środa, 12 listopada 2008

To nie jest kraj dla starych ludzi

Długi weekend, jak już niektórzy wiedzą, spędziłem w górach w miłym towarzystwie. Miłym, ale - co równie ważne - niezwykle kształcącym. Góry były częściowo polskie, a częściowo czeskie, a ponieważ od kiedy po raz ostatni zdarzyło mi się chodzić pod górę wyżej, niż do siebie po schodach, minęło sporo czasu, pod względem kondycyjnym wyprawa stanowiła wyzwanie. Na szczęście, jak mówię, towarzystwo było miłe i kształcące, wieczór zapadał wcześnie, a las po ciemku jest zazwyczaj mało dostępny, więc wróciłem bardzo zadowolony, zarówno fizycznie, jak i intelektualnie. Tam gdzie mieszkaliśmy, jedzenie było znakomite i we wszelkich obfitościach, a ponieważ do jedzenia podawano piwo Brackie, atmosfera była sprzyjająca i przyjazna. I teraz o piwie. Kolega mój, z którym spędzałem ten czas, jest osobą niezwykle światową i ta jego światowość niesie pewne elementy szczególne. Właśnie z tego powodu, że bywał to tu - to tam, znacznie częściej od wielu z nas, oprócz wiedzy, ma on coś, co się nazywa perspektywą. I właśnie z tej swojej perspektywy, w pewnym momencie stwierdził, że piwo Brackie jest bardzo dobre, przede wszystkim dlatego, że nie jest takie, jak większość polskich piw. Nie jest mianowicie słodkie.
Piliśmy więc wyłącznie to piwo Brackie, a czasem schodziliśmy na dół do hospodki, gdzie już inne rodzaje piwa - a jak wiecie, w hospodkach wybór jest szeroki - zaspokajały wybredny gust kolegi. Przedstawił mi więc kolega pewną teorię, którą chciałbym się dziś podzielić. Otóż twierdzi on, że brak tradycji picia piwa w Polsce jest sprawą decydującą. Jeszcze bardzo niedawno, w Polsce picie piwa była utożsamiane ze swego rodzaju menelstwem. Było zaledwie parę rodzajów piwa, wszystkie bardziej jak z tekstu Wojciecha Młynarskiego: „Ja też piję, piwo Tychy - sam aromat", czy z piosenki Maklakiewicza o „małym piwku z korzeniami", niż z reklam pod tytułem „probably the best beer in the world". I dopiero wraz z początkiem tego naszego niby-kapitalizmu, pokazano nam, że piwo to też salony. Jednocześnie, ponieważ, ze zrozumiałych powodów, głównym adresatem nowej kampanii byli ludzie młodzi, automatycznie też smak piwa został przystosowany do młodych podniebień. Stąd piwo w Polsce, bardzo często nabiera słodkiego posmaku.
Gadaliśmy więc o tym piwie, a skoro pojawił się problem pokoleń i w ogóle rozwoju, to przeszliśmy w dalszej kolejności do statystyk. I tu kolega zwrócił mi uwagę na wyniki opracowań GUS-owskich http://www.stat.gov.pl/cgi_bin/demografia/xrap?woj=101&table=web_lsa&rok=2006&pl=2&wiek=86 , z których wynika, że pokolenie obecnie wstępujące na rynek pracy, czyli rocznik 1983, to jednocześnie największy dotychczas demograficzny przyrost od wojny. 25-latków, jak się okazuje - jest u nas niemal 700 000 i jest to obecnie nasza najliczniejsza wiekowa. Dla porównania, pięciolatków mamy w Polsce dwa razy mniej. A z tego wynika, że w roku 2028, kiedy oni ukończą studia i zaczną podejmować pracę, będzie ich zaledwie około 350 tys. I jeśli będą stanowili grupę targetową, to chyba tylko dla pracodawców szukających ludzi do roboty.
I w tym momencie odezwał się mój instynkt polityczny, lub - jeśli ktoś woli - moje polityczne obsesje i oto, co sobie zacząłem myśleć. Ja oczywiście rozumiem, że młodzi, wchodzący w dorosłe i samodzielne życie ludzie są zawsze, z pewnego punktu widzenia, bardzo dobrym celem wszelkich strategii rynkowych. Tak to jakoś jest, że zawsze młodzi, ambitni, i jeszcze nie do końca refleksyjni klienci byli bardziej cenni, niż dzieci, czy ludzie w wieku średnim, a tym bardziej osoby starsze. Jeśli jednak się okazuje, że tych właśnie 25-latków jest niemal 700 tysięcy, a i roczniki okoliczne też, że tak powiem, nie wypadły sroce spod ogona, to mamy już całą wielką armię osób niezwykle przydatnych do wszelkiego rodzaju rynkowych manipulacji. I to właśnie ze względu na nich, piwo ma być słodkie, Kuba Wojewódzki cyniczny, a polityka pełna miłości. Dla nich właśnie, ze względów czysto rynkowych, cała oferta kulturowa, medialna, polityczna i w ogóle cywilizacyjna ma taki kształt, a nie inny.
Dziś w Salonie Gniewomir Święchowski napisał tekst http://amyniechcemy.salon24.pl/101755,index.html , który merytorycznie - moim zdaniem - nie jest ani szczególnie wartościowy, ani nawet szczególnie oryginalny. Pisze pan Gniewomir, że najwyższy czas dać sobie spokój z tym całym polskim cierpieniem, tymi wspomnieniami, tymi grobami, tymi pieśniami, a wziąć się za pracę, rozwój i taką ogólną solidność. Twierdzę, że myśl ta nie jest szczególnie oryginalna, ponieważ bardzo dobrze pamiętam, jak na początku lat 90-tych, kiedy wszyscy byliśmy tak bardzo poruszeni tym, że - jak to zgrabnie ujęła pewna młoda aktorka - komunizm się skończył, uznaliśmy też, że do licha z tym całym głupim bagażem i że jeśli ktoś uważa, że w niedzielę, zamiast iść do kościoła, można równie dobrze zagrać w piłkę - to nie ma przeciwwskazań.
Dodatkowo jeszcze, pojawiła się wówczas taka jeszcze koncepcja, że to całe rozpamiętywanie jest wręcz szkodliwe, bo ono podsyca w człowieku bardzo niedobre emocje, które są do tego stopnia niedobre, że mogą nawet doprowadzić do odrodzenia faszyzmu.
Nie jest więc tekst pana Gniewomira dla mnie szczególnie inspirujący w swojej warstwie merytorycznej. Bardziej - zdecydowanie bardziej - zainteresował mnie tytuł tego wpisu: „Norwid się myli. Naród to NIE JEST pamięć i groby" i pewien cytat, na który sobie pan Gniewomir pozwolił i który, w pewnym sensie, stał się podstawą całego tekstu. Pisze Gniewomir Święchowski:
„Dobrze ujął to Paweł Kukiz w programie "Teraz MY!": "Patriotyzm przybiera różne formy. W czasach walki uprawniony jest nacjonalizm. W czasach pokoju patriotyzm, to nic innego jak pozytywistyczna, mrówcza praca [...] Patriotyzm to sprzątanie podwórka, poszanowanie tradycji, płacenie podatków i mówienie prawdy".
Otóż nagle się okazuje, że pokolenie 25-latków (ze zdjęcia wnoszę, że pan Święchowski mniej więcej tych rejonach oscyluje), bez najmniejszego poczucia niestosowności potrafi zakwestionować słuszność dwóch tradycyjnych już norwidowskich kwestii, twierdząc, że ojczyzna to ani „groby i pamięć", ani też „wielki, zbiorowy obowiązek", a jednocześnie - tuż obok - powołać się na kogoś takiego, jak Paweł Kukiz, i zrobić to na dodatek w taki sposób, jakby się powoływało na jakiś poważny autorytet.
Jednak to ani słowa Kukiza, ani refleksje Święchowskiego, ani nawet - jak się okazuje - wciąż bardzo nośne idee, o których sądziłem, że już dawno wyzdychały, sprawiają, że się poczułem bardzo nieswojo. Czuję to co czuję, z tej prostej przyczyny, że w oczywisty sposób dla tych, ze względu na których - jak się zdaje - podejmuje się obecnie najbardziej kluczowe decyzje, autorytetem jest Paweł Kukiz. Dokładnie tak samo, jak dla mnie, kiedy miałem te 25 lat, był nim właśnie Norwid.
Czyżby nadchodziła pora pakowania?

