, i przypominam, że Coryllus wysyła książki o liściu. Jeśli ktoś wpłaci pieniądze jeszcze dziś, to on wyśle paczuszkę tak by trafiła gdzie trzeba jeszcze przed Świętami. A naprawdę trudno o lepszy prezent. Dziękuję.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...