Powiem absolutnie szczerze, że nie mam
bladego pojęcia, od jak dawna słucham muzyki – wszelkiej możliwej muzyki –
świadomie i z niezmienną pasją. Podejrzewam, że zacząłem się nią aktywnie
interesować, kiedy miałem 12, a może 13 lat. Może 14. Wiem na pewno, że kiedy w
roku 1970 na festiwalu Jazz Jamboree wystąpił John Surman ze swoim Trio,
kupiłem wydaną przez Polskie Nagrania z tego wydarzenia płytę, a miałem wówczas
lat 15, a więc skoro zanurkował tak głęboko w wieku 15 lat, to jednak
debiutować musiałem parę lat wcześniej.
Słucham więc muzyki od bardzo dawna,
przez te wszystkie lata trafiłem na najróżniejsze muzyczne projekty i
najróżniejszych artystów, o wielu z nich napisałem w swojej książce o
„podwójnym nokaucie”, wśród nich jednak przez moją świadomość przemknęło coś co
do dziś nosi nazwę The Residents. Mimo że z różnych żródeł odbierałem
informacje, że The Residents, jako być może najważniejszy muzyczny projekt współczesnej
amerykańskiej awangardy jazzowo-rockowej, otoczony jest autentycznym kultem,
jedyne do czego się zmusiłem, to wysłuchanie kilku fragmentów ich produkcji,
równie nieinteresującej, jak ich główny pomysł na sukces, czyli skierowanie całego
intelektualnego wysiłku na to, by nikt się nigdy nie dowiedział, ani tego, kim
są członkowie zespołu, ani też, jak każdy z nich wygląda, a to przez to, że
będą zwyczajowo występować ukryci za sceną. I to tyle. Rzecz bowiem w tym, że
kiedy ja słyszę o artyście, który uznaje, że jego muzyka to za mało, by zrobić
na słuchaczach wrażenie i do tego należy dodać coś ekstra, i to ekstra w formie
aż tak egzotycznej, to ja wolę podziękować. I daję słowo, że nigdy – mimo że
oni są obecni na scenie od lat 60. i przez ten czas wydali ponad 60 albumów –
nie słyszałem w całości choćby jednej z ich piosenek, a w efekcie po pewnym
czasie o ich istnieniu zapomniałem.
I oto, proszę sobie wyobrazić, wczoraj
właśnie trafiłem na Facebooku na jakąś informację o zespole The Residents i
nagle uznałem, że może wreszcie warto by było zobaczyć co dziś u nich słychać.
Najpierw zajrzałem do Wikipedii, skąd dowiedziałem się, że oni wciąż się
skutecznie udzielają, a potem otworzyłem YouTube, a tam trafiłem na ich koncert
jeszcze z roku 1999, który się zaczyna następującą informacją:
„Wszystkie
dostępne wersje Biblii to wyłącznie tłumaczenia odzwierciedlające polityczne i
religijne uprzedzenia organizacji za owe tłumaczenia płacące.
Nawet w
swojej złagodzonej wersji, Biblia pozostaje jedną z najstraszniejszych i
przerażających książek kiedykolwiek stworzonych.
Powszechne
traktowanie Biblii jako przesłania wzmacniającego człowieka duchowo i moralnie,
nie zmienia zawartego w niej całego mnóstwa najbardziej wyszukanych potworności
i okrucieństw”.
To był komunikat poprzedzających
występ, po nim nastąpił sam występ, gdzie muzycy tym razem stali na scenie,
tyle że w maskach, co tym samym upodobniło ich do wielu współczesnych
metalowych zespołów grających dla nastoletniej publiczności. No ale nie o
muzykę dziś mi chodzi, ale właśnie o wspomniany komunikat, wyrażający, w moim
przekonaniu, pewne powszechne dziś bardzo zjawisko. Proszę mianowicie
popatrzeć, co się dzieje. Mamy grupę starych dziadów, którzy, na fali lewackiej
amerykańskiej awangardy, debiutowali jeszcze sześćdziesiąt lat temu, a dziś
grają dokładnie tę samą muzykę co wtedy, tyle tylko, że aby się dobrze wpasować
w nowe czasy, znów tak jak kiedyś, wznoszą przesłanie o Bogu – okrutnym
sadyście, niosącym strach, cierpienie, zniszczenie i śmierć.
I proszę zwrócić uwagę na coś jeszcze.
Dziś, poza grupą zlewacczałej ateistycznej młodzieży i kilku uniwersyteckich
freaków, mało kto głosi przekonanie, że Bóg to wymysł jaskiniowców drżących ze
strachu na widok błyskawic i dźwięk piorunów. Dziś raczej kolportuje się
informację, że albo Bóg w istocie kiedyś żył, ale został zabity przez Szatana i
to on rządzi nami i naszym światem, albo że On w istocie wciąż panuje, ale Sam
jest Szatanem, który sprowadza na nas wyłącznie ból, choroby i śmierć. Wygląda
więc na to, że nasi współcześni wrogowie Pana Boga to ludzie tacy trochę, jak
żona Hioba. Zwróćmy proszę uwagę, że kiedy ona zachęcała swojego męża biedaka, by
machnął na tego swojego Boga ręką, to nie robiła tego z pozycji ateistycznych.
Ona nie kwestionowała faktu, że Bóg istnieje, ale twierdziła wyłącznie, że jest
On potworem bez serca, żądnym krwi sadystą, którego jedyną radością jest
ludzkie cierpienie. Jej nawet do głowy nie przyszło uważać, że Boga nie ma, lub
że On umarł.
Zabawne jest więc to, że wielu
dzisiejszych „ateistów”, to są ludzie w gruncie rzeczy wierzący, tyle że w
swojej ignorancji i w owym dziwacznym zapętleniu, żyjący w przekonaniu, że faktycznym
panem tego świata jest Szatan, taki czy inny. A to co ci dziadkowie prowadzący wciąż
artystyczną działalność pod nazwą The Residents, są owej postawy doskonałą demonstracją.
I nie oszukujmy się: oni tego nie wymyślilili ani dziś, ani wtedy, w latach,
gdy rodził się tzw. New Age ze swoją Erą Wodnika. Tam „inni szatani” odstawiali
swoje harce. Przyszedł czas, kiedy się zaczęli trochę wycofywać, i od jakiegoś
czasu znów się pojawili na scenie. I to oni bardzo usilnie pracują nad tym,
byśmy się wzajemnie nakręcali. A to co w tym jest naprawdę niedobrego, to to,
że zespół The Residents, podobnie jak cały przemysł kultury pop, wraz z jej
wyznawcami są zaledwie jego ofiarą i przykrym znakiem czasów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.