sobota, 8 listopada 2008

Jestem lewakiem

Niedawno bardzo, w jednym z komentarzy na moim blogu, pojawił się problem moich sympatii i moich nienawiści. I raczej kulą w płot. Szczerze powiedziawszy, trochę się zmartwiłem, ponieważ po pierwsze, wydawało mi się, że choć skrótowo, to jednak starannie przedstawiłem się w momencie, kiedy tu przyszedłem, a po drugie, miałem nadzieję, że moje teksty są do tego stopnia szczere i, że tak powiem, z serca płynące, że właściwie dość łatwo jest mnie opisać. Oczywiście, kilka razy mi się zdarzyło, że informacja o tym, że uważam się za umiarkowanego konserwatystę została odczytana jako deklaracja konserwatysty o umiarkowanym charakterze, czy może temperamencie. Podczas gdy ja chciałem tylko powiedzieć, że jestem konserwatystą nieortodoksyjnym. Kimś mniej więcej takim, jak Krzysztof Wołodźko, ze swoja nieortodoksyjną lewicowością. No, ale to wyjątki.
Bywało też tak - i to może nawet częściej - że prostą informację o tym, że żyję z uczenia, odczytywano, niemal jako apel o traktowanie mnie w sposób szczególny. Tu akurat chyba bardziej rozumiem postawę moich czytelników. Już wiele lat temu zauważyłem, że kontakt z nauczycielem działa na niektórych ludzi zupełnie obezwładniająco. To jest trochę tak, jakby wielu z nas, od czasów szkolnych, nosiło w sobie jakieś ciężkie kompleksy i kiedy widzą nauczyciela, to albo wpadają w zachwyt, albo ogarnia ich przerażenie, albo najczystsze pragnienie mordu. Ja na przykład zdałem egzamin na prawo jazdy głównie dzięki temu, że jestem nauczycielem. Gość mnie zapytał co robię, ja mu powiedziałem, że uczę, on mi na to - czego? Ja mu na to, że angielskiego, i właściwie od tego momentu wiedziałem, że nie muszę już nic robić, bo on wszystko, co trzeba, zrobi za mnie. No, ale on pewnie miał dobre wspomnienia ze szkoły. U nas w Salonie, mam wrażenie, wielu moich kolegów raczej miało pecha.
Więc, jak mówię, mimo, że staram się tu odsłaniać maksymalnie, wciąż wracają nieporozumienia, odnośnie tego, co ja lubię, a czego nie. Dziś więc, króciutko - mam nadzieję - przedstawię się z tej właśnie perspektywy.
Jestem umiarkowanym konserwatystą, a więc konserwatystą nieortodoksyjnym. W Ameryce jest tak, że scena polityczna dzieli się na dwie grupy: liberałów i konserwatystów. Socjalistów i komunistów nie ma. Podobnie jak nie ma lewicy. Jeśli ktoś jest ‘leftist', albo ‘socialist', albo tym bardziej ‘communist', to można się spodziewać, że pochodzi z Nikaragui i działa w komunistycznej partyzantce, albo jest terrorystą, który podkłada bomby, żeby zniszczyć świat. Jak idzie o gospodarkę, o politykę zagraniczną, o wojny i takie tam, to mniej więcej panuje zgoda. Różnica pojawia się na poziomie wartości. Liberałowie chcą, żeby aborcja była dopuszczalna, konserwatyści nie; liberałowie są za tym, żeby każdy mniej więcej robił co chce, a konserwatyści wolą, żeby pewna kontrola jednak była; liberałowie uważają, że jeśli ktoś zamordował swojego sąsiada, to należy starać się tego mordercę zrozumieć, konserwatyści - w tym wypadku - uważają, że każdy odpowiada za siebie. I tak dalej.
Ze mną jest odwrotnie. Ja mam bardzo ciężkie wątpliwości na poziomie konkretów, takich jak gospodarka, związki zawodowe, banki, pieniądze, wojny, bieda, natomiast jestem niezwykle mało elastyczny na poziomie wartości. Być może związane jest to moim brakiem szerszego wykształcenia i ogólnego oczytania, ale na świat patrzę przede wszystkim na poziomie wrażeń. Wydaje mi się, że zdecydowana większość moich ocen nie wynika z tego, co przeczytałem, ale z tego co widzę. W tym sensie, jeśli mam wybierać między sense a sensilbility, zdecydowanie będę obstawiał zmysłowość. W tym oczywiście rozumieniu sprawy, można o mnie powiedzieć, że jestem wiejskim głupkiem.
Ale co to o mnie mówi, jeśli idzie o kwestię moich sympatii i niechęci? To mianowicie, że nie jest prawdą, że ja nienawidzę lewicy, a uwielbiam prawicę. I że nie jest prawda, że jeśli ktoś mi zarzuci, że ja jestem lewakiem, bo PiS to socjaliści, to ja się poczuję dotknięty. Nie ma takiej możliwości, że ja się zaangażuję w dyskusję na temat tego, czy Napieralski jest prawicą, czy lewicą, bo mnie to kompletnie nie interesuje i ja się - szczerze powiedziawszy - na tym nie znam. Ja będę do końca życia na Napieralskiego mówił ‘komuch', ponieważ jest to moja ulubiona obelga. I moja sympatia do tego epitetu nie wynika z wiedzy teoretycznej, ale z wiedzy czysto praktycznej i z moich uczuć, a nie z rozumu. Jeśli ja nie mogę znieść Ryszarda Kalisza, to nie dlatego, że on jest lewica - bo prawdę powiedziawszy, ja tego nie wiem - ale dlatego, że ja myślę, że on jest człowiekiem zepsutym do szpiku kości. Mogę się oczywiście mylić, ale nic na to nie poradzę.
