Pewnego styczniowego przedpołudnia w Chicago, do prowadzonego przez koreańskie małżeństwo Kim lokalnego sklepiku z odzieżą, weszli dwaj czarni gówniarze z bronią, bez ostrzeżenia i bez choćby śladu powodu, zastrzelili kobietę, zabrali sto dolarów, parę dżinsowych kurtek i ruszyli w dalszą drogę. Krótko potem obaj zostali zidentyfikowani, dostali takie sobie wyroki i zostali posadzeni.
Rok po owej katastrofie, wspominany tu już parokrotnie, Bob Greene napisał tekst, który otwierało zdanie, że najstraszniejszą wiadomością jest ta, która nigdy nie trafia do gazet, bo dotyczy już tylko tego, co się dzieje „po”, i w którym przedstawił losy osieroconych przez panią Kim męża i dzieci.
Bardzo zapadł mi w pamięć tamten tekst, głównie przez to pierwsze zdanie, o owym najstraszniejszym rodzaju wiadomości – najstraszniejszym, bo dotyczącym tego, co jeszcze nie nastąpiło, i dopiero się zdarzy. Przypomniał mi się on natomiast dziś, kiedy na jednej z moich ulubionych internetowych stron http://www.boston.com/bigpicture/ znalazłem kolejną serię zdjęć, nawiązującą do kwietniowej katastrofy budowlanej w Bangladeszu. Po raz kolejny okazuje się, że boston.com to już jedno z bardzo nielicznych miejsc, gdzie nic nie przejdzie niezauważone, gdzie wszystko to, o czym świat wolałby nie wiedzieć, a o czym wiedzieć powinniśmy, zostanie pokazane, i najskuteczniej jak tylko to sobie można wyobrazić, bo w formie dużego zdjęcia i celnego komentarza, wręcz nam podsunięte pod nos.
Boston.com, jako jedno z ostatnich już chyba mediów, opowiedziało dokładnie światu o smoleńskiej katastrofie, boston.com – podczas gdy niemal wszystkie mainstreamowe media posłusznie milczały – przedstawiło nam niemal natychmiast, a więc kiedy to ofiar było zaledwie 300, a liczba 1000 miała dopiero zostać przekroczona, relacje z tego co się stało w stolicy Bangladeszu; boston.com wreszcie, to portal, na którym dziś oglądam historię tych biednych ludzi, o których System dopiero w przyszłości zgodzi się zapomnieć – ludzi, którzy albo wyszli z tamtej tragedii ciężko poturbowani, albo to wszystko mają dopiero przed sobą.
Seria zdjęć, o których mówię, nosi tytuł „Ofiary przemysłu Bangladeszu”, i zaledwie w pewnej części mówi nam, jak się wiedzie tym ludziom, którzy uszli z życiem spod gruzów Rana Plaza, a więc tym chłopcu czekającym na operację kręgosłupa, o pewnej zapłakanej dwudziestoletniej Rebece z amputowaną nogą, pocieszanej przez swojego męża, o tej 25-letniej kobiecie bez ręki, tak strasznie cierpiącej. Większość prezentowanych przez boston.com zdjęć pokazuje nam tych, którzy cudem uniknęli śmierci w wypadkach w innych miejscach Bangladeszu, czy to przy produkcji taniej odzieży, czy tylko tanich papierosów, ale też tych, którzy to wszystko mają dopiero przed sobą. Widzimy więc te dziewczyny, te kobiety, te dzieci przy pracy i już po pracy, często ledwo żywych, i czytamy jak to Bangladesz stoi przemysłem opartym na taniej sile roboczej, z, jak idzie na przykład o szmaty dla takiego choćby Primarka, rocznym eksportem w wysokości 21 mld dolarów i ponad 4 mln zatrudnionych.
Fantastyczny jest ten reportaż, raz że w ogóle dotyczy spraw ważnych i traktuje je niezwykle poważnie, a dwa, że, przepraszam bardzo, ale kogo z nas obchodzą w ogóle tego typu rzeczy? Kogo obchodzi los tych ludzi pracujących przy produkcji tłucznia krzemowego, gdzie praktycznie każdy z nich zapada na rodzaj nieuleczalnej rozedmy płuc, tych dzieci produkujących tanie papierosy dla tych, których los wynagrodził tym, że są od nich nieco bardziej zamożni, tych wreszcie ludzi pracujących w stoczniach złomowych, gdzie, jeśli wierzyć w to, co pisze boston.com, liczba ofiar wypadków, jest najwyższa w całym regionie.
