W minionym tygodniu zdecydowałem się poświęcić jedną notkę Bronisławowi Komorowskiemu, w dodatku ilustrując ją jego dużym i niezwykle wyraźnym zdjęciem, i mimo że miałem przekonanie, że zajmując się tym szczególnym człowiekiem, nie sprzeniewierzam się swoim zobowiązaniom wobec czytelników tego bloga, sumienie mnie gryzło jak jasna cholera. Dlaczego? Głównie z tego prostego powodu, że już od pewnego czasu uważam że zajmowanie się zarówno nim, jak i jego braćmi w wierze, jest zajęciem do tego stopnia upokarzającym, że normalny, w miarę porządny człowiek powinien wręcz unikać wypowiadania ich imion. I wcale nie chodzi mi o to, że należy unikać wypowiadania owch imion w naj,bardziej prymitywnych kontekstach, a więc przy komentowaniu bieżących wydarzeń, czy wyzłośliwianiu się na poziomie jakichś rudych Niemców, buli, czy rezydentów, ale wypowiadaniu ich w ogóle.
W miniony poniedziałek mieliśmy okazję spotkać się w warszawskim „Klubie Ronina”z ludźmi zaangażowanymi całym swoim sercem w Polskę i jej zmartwienia, w czasie mojej wypowiedzi dwa razy pojawiła się konieczność wypowiedzenia nazwiska prezydenta Komorowskiego… i proszę sobie wyobrazić, że miałem z tym bardzo poważne trudności. Nagle zrozumiałem, że dla mnie publiczne wypowiedzenie owych dwóch wyrazów „Bronisław” i „Komorowski” jest zadaniem tak wstydliwym, że ja sobie z nim zwyczajnie nie radzę. No a zaledwie parę dni wcześniej napisałem o nim cały tekst, no i jeszcze wkleiłem to nieszczęsne zdjęcie.
Nie chcę już pisać o polityce. Chcę pisać o Bogu, o ludziach świętych, o ludzkich smutkach i nadziejach. I bardzo pragnę, żeby te teksty nie były zwykłą, tanią publicystyką, której jedynym celem jest dostarczenie tym wszystkim, którzy zostali opuszczeni przez polskie państwo paru celnie sformułowanych zdań, z którymi oni się zgodzą, bo już od dawna mieli je w głowie, tyle że czekali, aż ktoś te ich diagnozy zechce zgrabnie potwierdzić. Siedzieliśmy sobie z panią Toyahową wczoraj, piliśmy – zgodnie z zaleceniem mojego lekarza – czerwone wytrawne wino, a ja się skarżyłem, że muszę napisać tekst na blog, a nie wiem, o czym. No i ona na to powiedziała: „Może ci włączę TVN24, to coś ci przyjdzie do głowy?”
Otóż nie. Z tym, przynajmniej na pewien nieokreślony czas, już skończyłem. Ja zwyczajnie nie mam siły, żeby wymyślać choćby najbardziej fantastyczne złośliwości na temat tego, że między polskimi sądami a polskim rządem została uruchomiona gorąca linia, która służy wspólnemu ustalaniu, terminów rozpraw, składów sędziowskich, czy wreszcie wyroków. Nie mam ani siły ani bezwstydu, żeby tu komentować fakt, że polskie państwo, niemal równocześnie, w jednym miejscu zwolniło od odpowiedzialności całą kolekcję autentycznych gangsterów, a tuż obok skazało jakiegoś biedaka na przymusowe roboty za to, że obraził… prezydenta Komorowskiego. I tylko mam nadzieje, że znamy się wystarczająco długo, byśmy nie mieli do siebie o to pretensji.
Wspominałem gdzieś niedawno o Wojciechu Młynarskim i o jego tak już bardzo starej piosence, gdzie śpiewał, jak to mu się marzy „taka piosenka, taka ballada, co byle czego nie opowiada”, i powiem uczciwie, że ta myśl mnie wyjątkowo mocno prześladuje. W miniony weekend siedzieliśmy sobie z Gabrielem na targach książki w Katowicach, i w którymś momencie na scenie dla wybitnych autorów pojawiła się pewna kobieta, która opowiadając o swoich literackich inspiracjach, wspomniała jak to któregoś dnia szła sobie ulicą w Czestochowie, spojrzała na wieżę kościoła na Jasnej Górze i pomyślała sobie, co by to było, gdyby z tej wieży nagle wypadł trup. No i idąc tym trupem, napisała swoją najnowszą powieść. Poruszony jej opowieścią, powiedziałem do Gabriela, że ja mam też swoją opowieść, i mu ją przedstawiłem. Proszę mi więc pozwolić ją powtórzyć i tu.