Czasem ośrodki badania opinii urządzają sondaże, pod tytułem „kogo byś zaprosił do siebie do domu?" Przyznam, że mi to pytanie bardzo pasuje. Uważam jednak, że między mną, a wielu innymi ludźmi, których znam, różnica jest taka, że oni dokonują wyboru po tak zwanej linii partyjnej, albo medialnej, albo kulturowej, a ja wyłącznie na podstawie najbardziej prostych wrażeń. Z tego powodu, ja bym nie miał nic przeciwko temu, żeby do mnie wpadł Schetyna, ale Tuska nie chcę widzieć. Dlaczego? Nie dlatego, że dla mnie Schetyna jest bardziej prawicowy, ale ze względu na przekonanie, że ze Schetyną dobrze by się rozmawiało, a z Tuskiem - wręcz przeciwnie. Na tej samej zasadzie, wolałbym sto razy bardziej spędzić wieczór z lewakiem Sierakowskim, niż pięć minut z konserwatystą Komorowskim, pojechac na wakację z którymś z zielonych z Obywatela, niż na rocznicy Salonu usiąść przy jednym stoliku z Dornem. Bo uważam, że rozmowa z Dornem byłaby dla mnie męką - i to wcale nie dlatego, że on jest dla mnie za mądry.
Kaczyńskich więc też lubię, nie dlatego, ze są konserwatystami, liberałami, komunistami, czy socjalistami, czy nawet nie dlatego że są, tak jak ja, mało przystojni. Ale z tej prostej przyczyny, ze nie zdarzyło mi się nigdy zauważyć u nich czegoś, czego szczerze i uczciwie nie znoszę. Mianowicie takiej tępej, pseudo-inteligenckiej nonszalancji. Popieram ich politycznie, bo reprezentują, w tym co mówią i co robią wartości mi bliskie i dotychczas mnie nie zawiedli. Natomiast lubię ich, bo są - moim zdaniem - bardzo miłymi, prawdziwie inteligentnymi i porządnymi ludźmi. I wolą patrzeć przez okno, niż w lustro. A byłbym szczęśliwy, gdybym miał okazję ich poznać osobiście i od czasu do czasu porozmawiać z nimi przez telefon, bo uważam, ze słuchaliby tego, co mówię, a kiedy by mówili do mnie, to traktowaliby mnie z tą samą uwaga, z jaką traktują zawsze innych ludzi.
Wspomniałem nonszalancję. I to jest właśnie to, co mnie irytuje u niektórych moich kolegów w Salonie. Czytam niektóre wpisy, niektóre komentarze i nie wiem o ich autorach zupełnie nic, poza tym, że oni w ogóle nie są zainteresowani tym, co się do nich mówi, a kiedy sami mówią , to też ostatnią rzeczą, na jakiej im zależy, to to, żeby komuś coś powiedzieć. Oni się wyłącznie popisują, albo rechoczą, albo po prostu plują - ot tak, żeby sobie popluć. Ja nie wiem, kim oni są, z czego żyją, nie wiem czy mówią prawdę, czy kłamią, natomiast mogę ich sobie łatwo wyobrazić. Niesympatycznych, zarozumiałych, pełnym szyderstwa i tępej satysfakcji ludzi. Zawsze mądrych, zawsze eleganckich, zawsze tych lepszych. Spotykam ich czasem na ulicy i myślę, że potrafię ich rozpoznać.
Wpadłem na nich całkiem niedawno, tutaj w Salonie właśnie. To ci państwo, którzy najpierw uruchomili projekt o nazwie USA2008, następnie utworzyli portal o tej samej nazwie i całą swoja energię poświęcili na zanudzanie wszystkich informacjami na temat tego, jak się rozwija prezydencka kampania w Stanach Zjednoczonych. Kiedy kampania się skończyła i zwyciężył Barrack Obama, najpierw uczcili to zdarzenie dwoma identycznymi tekstami na SG, tyle że na dwóch różnych blogach, następnie zapowiedzieli, że oni dalej będą relacjonować sprawy amerykańskie pod kątem prezydentury Obamy, by na następny już dzień obśmiać wszystkich zainteresowanych amerykańską kampanią, że mają obsesję i zajmują się rzeczami kompletnie nieważnymi z punktu widzenia przeciętnego Polaka. A już na sam koniec, widząc, że już South Park się z nich śmieje, oświadczyli, że oni wcale się tak z tego Obamy nie cieszą. I tę samą dokładnie informację postanowili w Salonie zamieścic też dwa razy z rzędu. I znów na głównej stronie Salonu ten sam tekst w tym samym momencie w dwóch różnych miejscach.
Ja tego kompletnie nie rozumiem, ale jednocześnie mam wrażenie, że stoi za tym coś głęboko niesympatycznego. I znów, ja nie wiem, czy projekt USA2008 to komuniści, czy konserwatyści. Czy oni są pobożni, czy nie. Ja ich po prostu nie lubię. Bo są nieuczciwi i na dodatek robią wrażenie, jakby byli z tego bardzo dumni.
I teraz najciekawsze. Jak idzie o tych ludzi, których spotykam na ulicy, i którzy niekiedy kpią z PiS-u i ze mnie, ze my jesteśmy socjalistami, to ja myślę że w większości oni są przekonani, ze należą do najbardziej prawdziwej i najbardziej światłej polskiej prawicy. Uważają, że podatek powinien być liniowy, że głosować należy przez Internet, że szpitale i szkoły powinny być prywatne, że Kościół powinien siedzieć cicho tak długo aż zrozumie współczesne czasy, aborcja powinna być sprawą osobistą, dzieci należy wychowywać na nowoczesnych i światłych obywateli, że czym kto ładniejszy, tym mądrzejszy, ze europejskie kino jest najlepsze i że od czasu jak umarł Freddie Merkury, najlepszą grupą świata jest U-2.
No to w tej sytuacji, proszę bardzo - jestem lewakiem. Choćby dlatego, że ja zawsze wolałem Sex Pistols.

