Podczas niedawno przeżywanych przeze mnie i mojego kolegi Gabriela Maciejewskiego Targów Książki w katowickim „Spodku”, Gabriel spytał jednego z czytelników, którzy wciąż przystawali obok naszego stoiska, żeby sobie z nami porozmawiać, czy pamięta zimę roku 1979, no i mnie zamurowało. Bo tak się złożyło, że tamta zima jest wciąż dla mnie czymś absolutnie cudownym. I świadomość, że i on i ją wspólnie na swój sposób przeżyliśmy, nawet nie mając pojęcia o swoim istnieniu, zrobiła na mnie wrażenie. Proszę posłuchać.
Ów koniec roku był zupełnie niezwykły. Ciepło jakby była wiosna, ani śladu śniegu – Cyrhla rok 1979. Zbliżał się Nowy Rok – ten właśnie rok – a myśmy chodzili bez rękawiczek, bez czapek, bez kurtek, a ponieważ nikt z nas akurat i tak nie miał w planach jeździć na nartach, zieleń traw na stokach robiła jak najbardziej miłe wrażenie.
A stało się tak, że pewna nasza koleżanka z roku, Ala Ulicka, swego czasu zapoznała gdzieś kilku Niemców z Berlina Zachodniego – szczerych komunistów, o podejściu do życia i świata wyjętym prosto z nauk grupy Baader-Meinhoff, no i tej właśnie zimy oni wszyscy postanowili wsiąść w swój mikrobus VW i przyjechać nim do Polski na ferie zimowe. Do Zakopanego właśnie. A myśmy, naszą grupą, mieli do nich dołączyć.
Dziś już ani nie pamiętam imion tych ludzi, ani też za bardzo, jak wyglądali; mam wrażenie, że wszyscy trzymali fason typowych przedstawicieli rozczochranej niemieckiej ultra-lewicy, byli niezwykle sympatyczni, no i chyba była z nimi jakaś dziewczyna. Nie wiem też, o czym mogliśmy z nimi rozmawiać, zakładając, że w obawie przed rękoczynami tematów politycznych trzeba było unikać. To akurat pamiętam, że pewnego razu, któryś z nich powiedział mi, że Baader faktycznie był jakiś dziwny, natomiast co do Urliki Meinhoff – pełny szacunek. Ale, jak mówię, byli to niezwykle mili, weseli i życzliwi ludzie.
Ciekawa sprawa, bo mimo iż ten pobyt na Cyrhli ani nie był zbyt długi, ani nie obfitował w jakieś szczególne przygody, no i mimo że od niego upłynęło już ponad 30 lat, pamiętam z niego stosunkowo dużo. Ot, choćby i coś takiego. Już zaraz na początku pobytu, nasi Niemcy zainteresowali się trochę owymi energicznymi panami, którzy, kiedy oni szli sobie Krupówkami, nieustannie ich zaczepiali i proponowali wymianę pieniędzy. Powiedzieliśmy im, w czym rzecz, na co oni zażyczyli sobie, by ich nauczyć, jak się po polsku mówi „fuck off”. Od tego czasu, ile razy do któregoś z nich podchodził kolejny cinkciarz z hasłem „change money”, nieodmiennie słyszał bardzo wyraźne, wypowiadane z bardzo silnym naciskiem na „r” – „spierdalaj”. Ja oczywiście już wtedy wiedziałem, że to jest raczej głupie, jednak świadomość, że oni w ten sposób – całkowicie bezkarnie – zwracali się do oczywistych i naturalnych współpracowników wszelkich służb, dodawała mi pewnej otuchy.
Pamiętam też, jak któregoś dnia Niemcy zażyczyli sobie, że oni się muszą wykąpać i wszyscyśmy się udali do znajdującej się jak najbardziej w Zakopanem miejskiej łaźni. Myśmy oczywiście czuli się dość nieswojo, natomiast jak idzie o Niemców, ci błyskawicznie rozebrali się do rosołu i ruszyli na poszukiwanie pryszniców. I w tym momencie zorientowali się, że tylko oni są tam zwykłymi, spragnionymi czystości turystami, natomiast cała reszta, to wyłącznie smutna, podpierająca ściany banda gołych pedałów. No więc to pamiętam bardzo dobrze. Jak nasi Niemcy stamtąd wiali. Bardzo to było zabawne.
Najlepsze jednak zdarzyło się w Nowy Rok. Jak mówię, koniec roku był niezwykle ciepły, natomiast tak się jakimś cudem przyrody stało, że kiedy obudziliśmy się 1 stycznia, na zewnątrz było jakieś minus 30, a wszystko było skute lodem i pokryte śniegiem. W ciągu kilku zaledwie godzin przyszedł ten front i wszystko dosłownie unieruchomił, w tym oczywiście samochód Niemców.