Od początku września pracuję w pewnej szkole, zastępując nauczycielkę, która do końca miesiąca jest na lekarskim zwolnieniu. Lekcje prowadzę zarówno w liceum jak i w gimnazjum i oto podczas pierwszej z nich, w pierwszej klasie tego gimnazjum, kiedyśmy sobie z tymi dziećmi rozmawiali o sprawach najbardziej podstawowych – tak by oni byli w stanie cokolwiek powiedzieć – zapytałem jedno z nich, chłopczyka z Chorzowa, czy ma braci lub siostry. On mi odpowiedział, że ma dwie siostry. Zapytałem go, jak siostry mają na imię, a on mi powiedział, że Asia i Małgosia, czy jakoś tak. Spytałem więc dalej, w jakim są wieku, a on mnie spytał, jak po angielsku się mówi „bliźniaczki”. Ja mu powiedziałem, że „twins”, więc on odpowiedział, że „they are twins”. No więc zapytałem, w jakim są wieku, na co on powiedział, że mają dziewięć lat. Na to ja go spytałem, czy one są identyczne, i on mi powiedział, że tak. Że są „identical”. Gadaliśmy dalej, więc ja go zapytałem, czy on je umie rozróżnić, i on powiedział, że „yes he can”. Na to ja zapytałem, czy gdybym ja je spotkał, też umiałbym powiedzieć, która jest Asia, a która Małgosia. I proszę sobie wyobrazić, że on mi na to odpowiedział, że jak najbardziej. Bez problemu. Na to cala klasa wrzasnęła: „Pan się pytał, czy one są identyczne!” Na to on odkrzyknął: „Przecież wiem! Zrozumiałem!” „To jak on je ma rozróżnić?” „Po tym, że Asia gra na trąbce, a Małgosia na klarnecie” – wyjaśniło to dziecko.
I to jest to, o czym chciałem dziś opowiedzieć na tym blogu. O dwóch dziewczynkach z Chorzowa, które mają po dziewięć lat, są identycznymi bliźniaczkami, z których jedna gra na trąbce, a druga na klarnecie, i w ten sposób, kto tylko ma ochotę, może je bardzo łatwo rozróżnić. I że o tych dwóch niezwykłych dziewczynkach usłyszałem od ich 14-letniego brata, który – już tak na marginesie – gra na puzonie.
Jak to łatwo odnaleźć inspirację przy prowadzeniu bloga, który jest stosunkowo popularny, przez wielu traktowany bardzo, bardzo poważnie, a jego autor ma obsesje na punkcie tego, by nikogo nie zawieść. Prawda? A takich opowieści mam jeszcze całe mnóstwo. Choćby tę o innym dziecku, które potrafi układać kostkę Rubika w 17 sekund, i niestety szybciej już chyba nie da rady, bo zna zaledwie 25 algorytmów, a kolejnych mu się zwyczajnie nie chce uczyć.
A niektórzy mi mówią, że mam spróbować napisać coś ostrego na temat Tuska. Przepraszam bardzo, ale ten pociąg już odjechał.
Tradycyjnie, mam dwa komunikaty. Po katowickich targach Gabriel zostawił u mnie w domu całą kupę zarówno „Liścia”, jak i „Elementarza”. Jeśli ktoś ma ochotę kupić jedną lub drugą z tych naprawdę bardzo ciekawych książek, zapraszam. Obiecuję każdą z nich ładnie podpisać i wysłać na własny koszt. „Liść” za 40 zł., a „Elementarz” za jedyne 30. Obok znajduje się odpowiedni numer konta. Wszyscy, którzy obie książki już wielokrotnie przeczytali i kolejnych kupować nie zamierzają, mogą łaskawie wspomóc ten blog w inny sposób. Pod tym samym numerem konta. Dziękuję.
To bardzo, bardzo miła niespodzianka. Ten Twój wpis oczywiście. Od razu sympatyczniej się robi,jak człowiek wyobrazi sobie te dzieciaki.
OdpowiedzUsuńTylko tak trochę głupio z tymi algorytmami, bo chyba nie za bardzo...Ja chyba znam ich jeszcze mniej....
@Eliza
OdpowiedzUsuńPodejrzewam, że jak idzie o algorytm, służący do złożenia kostki Rubika, to możesz nie znać ani jednego.
Niestety dobre masz podejrzenia.
OdpowiedzUsuńToyahu, muszę Ci to wysłać. Innym blogowiczom również, bo nie widzą jak dobrze te swoje blogi prowadzić. http://www.rp.pl/artykul/131023,933927-Katarzyna-Tusk-wykladowca.html
OdpowiedzUsuńTo już jest kosmos.
Miało być o dzieciach... Chociaż, córka pierwszego, to też dzieciak
@Eliza
OdpowiedzUsuńViamoda Industrial Szkoła Wyższa w Warszawie? Mocne faktycznie. Myślę, ze następnym etapem będzie wysyp doktoratów z Kasi Tusk.
Jeśli już chodzi o dzieci Prezesa* to jest jeszcze jedno.
OdpowiedzUsuńNajlepszy komentarz ktoś zamieścił pod Kasią-profesorką.
"piciu (gość) pisze: 16 września 2012 20:24:45
Mysle, ze ta sama "uczelnia" powinna niezwlocznie zatrudnic Michala T. na etacie wykladowcy lotnictwa, kolejnictwa i etyki dziennikarskiej."
* - wiem że to słowo się nie kojarzy może z Donaldem T. ale ja je będę promował. Wszak Donald T. jest prezesem podwójnym i to mu się należy.