czwartek, 6 listopada 2008

Blogi górą, a Kenia niech sobie jeszcze potańczy

Mijają kolejne godziny od czasu, gdy cały cywilizowany świat poczuł ten nowy, świeży powiew wolności, a ja wciąż nie za bardzo rozumiem, co się dzieje. To znaczy, wiem, że Barack Obama został prezydentem, że w związku z tym we Kenii ogłoszono dzisiejszy dzień dniem wolnym od pracy, że cała światowa lewica dostała wiatru w żagle, że nawet najbardziej zatwardziali przestępcy - byle czarni - poczuli się, jak na wolności i że nawet ludzie dotychczas niezainteresowani polityką i nie rozróżniający Ameryki od Texasu, poczuli się w obowiązku założyć niedzielne buty To wszystko wiem. Natomiast nie wiem zupełnie, dlaczego to, co się stało, jest dla większości z nich takie ważne. Powiedzmy, rozumiem czarnych w Kenii. Oni naprawdę nie mają wiele z życia i podejrzewam, że przez ostatnie kilkadziesiąt lat, jedyne co ich spotkało prawdziwie ważnego, to ten śnieg, który spadł niespodziewanie w zeszłym roku. Więc wiadomość, że syn prawdziwego Kenijczyka został prezydentem Stanów Zjednoczonych, musiała na nich zrobić wrażenie. Ale cała reszta, włącznie z czarnymi bandytami? Cóż ich to obchodzi? Jakie nadzieje oni wszyscy łączą z tym, że Obama został prezydentem? Cóż ten fakt może znaczyć dla przeciętnej hollywoodzkiej gwiazdy, albo dla przeciętnego piosenkarza, czy gitarzysty? Cóż ten wybór może oznaczać dla przeciętnego Europejczyka? Cóż on może oznaczać dla redakcji Rzeczpospolitej?
Czytam dzisiejszą Rzepę i widzę następujące tytuły: „Chicago płacze z radości", „Cały Nowy Jork tańczył", „Epoka wielkich zmian" i kompletnie nic nie rozumiem. Poważna gazeta, poważni dziennikarze, zdecydowana świadomość celów... i nagle informacja, że cały Nowy Jork tańczył. Przecież to jest nieprawda. Ci z co tańczyli, to tańczyli. Ale ci, co nie mieli nastroju do tańca - nie tańczyli. Przecież to jest oczywiste. Ja nie wiem dokładnie, jakie były wyniki wyborów w Nowym Jorku. Pewnie rzeczywiście Obama wygrał tam bardziej, niż w całej Ameryce, czyli dostał więcej niż 52% głosów, ale i tak z pewnością znaczna część mieszkańców Nowego Jorku nie tańczyła. Podobnie jak Chicago, w pewnej swojej części płakało, ale raczej nie z radości. Widziałem w telewizji, a nawet i bez telewizji, mógłbym się domyśleć.
Oczywiście ci, którzy nie potrafią czytać uważnie i ze zrozumieniem i tak to moje zastrzeżenie zlekceważą, ale muszę jeszcze raz powtórzyć. Dla mnie zwycięstwo Obamy i porażka McCaina ma znaczenie wyłącznie w wymiarze ideologicznym. Jestem konserwatystą i nie chcę, żeby socjaliści odnosili sukcesy. Nawet nie ze względu na konkretną sytuację i konkretne zagrożenia, ale po prostu z zasady. Powiedzmy, ze jeszcze zależy mi na tym, żeby nastrój był przyjazny dla prawicy, a nie dla lewicy. Dzięki zwycięstwu Obamy, lewica złapała nowy oddech. I to mi się nie podoba. Ale generalnie, moje życie pozostaje nietknięte. Krótko mówiąc, wszystko jedno.
Domyślam się, że z tych samych powodów - właśnie czysto ideologicznych - wielu ludzi cieszy się bardzo, że Demokraci w Ameryce odnieśli sukces. Ale wydaje mi się, że takich akurat nie jest dużo. Większość - zdecydowana większość - robi wrażenie, jakby faktycznie wierzyli w to co pisze Rzepa, czyli że nastała epoka wielkich zmian. Przecież to jest jakaś ciężka bzdura. Nie ma mowy o jakichkolwiek znaczących zmianach. I to nawet nie na poziomie poprawy życia mieszkańców Afryki, ale w ogóle na zwykłym poziomie amerykańskiej polityki wewnętrznej i wobec świata. Cóż to się szczególnego działo w Stanach za czasów prezydentury Clintona? Czy może świat przez tamte osiem lat bardziej kochał Amerykę? Czy może był to jedyny okres, kiedy Europa nie uważała, że Amerykanie to idioci, i że francuskie i duńskie filmy są lepsze od amerykańskich?
I nagle się okazuje, że przyszedł Obama i przestawi świat tak, żeby wszystko było pięknie i sympatycznie.
Rozumiem TVN. Wczoraj w Warszawie wszystkie związki zawodowe, solidarnie, z wściekłością nieczęsto spotykaną, stanęły przed Urzędem Rady Ministrów i urządziły rządowi piekło. Próbowałem czegoś się wieczorem na ten temat dowiedzieć. Zero. Od 18.00 zaglądałem co chwilę do telewizora, ale tam wyłącznie łzy wzruszenia i zapłakani czarni bracia. Cały wieczór ani słowa o najważniejszym wydarzeniu w Kraju. Tylko Obama, Obama, Obama. O Polsce było tylko raz, tylko po to, żeby poinformować, że prezydent Kaczyński się po raz kolejny skompromitował, bo źle podał nazwę kraju Baracka Obamy i Michaela Jacksona. Dopiero w Szkle Kontaktowym można było popatrzeć i posłuchać na temat związkowych demonstracji. Oczywiście już w formie lekkiej, odpowiednio szyderczej, z odpowiednią dozą delikatnego komentarza. Ale i tak, Szkło Kontaktowe było jedynym programem w wieczornym TVN24, kiedy pokazano warszawską ulicę. Jednak, jak mówię, to rozumiem. Są pewne zobowiązania, które trzeba realizować, więc się nie rzucam.