Oglądam sobie te zdjęcia, dumam, dumam i dumam, i nagle sobie myślę, że każdy solidny liberał może mnie dziś bardzo łatwo skopać za dostarczanie tanich post-marksistowskich emocji. W tej sytuacji, chciałbym prosić o przeniesienie się na moment do londyńskiego City, o którym, kiedy ja się byczyłem dokładnie w tamtych okolicach, tak pięknie w swojej notce w Salonie24 napisał Coryllus. Otóż, jak słyszę, w tych dniach w owym City gruchnęła wieść, że przyjęty na tygodniowy staż w Bank of America 21-letni Niemiec Moritz Erhardt, pracując dzień i noc, trzy dni bez przerwy, najzwyczajniej w świecie wziął i zmarł. Nie obcięło mu ręki ani nogi, nie nawdychał się krzemu i nie rozsadziło mu płuc, nawet nie dostał w łeb kawałkiem liny holowniczej w porcie, ale zwyczajnie wrócił do hotelu, żeby się zdrzemnąć na godzinkę, czy dwie… no i umarł.
Z relacji, jakie są – swoją drogą, wygląda na to, że tu rodziny ofiar są bardziej zawzięte od tych Bengalczyków – dość powszechnie dostępne, wynika, że ten Moritz musiał być jakiś gorszy, i to, co go spotkało, to zaledwie zwykły proces naturalnej selekcji. Londyńskie City wręcz stoi na tych zdesperowanych japiszonach z całego świata, którzy zrobią wszystko, żeby się tam znaleźć. Z nimi jest trochę tak jak z niedawno opisywanymi kandydatami do służby w brytyjskim SAS, którym tego lata tak bardzo zależało, by się dać polubić, że machnęli ręką na owe, wyjątkowe tego lata, upały i się zwyczajnie zatrenowali na śmierć.
A więc ryzyko, jak widać, jest i tu i tam. A ja się cieszę tylko, że pod rządami Donalda Tuska jesteśmy bezpieczni. Świat się tak bardzo rozpędził, że jest bardzo możliwe, iż już niedługo bezpieczni będą tylko ci, co mieszkają w jaskiniach i mają wszystko w nosie. A przecież było już bardzo niebezpiecznie. Pamiętam jak może 15, a nawet 20 lat temu, kiedy to Polska miała jeszcze jakieś ambicje, był sobie pewien lubelski bank z oddziałami w całym kraju. Pewien mój znajomy pracował w jego katowickim oddziale i opowiadał mi, jak to pewnego dnia przyjechało tu do nas paru młodych informatyków z samego Lublina, żeby coś tam zbudować, czy może naprawić. Oni wprawdzie byli zameldowani w hotelu, ale ze względu na zawodowe napięcie, czas spędzali głównie w banku. Po kilku dniach i nocach wytężonej pracy jeden z nich zaginął. Kompletnie. Niby poszedł do hotelu, jednak tam nigdy nie dotarł, i ślad po nim zaginął. Ponieważ jednak nasza policja już wtedy tworzyła ogólnopolską, w miarę sprawnie działającą, sieć, po paru dniach okazało się, że ów młody, wykształcony i z wielkiego miasta, znalazł się, nie wiedząc, kim jest, i co tam w ogóle robi, w samych majtkach na dworcu kolejowym w Przemyślu.
Inna sprawa, że to i tak nienajgorzej, prawda? W Bangladeszu by nawet nie miał na piwo. A gdzie tu jeszcze wspominać już o takim City, gdzie niewykluczone, że by zwyczajnie wykitował!
Wprawdzie dziś płaczemy głównie nad tymi ślicznymi dziewczynami z Bangladeszu, ale może lepiej będzie, gdy ten tekst zostanie zilustrowany zdjęciem owego Moritza, którego wchłonął ów tak fantastycznie opisywany przez Gabriela Falus Siwy. Swego czasu William Carlos Williams napisał prześliczny wiersz o Buffalo Billu, kończący się pytaniem: „Jak się panu podobają ci błękitnoocy chłopcy, Panie Śmierć?” Popatrzmy na tego Moritza i, jako porządni katolicy, pomódlmy się czasem za niego. Może mu się to przydać.
Wszystkich, którym powyższy tekst się spodobał, lub choćby zainspirował do dalszych przemyśleń, proszę o wsparcie dla tego bloga. Jeszcze zostało parę dni do września, i musimy to jakoś przeżyć, a, jak wspominałem, tym razem, jak idzie o pracę, jestem na poziomie zerowym. Przepraszam za obcesowość i oczywiście dziękuję.
Ten tekst powinien dać do myślenia wszystkim, którzy za Marksem wierzą w historyczny postęp i myślą, że ludzkość dzisiaj osiągnęła jakieś moralne wyżyny w porównaniu z dawnymi wiekami. Dzięki za zamieszczenie zdjęcia. Dzięki temu historia Moritza Erhardta przemawia o wiele mocniej.
OdpowiedzUsuń@filozof grecki
OdpowiedzUsuńNooo. Na mnie to zdjęcie też zrobiło wrażenie.
Stres zabija, nawet gdy myślisz, że jesteś odporny. Wrażliwi żyją krótko, a złego licho nie bierze.
OdpowiedzUsuńPrzejmujesz się losem innych, więc nie pytaj, komu bije dzwon.