sobota, 13 grudnia 2025

Stare są chycle od moralności socjalistycznej

 

W sytuację naprawdę krytyczną zostałem wrzucony zaledwie raz w życiu, kiedy spędziłem całą noc z bandą doktorantów związanych z czymś co nosiło nazwę chyba Instytutu Badań Literackich i do dziś uważam za swój sukces, że w pewnym momencie tego konwentyklu nie zacząłem wrzeszczeć. Nie zmienia to jednak faktu, że, owszem, znaczną część życia spędziłem ocierając się łokciami z ludźmi tak zwanymi wykształconymi. Oczywiście dzięki swojemu rozsądkowi i stałej czujności, nawet na tej glebie potrafiłem oddzielać ziarno od plew, co sprawiło, że wypadek z IBL był w moim życiu wyjątkiem i dziś praktycznie wszyscy moi znajomi, to ludzie z krwi i kości, poważni, roztropni i szanujący się.

Co zatem ze wspomnianymi plewami? Otóż za każdym razem gdy przyszło mi wchodzić z nimi w jakikolwiek kontakt, nie mogłem nie zauważyć, że oni wszyscy niezmiennie deklarowali umiłowanie do Europy i wszystkiego co ona wnosi do naszej cywilizacji, ze szczególnym uwzględnieniem literatury, muzyki, filmu, a nawet kuchni, a jednocześnie szyderczą niechęć do Ameryki. Od swoich najmłodszych lat, a więc jeszcze w PRL-u, dużo zanim rozpoczęła się budowa Stanów Zjednoczonych Europy, spotykałem ludzi, dla których jedyne wartościowe kino tworzone było we Francji, Włoszech, Niemczech, Szwecji, na Węgrzech, a czasem nawet gdzieś dalej, ale na pewno nie w Stanach Zjednoczonych. Stany, ze swoją kulturą – jeśli w ogóle tego słowa ktoś w stosunku do nich zechciał użyć – były niezmiennie łączone z coca-colą i hamburgerami, i wszystko się kończyło z pogardliwym wzruszeniem ramion i określeniem „kultura coca-coli i McDonalda”, ciekawe przy tym to, że ja ów epitet słyszałem jeszcze w czasie, gdy ogromna większość z nas na oczy nie widziała ani jednego ani drugiego.

Ale to jeszcze nie było wszystko. Otóż nawet w czasach głębokiej komuny tzw. środowiska uniwersyteckie żyły w głębokim przekonaniu, i owemu przekonaniu dawało wyraz przy okazji każdej politycznej rozmowy, że wszyscy kolejni prezydenci Stanów Zjednoczonych to durnie. I nie chodzi mi tylko o Nixona, czy Reagana. Z wyjątkiem może Kennedy’ego i w najnowszych czasach Obamy, każdy kolejny prezydent był przez wspomniane środowiska traktowany jak dureń właśnie, i to niezależnie od tego czy był on republikaninem, czy demokratą. Na nawet najgłupszego polityka europejskiego żaden intelektualista nie śmiał podnieść ręki, natomiast gdy chodzi o Amerykę, czy to Johnson, czy Ford, czy Carter, czy obaj Bushowie, czy nawet Clinton, wystarczyło wymienić ich nazwisko, by usłyszeć coś na temat „głupka”, „durnia”, czy „idioty”. Taki był i do dziś tak naprawdę się utrzymuje ów nastrój.

Dziwiło mnie to bardzo z dwóch powodów. Przede wszystkim przez to, że dla mnie, jako kogoś kto swój antykomunizm wypił najprawdopodobniej z mlekiem matki, Ameryka stanowiła to coś, co dawało nadzieję i pozwalało wierzyć, że tak Amerykanie, jak i ich kolejni prezydenci utrzymują ze mną swoisty sojusz. Ja wiem, że to moje przekonanie było w dużym stopniu naiwne, ale tak z mojego punktu widzenia wyglądał ów podział: tu Rosja, tam Ameryka i ja wybieram Amerykę. Nie Niemcy, nie Francję, Nie Holandię, czy Belgię, ale Amerykę właśnie. Drugi z tych powodów to ten że ja nie byłem w stanie pojąć, według jakiego logicznego wzoru osoby uważające się za intelektualnie się wyróżniające mogły dojść do wniosku, że akurat Amerykanie, którzy pokazali i dali światu, to co każdy z nas widzi, to naród głupków. Lata 70 i 80 to czas moich studiów na uniwersytecie, wszyscy moi znajomi i nauczyciele wiedzieli na temat Stanów Zjednoczonych znacznie więcej niż tak zwani zwykli ludzie, znali ich niezwykłą historię, sztukę, naukę, kulturę, a mimo to uważali za punkt honoru o Ameryce myśleć co najmniej z pobłażaniem. A gdy chodzi o geopolitykę, to oni byli raczej skłonni twierdzić, że Ameryka i Rosja to dwie strony tego samego medalu. Tyle że jedna z nich jest bardziej błyszcząca.

Tak to było i tak to pamiętam, natomiast jakoś sobie nie przypominam, by kiedy ludzie wykształceni mówili, że prezydent Carter to tępy wieśniak znający się jedynie na uprawie orzeszków ziemnych, a amerykańskie filmy są tak samo głupie jak ruskie, to dodawali do tego sugestie, że kolejni prezydenci USA to ruscy agenci. Choć bardzo się staram sięgnąć pamięcią do lat sprzed Donalda Trumpa, wygląda mi na to, że o sprzyjanie Rosji, że już nie wspomnę o jakiejś agenturze, nie był oskarżany nawet regularnie wyszydzany przez nich Reagan, czy któryś z Bushów.

Napisałem, że na to mi wygląda, ale powinienem był raczej napisać, że jeszcze niedawno na to mi wyglądało. Bo oto, proszę sobie wyobrazić, robiliśmy sobie z żoną wczoraj wstępne przedświąteczne porządki i podczas przekopywania szuflad w celu wywalenia starych, zakurzonych już papierów, trafiłem na kartkę pocztową, którą na początku lat 90 otrzymałem wraz z listem od znajomych ze Stanów Zjednoczonych. Proszę rzucić okiem.


Czy Państwo widzą to co ja widzę? Oto mamy nie stąd ni z owąd dowód na to, że owa najświeższa antyprawicowa propaganda, i to niezależnie od tego czy tu u nas w Polsce, czy w Ameryce, czy w Europie, zarzucająca nam realizowanie ruskiej polityki, a naszych polityków przedstawiająca jako pachołka Putina, to nic nowego. Ja nie wiem, oczywiście, czy gdzieś tam w Stanach, czy w Zachodniej Europie drukowane są kartki pokazujące jak Trump to tak naprawdę Putin, tylko odpowiednio podmalowany, ale nie zdziwiłbym się, gdyby tak było. I dziś, po tym jak zobaczyłem tego mema z Georgem Bushem, nie zdziwię się, że podobne powstawały z Reaganem, Fordem, czy Nixonem, a dzisiejsza propaganda, to wyłącznie odgrzebywanie starych szuflad. Można zatem machnąć na tę nędzę ręką i brać się za mycie okien.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Stare są chycle od moralności socjalistycznej

  W sytuację naprawdę krytyczną zostałem wrzucony zaledwie raz w życiu, kiedy spędziłem całą noc z bandą doktorantów związanych z czy...