Mnie chodzi o Rzeczpospolitą na przykład. Co oni sobie wyobrażają? Że nastąpiło Drugie Przyjście. Czy oni upadli na głowę?
I tu przechodzę do głównej kwestii, którą dziś chciałem poruszyć. Mianowicie chodzi mi o Salon24. Mam wrażenie, że to właśnie Salon jest w tej chwili głównym źródłem opinii i informacji na temat tego, co się dzieje. Oczywiście, są tu teksty, które zupełnie spokojnie moglibyśmy znaleźć w tak zwanym publicznym obiegu. Jest tu również reprezentowany ten rodzaj histerii, który znajdujemy, powiedzmy, w Dzienniku. Wystarczy może, że zwrócę uwagę na zdarzenie dla mnie zupełnie kuriozalne. Od wczorajszego popołudnia do popołudnia dzisiejszego wisiał na SG tekst przygotowany przez tzw. USA2008 - grupę od miesięcy agitującą za Obamą, zatytułowany Prezydent Obama - Słowa i czyny, a wczoraj wieczorem Administracja wlepiła na SG dokładnie ten sam tekst, tyle że zatytułowany Obama nie dał szans McCainowi, tyle że umieszczony na blogu Piotra Wołejki. I nie chodzi mi o to, że Administracja świruje. Nic podobnego. Zdarza się. Nie zauważyli. Trudno, żeby mieli na wszystko oko. Chodzi natomiast o to, ze ja po prostu nie mogę uwierzyć, że Piotr Wołejko, który jest częścią projektu USA 2008, nie wiedział, że jego tekst już jest w Salonie. On po prostu z tego szczęścia, że Obama wygrał, dostał takiego napędu, że swoje spostrzeżenie, iż Barack Obama „rozprawił się" z McCainem, musiał umieścić wszędzie.
Ale oczywiście oprócz głosów świętujących zwycięstwo Obamy i tłumaczących skąd ta radość, są też głosy osób, które są tym zwycięstwem zmartwione, które to zwycięstwo mają w nosie, tych którym jest dokładnie wszystko jedno, ale też osób, którzy w ogóle wolą się zajmować czymś innym. Choćby dziewczynami, tak jak to pięknie w swoim wpisie pokazał Krzysiek Wołodźko. I czytając Salon, możemy albo się zupełnie oderwać od amerykańskich wyborów, możemy poczytać o polskiej politycznej sytuacji właśnie w tych dniach, ale też - jeśli tylko mamy ochotę - możemy zapoznać się z najróżniejszymi opiniami i analizami dotyczącymi i Obamy i McCaina i Ameryki i świata, który jakoś tam zawsze w stronę Ameryki spogląda.
To tu właśnie w Salonie znalazłem najbardziej głębokie i wszechstronne analizy zwycięstwa Obamy. I choć z wieloma z nich się nie zgadzałem, to fakt pozostaje faktem, że to właśnie tu, a nie gdzie indziej można było liczyć na chwilę refleksji, a nie ciągłą, debilną histerię i zachwycanie się łzami rozkochanych, jak nie przymierzając, na wiecach Leppera, tłumów. To tu znalazłem - i wciąż znajduję - informacje o Obamie pajacu, Obamie geniuszu, Obamie nadziei, Obamie przyszłości świata, ale również o Obamie - jeszcze jednym, kolejnym, prezydencie Stanów Zjednoczonych Ameryki.
Już na sam koniec tego wpisu dziękczynnego dla moich kolegów z Salonu, chciałem specjalnie nawiązać do komentarza rosemanna. Jego dzisiejszy wpis http://rosemann.salon24.pl/100974,index.html jest tak interesujący, tak pełny, tak świetnie napisany i tak ładnie pomyślany, że cieszę się, że to nie ja go napisałem. A chciałem. Chciałem dziś napisać o tym, że zwycięstwo Obamy nie ma praktycznie znaczenia dla światowego, porządku. Oczywiście, on - wbrew temu co pisze rosemann - jest socjalistą. Jest socjalistą dokładnie w takim samym stopniu, co socjalistą był Kwaśniewski. Ale ten jego socjalizm i ta jego ‘fajność', ta jego czarna skóra nie ma większego żadnego znaczenia. On oczywiście mianuje swoich sędziów, wesprze aborcję, może umożliwi szerszą dopuszczalność eutanazji. Może pozwoli pedałom się żenić i adoptować dzieci - co jest dla mnie osobiście faktem nader bnolesnym - ale nie na wiele więcej. Bo ci co trzymają cały światowy porządek w garści, nie mogą sobie pozwolić na obsadzenie tak wysokiego stanowiska, jakim jest Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki po prostu świetnym facetem, który ma tak sobie w głowie jakieś fantazje.
Jeśli więc zgodzili się, żeby kandydowali Obama i McCain, to między innymi dlatego, ze wiedzieli, że żaden z nich nie jest szaleńcem, który nagle postanowi im pomieszać szyki. Doskonale to rozumiał właśnie Kwaśniewski. On wiedział, że do pewnego momentu on sobie może powydziwiać na swoim komunistycznym poletku. Może nawet chlać, jeśli mu przyjdzie ochota - jego sprawa. Ale zdawał sobie doskonale przy tym sprawę z tego, ze jeśli spróbuje zapomnieć, kto tu rozstawia figury, to straci poparcie, i to wtedy będzie jego koniec.
Chciałem to wszystko napisać, ale - jak mówię - rosemann zrobił to lepiej. I chwała mu za to. Ja tylko jeszcze dodam coś, o czym tu już kiedyś parę razy wspomniałem, a mianowicie sms od pewnego mojego wybitnego kolegi , który tak oto wspaniale przewidział upadek SLD: „Kolodko! What an effin' tragedy. He's bent as a nine bob note and everyone knows it. Miller's finished. The Brothers will get to him, AW, & ABW, or not, Frater M." (wysłano 6-7-2002).