Przede wszystkim, okazało się, że dziurka od kluczyka do drzwi jest wypełniona lodem i klucz po prostu nie wchodzi. Z tym jednak poradzili sobie łatwo przy pomocy jakiegoś preparatu w sprayu. Kiedy już jednak udało im się dostać do środka i uruchomić silnik, okazało się, że samochód nie ruszy, bo skutkiem owego strasznego mrozu, koła ich samochodu, nie dość że były przysypane śniegiem, to jeszcze przymarzły do ziemi, i wyglądało na to, że żadna siła ich nie ruszy. Wszyscyśmy się bardzo nabiedzili, by jakoś je od tego lodu oderwać, jednak bez efektu.
Ponieważ to były góry, Niemcy nagle spostrzegli, że pod jakąś chałupą obok leży pełno desek, a więc wypożyczyli te deski i spróbowali tego swojego biednego vana unieść przy pomocy tych desek. Na nic. I wtedy to właśnie ujrzeliśmy tych dwóch stojących nieopodal starszych już górali, przyglądających się całej scenę z nieukrywaną pogardą i obrzydzeniem. Nie wiem, jak długo oni nas obserwowali, jak się biedzimy z tymi deskami, jednak w pewnym momencie, zniecierpliwieni, obaj ruszyli w naszym kierunku, i jeden z nich wydał rozkaz: „Łostowcie to!” Niemcy posłusznie odłożyli deski, wszyscyśmy się od volkswagena grzecznie odsunęli, natomiast obaj górale ustawili się – jeden z przodu samochodu, drugi z tyłu – złapali auto od dołu… no i je podnieśli. I przestawili obok.
To jednak nie koniec. Już jakby w ramach swoistego bonusu, widząc nasze zbaraniałe twarze, jeden z nich wykonał bardzo charakterystyczny gest, najpierw stukając się palcem w czoło, a potem wskazując na swój biceps, powiedział co następuje: „Bo to csa mieć tu, a nie tu”. Oczywiście wszystkośmy ładnie Niemcom przetłumaczyli. By rozumieli na czym polega tryumf rozumu nad siłą…
To było piękne! Naprawdę piękne. Co jednak musi zostać powiedziane już na sam koniec, to to, że na pożegnanie, jeden z tych górali powiedział nam, że się nazywa Karol Szostak Gąsienica i że to on na igrzyskach w St. Moritz w Szwajcarii w roku 1928 złamał nartę, co sprawiło, że być może nie wygrał swojego biegu. Proszę sobie wyobrazić, że ja już wtedy znałem tę historię, a więc kiedy on nam się przedstawiał, świetnie wiedziałem z kim rozmawiam. Pisząc dziś ten tekst, poszukałem go sobie w Wikipedii, i stąd wiem, że zmarł w roku 1996, przeżywszy niemal 90 lat.
Karol Szostak-Gąsienica. Człowiek, który pewnego noworocznego dnia, razem ze swoim kolegą góralem, oderwał od skutej lodem ziemi przymarznięty niemiecki mikrobus Volkswagen. O tak! Jakby rzecz polegała tylko na tym, by splunąć. I żeby ta ślina spłynęła po zbaranianych niemieckich twarzach. A ja byłem tego oniemiałym świadkiem.
Tradycyjnie już, ponawiam swoje komunikaty. Po wspomnianych na początku tej notki katowickich targach Gabriel zostawił u mnie w domu całą kupę zarówno „Liścia”, jak i „Elementarza”. Jeśli ktoś ma ochotę kupić jedną lub drugą z tych naprawdę bardzo ciekawych książek, zapraszam. Obiecuję każdą z nich ładnie podpisać i wysłać na własny koszt. „Liść” za 40 zł., a „Elementarz” za jedyne 30. Obok znajduje się odpowiedni numer konta. Wszyscy, którzy obie książki już wielokrotnie przeczytali i kolejnych kupować nie zamierzają, mogą łaskawie wspomóc ten blog w inny sposób. Pod tym samym numerem konta. Dziękuję.
Tamta zima, jej nagłe nadejście, to było coś specjalnego. Moi rodzice spędzali tamtego Sylwestra w knajpie nad morzem. Chyba jeszcze przed północą zgasło światło elektryczne. Myślisz, że ktoś się przejął? Jedna z ich znajomych usiadła za pianinem, zapalili świece i bawili się dalej. Repertuar był pewnie klasyczny (może ragtime się trafił), bo to była pianistka tego rodzaju. To było pokolenie z klasą i drobiazgi mieli w dupie - jak pan Szostak-Gąsienica. Matko, gdy o nich pomyślę, jak rżną poloneza, świece, mróz, zamarzające nagle morze - to wszystko takie świetne.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i dziękuję za ten tekst; jak i za ten o bliźniaczkach.
@Her Man
OdpowiedzUsuńA ja za ten komentarz. Piękny. Dopiero teraz go zauważyłem. Przepraszam.