środa, 5 listopada 2008

Barack vs. Donald, czyli walka stulecia

No i proszę. McCain oberwał. I prezydentem Stanów Zjednoczonych będzie człowiek, który nie ma na imię George, ani John, ani Richard, ani nawet Jimmy. Mają Amerykanie Baracka. Tym samym Ameryka dołączyła do wielkiej rodziny krajów cywilizowanych, takich jak choćby Polska, gdzie wprawdzie prezydent wciąż się nosi normalnie, czyli jest zwykłym Leszkiem, ale za to już premierem jest Donald. Jest dzisiejszy dzień ważny też z tego względu, że, jak poinformowała mnie moja najmłodsza córka, Amerykanom udało się wpuścić do Białego Domu przedstawiciela muzułmańskich terrorystów. Ja wprawdzie nie jestem do końca przekonany, że ona ma rację, ale daję słowo, że kiedy to mówi, jest absolutnie poważna i w ogóle nie bierze pod uwagę, ze ta kwestia podlega dyskusji. Mówi: „Ale jaja! Będą mieli prezydenta - terrorystę!" i wraca do swoich zabawek.
Myślę sobie, że w ogóle dobrze jest mieć dzieci. One, albo same są źródłem nieustannie nowej wiedzy, albo mają znajomych, którzy dostarczają odpowiednich wrażeń. Moja starsza z kolei córka ma koleżankę, która na polityce się nie zna i się polityką nie interesuje. W ogóle ta młoda osoba nie interesuje się raczej niczym, co nie jest związane z bezpośrednio prowadzonym życiem towarzyskim. W związku z tym, ona jeszcze tydzień temu nie wiedziała, że istnieje coś takiego jak Obama, ani nawet tego, że w Ameryce mają się odbyć jakieś wybory. Myślę sobie, że nie zdziwiłbym się, gdyby ona sądziła, że - skoro Tusk jest premierem - to ten Obama też musi być jakimś premierem. Zadzwoniła jednak wczoraj do Toyahówny Starszej z pytaniem, za kim ona kibicuje. Wprawdzie moje dziecko głównie kibicuje za Benhakerem, ale ponieważ o sprawach pozasportowych też ma pewną wiedzę, powiedziała, ze za McCainem. Koleżanka natychmiast się na nią obraziła i powiedziała, że w tej sytuacji nie ma nawet o czym rozmawiać.
To nie jest zresztą pierwszy raz, kiedy doszło do konfliktu między Toyahówną, a jej przyjaciółmi. Już rok temu, podczas kampanii wyborczej do Parlamentu, nagle, wszyscy znajomi mojego dziecka, najczęściej - jak mówię - nieinteresujący się polityką i nie odróżniający Cimoszewicza od Bułata Okudżawy, rzucili naukę, przestali pić, zrezygnowali z zabaw i zaczęli liczyć dni do dnia wyborów. Dlaczego? Bo dowiedzieli się, że trzeba zajść w niedzielę do czegoś, co się nazywa ‘lokal wyborczy' i zagłosować na Platformę Obywatelską. Dlaczego? Bo mówi się, że to jest bardzo ważne. I że wszyscy idą.
Oczywiście absolutnie nie dało się z nimi rozmawiać merytorycznie, bo oni nie wiedzieli po prostu, o co chodzi. Jedyne informacje, jakie mieli, to takie, że Kaczory to wieś i że trzeba ich zatrzymać, bo inaczej będzie wieś. Więc kiedy moja córka jakoś tam ujawniła swoje emocje, została natychmiast skarcona i pozostało już tylko czekać, aż nastrój szaleństwa opadnie.
Dzis dowiadujemy się, ze prezydentem Stanów Zjednoczonych został senator Obama. Wprawdzie dla wielu osób w Polsce, wciąż nazwisko to będzie się kojarzyło bardziej z Omeną Mensą, niż z wielka polityką, jednak już teraz czuć te emocje. Wielu z nas odczuwa autentyczne szczęście, bo wiedzą, że stało się coś ważnego. Nie wiadomo dokładnie co, ale jest dobrze. Jest ładna pogoda, zbliża się długi weekend i Obama wygrał. A ten stary pryk przegrał.
A co po drugiej stronie? Co po stronie tych, którzy liczyli na inny rozwój wypadków? Oczywiście, niewątpliwie niektórzy się martwią, ale mam też wrażenie, że duża część z tych, którzy woleli, żeby prezydentem został McCain, po prostu zajmują się właśnie ładną pogodą i nadzieją, że ta ładna pogoda utrzyma się aż do przyszłego wtorku. Czy czuć gdzieś rozpacz? Nie bardzo. Podobnie jak nie byłoby słychać wrzasków radości, gdyby wyniki wyborów były inne. A więc to, co dostaliśmy dziś z samego rana, też nie wydaję się robić szczególnego wrażenia.
Przede wszystkim może dlatego, że my - ludzie McCaina, ze się tak wyrażę - jesteśmy zdecydowanie inaczej skonstruowani. My do życia naprawdę nie potrzebujemy stymulatorów. My nie uważamy, że dopóki nie uda nam się kogoś poniżyć, albo uzyskać kolejnych punktów, to nasze życie traci sens. Dla nas polityka jest jedynie miłym dodatkiem do i tak bardzo przyjemnego życia. Jeśli wybory wygrywa kandydat, którego nie lubimy, nie jest to dla nas absolutnie powodem do rezygnacji z obywatelstwa, emigracji, czy wręcz samobójstwa. My mamy swoje rodziny, swoje szczęście i swoje życie, które kochamy. A żeby być szczęśliwym, nie musimy ani chlać, ani używać narkotyków. Jakichkolwiek. A jeśli nas coś naprawdę martwi, to tylko to, ze życie jest tak strasznie krótkie, a czas płynie tak szybko.
W temacie czasu. Mam bliskiego kolegę, który mieszka w Chicago. Był ten mój kolega bardzo zaangażowany w kampanię McCaina. Zawsze popierał Republikanów, więc tym razem również chciał, żeby prezydentem nie został Demokrata. Ostatnio, ponieważ zbliżały się te ich wybory, postanowiłem odezwać się do niego, po długim - niespodziewanie długim - czasie i zapytać co słychać. Napisałem mu również, że to okropne, że ten czas płynie tak szybko i wyraziłem nadzieję, że może - zanim umrzemy - uda nam się jeszcze kiedyś normalnie pogadać. Napisał więc ten mój Bogdan, że - owszem - idą wybory, że - owszem - czas płynie okropnie szybko. Ale to może i dobrze, bo jeśli wygra Obama, te cztery lata przelecą, jak z bicza trzasnął.
I pomyślałem sobie, jakie to typowe. On nie mówił, że jeśli wygra Obama, to nastąpi koniec świata. Że wyniki tych wyborów, to sprawa życia i śmierci. Że jeśli McCain przegra, to oni wyjeżdżają do Nowej Zelandii. On po prostu - przede wszystkim - wziął pod uwagę, że może być wtopa. A po drugie, uznał, że nawet jeśli tak, to czas leci, a my razem z nim.
A jak się czuję ja? Oczywiście, wolałem żeby wygrał McCain. Bałem się, ze może się to nie zdarzyć, bo raz, ze Obama jest autentycznie świetnie zrobiony, a poza tym jest autentycznie bardzo dobry. W odróżnieniu od McCaina, który był po prostu gorszy. Chciałem jednak, żeby wygrał McCain, głównie z tego względu, że ja wolę prawdziwych ludzi od medialnych produktów. Wolę ludzi, którzy przyciągają sympatię zwykłych ludzi, a nie piosenkarzy i aktorów. Wolę w końcu ludzi, którzy reprezentują zwykłą radość życia, a nie histeryczną walkę o sukces, ubraną w szaty radości życia.
Wczoraj, młody Toyah, który ma w tym roku maturę, więc powinien się uczyć, ale zamiast tego siedzi przed komputerem i zbiera ciekawostki, przyniósł mi wiadomość, że jakiś pisarz, czy satyryk, czy cholera wie kto, wymyślił - najzwyczajniej w świecie wymyślił - że Sarah Palin powiedziała, że Bóg człowieka stworzył razem z dinozaurami, czy coś w tym stylu. Mimo, że wiadomo było od początku, że to jest kłamstwo, sprawa zaczęła żyć własnym życiem. Natychmiast kwestię pochwycił aktor Kevin Costner, a później ktoś inny stwierdził, że Palin po raz kolejny udowodniła, ze jest idiotką, i nawet, kiedy mówiło się, że to nieprawda, że to tylko jakaś dziwna satyra, reakcja była jedna - to nie ważne; ona i tak jest idiotką.
Więc to jest też drugi powód, dla którego wolałem, żeby ludzie tacy jak ten satyryk, ten aktor i ten komentator dostali po uszach. Nie żeby koniecznie wygrał McCain. Bo, choć oczywiście wolę zawsze prawdę od kłamstwa to - jeśli idzie o niego - mam uczucia różne. Chciałem jednak, żeby Obama przegrał, po to chocby, żebym mógł zobaczyć tych wszystkich rozhisteryzowanych apostołow kłamstwa, jak się dziwią. Jak nie potrafią zrozumieć, że kłamstwo jednak nie działa. Na tym mi - przyznam - zależało.
Oczywiście, zwycięstwo prawdy i autentyczności nad tak zwanym produktem byłoby, w moim odczuciu, pożyteczne też ze względu na naszą polską sytuację. Gdyby wygrał McCain, można by było mieć większą nadzieje, że zwykły zdrowy rozsądek wciąż jest w przewadze. Że - choć bardzo lubimy, kiedy nas się nabiera - w sytuacjach kluczowych umiemy dojrzeć najbardziej czysty interes. Że jeśli można mówić o mobilizacji, czy o pospolitym ruszeniu, to wciąż obowiązuje nas pozytywny sens tego pojęcia. Że kiedy się ludzie przełamują i postanawiają jednak coś udowodnić i chcą pokazać, że mimo wszystko, są gotowi poświęcić swój czas i emocje dla czegoś ważnego, to jednak - jak w starych westernach - będzie tu chodziło o dobro - a nie o zło.
I dziś, choć przed amerykańskimi wyborami byłem bardziej optymistyczny, co do obywatelskich możliwości społeczeństw - w tym naszego oczywiście społeczeństwa - troszkę jest mi nieswojo. Bo okazało się, że od czasu, jak media potrafiły po raz pierwszy w historii, przeprowadzić bezpośrednia transmisję z umierania papieża, świat posunął się jeszcze dalej. A więc do końca nie wiem, jak wygląda sytuacja na ringu.
Pociesza mnie fakt, ze McCain faktycznie był słaby, a my Polacy, to jednak nie Amerykanie. Wprawdzie mamy premiera Donalda, ale i tak zawsze będziemy cywilizacyjnie troszkę z tyłu. I to bardzo dobrze.

wtorek, 4 listopada 2008

Adam Michnik, czyli strachy na lachy

No więc też oglądałem wczoraj telewizyjny program, w którym Tomasz Lis rozmawiał z Adamem Michnikiem. I od razu muszę wyznać, że fakt iż dopiero teraz siadłem do pisania moich refleksji na temat tego, co słyszałem i widziałem, nie oznacza, ze uważam sprawę za mało ważną. Wręcz przeciwnie. Wczorajszy występ Michnika uważam za wydarzenie niezwykle istotne, a sam nie potrafię się pozbierać jeszcze do teraz. Po prostu, właśnie ze względu na świadomość, że wpis dzisiejszy powinien być solidnie przemyślany, czekałem z nim aż cały dzień. Dlaczego akurat wczorajszy Michnik tak mnie zbulwersował. Szczerze powiem, że nie wiem. Znam tego człowieka od wielu lat, miałem okazję obserwować go uważnie we wszystkich możliwych wariantach, więc wydawałoby się, że ta sprawa powinna być już dawno załatwiona. Czy Michnik więc powiedział coś nowego? Nie. Czy może był wczoraj w jakiejś szczególnej formie - w tę czy w drugą stronę? Też nie. A może Lis go zmusił do większego wysiłku? Ależ skąd. Michnik - jak wszyscy wiemy - jest kimś, kogo do niczego się już od dawna nie da zmusić. Ten pociąg już nie jeździ.
Więc o co chodzi? Może po prostu o to, że z jakiegoś powodu, co do którego mam swoje podejrzenia - ale są to jedynie podejrzenia - Michnik nie lubi się pokazywać publicznie, poza kręgiem swoich bliskich znajomych i fanów, więc każdy jego występ niesie pewien ładunek niby nowych emocji. Może.
Opowiadał zatem Michnik o tym, co uważa, o czym marzy, czego się boi, czego nienawidzi i, najogólniej rzecz biorąc, po raz kolejny już - setny? tysięczny? - wyjaśniał wszystkim, czym, w jego mniemaniu jest Polska, i kim, tak jak on to widzi, są Polacy. Myślę sobie, że obserwowanie Michnika w swoim naturalnym żywiole jest jednocześnie fascynujące, ale również - ostatnio może coraz częściej - przerażające. Bo naprawdę, jest rzeczą straszliwie przygnębiającą, obcowanie z, w gruncie rzeczy, plazmą. Bezkształtną, szarą, masą, której jedyny ruch to przelewanie się z boku na bok, bez jakiejkolwiek nadziei i bez jakiejkolwiek perspektywy. Bezruch i bulgotanie zmieniające się w poszum.
Niektórzy mówią, że Michnik jest fascynującym gawędziarzem, erudytą, którego przyjemnie jest słuchać, człowiekiem dowcipnym i błyskotliwym. Że nawet jeśli nie zgadzamy się z jego poglądami, warto Michnika słuchać, bo to nie jest byle kto. Otóż nieprawda. Michnik nie jest nawet intelektualistą w najbardziej zwulgaryzowanym znaczeniu tego słowa. Michnik nie jest ani intelektualistą, ani chamem, ani zwykłym, przeciętnym człowiekiem. Michnik jest jak zmumifikowana Violetta Villas. Jest wyłącznie zmurszałym symbolem czegoś bardzo odległego, o czym nawet nie za bardzo da się rozmawiać, bo też dokładnie nie wiadomo, o czym tu rozmawiać.
A jednak piszę ten tekst. Z jednego powodu. A właściwie z dwóch. Ale najpierw ten pierwszy. Otóż Michnik wczoraj u Lisa w sposób bardzo dobitny i właściwie ciągły gnoił Polskę i Polaków. Nie było praktycznie tematu, który jakoś nie zostałby w ustach Michnika skierowany w stronę pretensji do Polski i do nas, Polaków. Doszło właściwie do tego, ze w pewnym momencie, Michnik zasugerował - bo przecież nie stwierdził tego explicite - że Polacy to faszyści. Bezpośrednio i jednoznacznie, zarzucił faszyzm LPR-owi i ludziom, którzy na LPR głosowali. Niemal bezpośrednio zarzucił faszyzm PiS-owi i jego wyborcom. Ale, jak mówię, w formie ledwo zakamuflowanej aluzji, faszystowskie skłonności zarzucił Michnik bardzo znacznej części narodu.
I tu nawet musiał interweniować Lis. Tłumaczył Michnikowi, że może nie należy wpadać w histerię, ale oczywiście wszystko na nic. Mówił, że przecież LPR miał tylko ośmioprocentowe poparcie, a ostatnio już w ogóle nikt na nich nie stawia - na nic. Sugerował, że przecież ludzie są tylko ludźmi i nie trzeba aż tak wydziwiać - na nic. W pewnym momencie - zupełnie jakby w akcie desperacji - pokazał Michnikowi zdjęcia grobów Geremka i Kuronia obłożone świeczkami w stopniu wręcz niewyobrażalnym i pytał o tych Polaków, którzy te świeczki palą, a których Michnik tak nie znosi. Na nic. Ten wciąż swoje. O tym, że trzeba gęgać, że wszystko się zaczyna od drobiazgów, a później nagle pojawiają się hitlerzy, że on się boi i tak bez końca. Wreszcie ogłosił, że są dwie Polski, dwa rodzaje Polaków, dwa typy polskości, dwa rodzaje patriotyzmu i cześć.
A ja sobie cały czas myślałem, w czyim imieniu przemawia Michnik. W swoim, czy może w imieniu jakiejś większej wspólnoty, czy to krwi, czy może aż interesów? Jeśli on mówi o Polsce, to czy on myśli: „ta wasza Polska", czy może „nasza Polska"? Czy kiedy mówi „Polacy", to czy w jego sercu krąży fraza „my Polacy", czy może „wy Polacy"? Powiem szczerze, że nie wiem. Nie nagrałem tego programu, a słuchając Michnika, siedziałem jak zahipnotyzowany i w sumie nie wiem, czy może nie było tak, że on zwyczajnie mówił „Polska" i „Polacy". Faktem jest, ze cały sens michnikowych refleksji był taki - „ta Polska" i „ci Polacy".
Więc myslę sobie, jak to jest, że przychodzi Michnik do telewizyjnego studia i opowiada nam, zupełnie jakby występował w programie Europa da się lubić, i ktoś by go poprosił o to, żeby się wypowiedział na tematy polskie. Nie dość tego. On przychodzi do studia i tłumaczy nam - Polakom, że, za wyjątkiem niektórych z nas, ten naród to banda łobuzów i aspirujących tyranów. Mniejsza z tym, że on nie lubi Kaczyńskiego i uważa, że Putin jest już lepszy. Nie ważne, że on jest przekonany, że komuniści to ludzie z charakterem. Można tez machnąć ręką na to, że on właściwie całą scenę polityczną w Polsce traktuje- jak najbardziej autorytatatywnie - jako cywilizacyjne odpady. Natomiast nie potrafię zrozumieć, jak to jest możliwe, że człowiek, który - jakby nie było - przynajmniej w oficjalnych deklaracjach uważa się za część tego społeczeństwa i część tej historii, a jednocześnie - stojąc jak gdyby kompletnie z boku - zwraca się do tego właśnie narodu i do tej właśnie Ojczyzny per „wy". I to na dodatek w najbardziej obelżywy i pogardliwy sposób.
Oglądałem więc wczoraj tego Michnika, trzymałem się fotela, żeby nie spaść i z pomocą - naturalnie - przyszła Toyahowa. Weszła, spojrzała na mnie z pogardą i rzuciła we mnie jakąś książką, mówiąc mi, że jestem niepoważny i zajmuję się sprawami nieistotnymi. „Jego ojciec pewnie jeszcze chodził w chałacie. Wielki mi mądrala. Poczytaj o ludziach prawdziwych. I wielkich." Skończyłem więc z Michnikiem i zajrzałem do lektury, którą mi poleciła moja żona - osoba ode mnie mądrzejsza i przede wszystkim nieporównanie bardziej oczytana. Książka ta, to wspomnienia pani Joanny Olczak- Ronikier, W ogrodzie pamięci. Na 344 stronach poznajemy historię rodziny, której początki sięgają naczelnego rabina Wiednia, prapradziadka pani Ronikier. Na tych 344 stronach, mamy okazję poznać życie osób tak niezwykłych, tak pięknych, tak zasłużonych, tak barwnych, że żadne moje słowa tego nie opiszą. Polecam z czystym sercem. Poznajemy imiona i twarze młodych dziewcząt, beztroskich młodzieńców, ludzi starszych, małżeństw, bohaterów - a wszystko to na tle całych epok. Poznajemy tradycyjne, pobożne rodziny, ciepłe babki, zapracowane matki, przedsiębiorczych ojców, znakomitych literatów, wybitnych naukowców, wspaniałych lekarzy, bohaterskich żołnierzy - cały szereg absolutnie niezwykłych postaci.
I czywiście również ludzi występnych - komunistow, oprawców, agentów, zwykłych głupców, którzy też w tej historii znaleźli swoje miejsce. Przepotężna rodzina pani Olczak-Roniker, rozpierzchnięta po całym świecie, od Ameryki po Rosję i ta wielka, niezgłębiona tradycja.
Czytam tę absolutnie fascynującą książkę i widzę z jednej strony ludzi, których życie zostało związane albo z Polską, albo z Francją, albo z Holandią, albo z jakimikolwiek najbardziej odległymi zakątkami świata; widzę Gizelę, Henriette, Joasię, Maxa, Rysia, Pietię i wiem, że oni są wszędzie na świecie i przez tę swoją niezwykłą historię są zawsze razem i są jednym.
W pewnym momencie patrzę na bardzo świeżą fotografię. Pięć młodych dziewcząt. Wszystkie w dżinsach, w modnych bluzeczkach. Pięć ładnych młodych, nowoczesnych dziewcząt,: Pamela Holmes, Tania Valetsky, Asia Sokołowska, Maria Weymayr, Marta Hoffman - zdjęcie zrobione w Toskanii w roku 2001. Najmłodsze pokolenie rodziny Lazara Horowitza - ojca Gustawa, pradziadka pani Olczak.
Co to ma wspólnego z Michnikiem. Tylko jedno. W Gazecie Wyborczej pracuje Marek Beylin. Osobiście uważam, że Marek Beylin jest beznadziejny pod wieloma względami. Pisze źle, poglądy ma chore, i kiedy go czytam, albo o nim słyszę, jest mi źle. Ale Beylin to, jakby nie było, syn Pawła, syna Gustawa, syna Samuela, męża Flory, córki Gustawa Horowitza, syna Lazara. A to już jest coś. To jest przynajmniej jakaś tradycja. To jest jakaś historia. Za tym stoi autentyczna potęga.
I jeśli dziś ktoś mi mówi, że, co by o Michniku nie mówić, to jednak jest ktoś. teraz już wiem. To jest nikt. To jest facet, który się najzwyczajniej w świecie podpiął. Oczywiście, świat jest pełen zagadek. Jest wiele rzeczy, których nie wiemy. Nie znamy wszystkich interesów, wszystkich powiązań, wszystkich bohaterów tego, co się wokół nas wyprawia. Ale to jedno wiemy. Sam Michnik - to jest zero. Choćby przy takim Beylinie. A o Beylinie pisaliśmy tu niedawno. Więc nie ma co się powtarzać.

niedziela, 2 listopada 2008

Państwo mi zapakują pół kilo śmierci

Od kilku dobrych już lat, wraz ze zbliżającymi się świętami Wszystkich Świętych, odczuwam dziwny niepokój. Obawiam się mianowicie tego, że wreszcie nastąpi ten rok, kiedy 1 listopada włączę telewizor i w cyklu Dziś dokument, zamiast wspomnień o ofiarach wojny, ewentualnie o wybitnych zmarłych Polakach, telewizja pokaże nam program o Druidach, ewentualnie o boginii Pomonie.
Jakoś się udaje. Wciąż górą są ci, dla których tradycja chrześcijańska, nawet jeśli sami nie czują się z nią szczególnie związani emocjonalnie, wciąż ich jakoś tam determinuje. A więc, na naszych cmentarzach tłumy ludzi palą świeczki, niektórzy się nawet modlą, policja, rok w rok, urządza akcję ‘Znicz', w czasie której wyłapuje pijanych kierowców, a media opowiadają nam w zadumie o wszystkich tych, którzy zmarli ostatnio, albo nawet jeśli dawno, to wciąż się z nimi wszyscy liczymy.
W takiej oto dokładnie atmosferze minął mi dzień wczorajszy i część niedzielnego poranka, kiedy włączyłem telewizor i w TVN24 zobaczyłem tarnowski rynek, a na rynku człowieka z niemowlęcym wózkiem. Za chwilę okazało się, ze człowiek z wózkiem to, wspominany już tu przeze mnie kilka miesięcy temu, Jacek Olszewski, mąż zmarłej niedawno siatkarki, Agaty Mróz. TVN24 ustawił męża siatkarki z wózkiem na rynku, w studio postawił redaktora Kuźniara, na pasku dał napis „Agata jest zawsze z nami"... i się zaczęło.
Talenty intelektualne redaktora Kuźniara są znane wszystkim. Jeśli ktoś nie wie, lub nie pamięta, jest to ten człowiek, który okupuje studio TVN24 przy okazji tzw. Poranka w TVN24 i głównie zajmuje się ‘zarywaniem' do opowiadających o pogodzie dziewczyn, tak by one zaczęły chichotać, a idioci przed telewizorami nabrali sił na nowy dzień. To jednak, co red. Jarosław pokazał dziś, oznacza, zdaje się, że w jego głowie doszło to pewnych istotnych przesunięć i mamy do czynienia z prawdziwą rewolucją w tzw. ‘poważnym dziennikarstwie'.
Pierwsze już wejście Kuźniara było imponujące:
„Panie Jacku, czy kiedykolwiek jeszcze będzie pan używał czasu przeszłego, mówiąc o żonie?"
Dalej temperatura już tylko rosła. Kuźniar wlepiał oczy w wózek z półrocznym dzieckiem w środku i walił -
„Na pewno był pan dziś na cmentarzu z Lilianką, czy podniósł pan ją i rozmawialiście o żonie?"
„Co mówił pan Liliance, stojąc nad grobem żony?"
„Powiedział pan już córce, że mama umarła?"
„Ciężko jest wychowywać facetowi dziecko?"
"Czy ma pan takie chwile załamania, że mówi pan do żony: Agata, gdzie ty jesteś?"
„Boi się pan tego momentu, kiedy Lilianka będzie na tyle duża i świadoma, że będzie pan musiał z nią porozmawiać na temat tego, co się stało?"
„Płacze pan czasem?"
„Co wyczytuje pan z twarzy Lilianki? Że mamy już kończyć, czy że mamy jeszcze chwilę?"
Oczywiście była jeszcze druga część tej żenady, czyli odpowiedzi zaproszonej do telewizji gwiazdy. Pan Jacek trzymał jedną ręką wózek i kołysząc się stylowo na boki, udzielał prawidłowych odpowiedzi na prawidłowo oczywiście postawione pytania. Nie sprawiało mu to większych kłopotów, bo przez te kilka miesięcy od śmierci żony, miał okazję poznać system i jego działanie. Nauczył się więc, że pytania są podobne, a odpowiedzi zawsze takie same. A więc plótł typowe farmazony na temat tego, ja to on patrzy w oczy swojej Lilianki i widzi twarz Agaty, i że naprawdę bywa ciężko, ale wtedy zawsze przypomina sobie Agatę i wie, że ona już swoją misję na ziemi wypełniła i teraz on powinien być dzielny.
W sumie, zupełnie nie ma się nad czym zatrzymywać. Wyuczone na pamięć odpowiedzi na wyuczone na pamięć pytania, a wszystko to po to, żeby odwalić temat pt. „Wzruszamy". Poza tym, naprawdę, od czasu, jak Justyna Steczkowska po śmierci swojego ojca odstawiła sesję dla Vivy w czarnych koronkach i w sztucznych łzach, trudno komukolwiek konkurować na tym polu, a co dopiero prostemu debiutantowi. Nie wolno zapominać, że Steczkowską wzięli w obroty zawodowi styliści, no i ona sama, jako też zawodowiec, potrafiła nawet uklęknąć z gracją. Natomiast tu, mieliśmy jednego, kompletnie sztucznego, jakiegoś pana Jacka, który, jeśli już musiał powiedzieć coś od siebie, to jedynie to nieszczęsne: „Na szczęście nie miałem jeszcze takiego załamania, że chciałbym rzucić to wszystko i pójść się gdzieś zabawić".
Jeśli ktoś tu jest problemem, to tylko ten Kuźniar. Myślę sobie, że przy zachowaniu dotychczasowego tempa, można swobodnie naszkicować plan na co najmniej dwa następne lata. Za rok, na tym samym tarnowskim rynku będzie stał ten sam Jacek Olszewski, już z przedłużonym kontraktem na wyłączność dla TVN24, i z półtoraroczną Lilianką na rękach i rozmowa będzie dokładnie taka sama, z tymi samymi pytaniami i odpowiedziami, tyle, że na koniec Kuźniar spyta Olszewskiego, czy on już obiecał Liliance, że za rok już nie będzie nami rządził Lech Kaczyński.
A w kolejne Zaduszki na tarnowskim rynku będzie już stał pomnik wydrążonej dyni. I będzie o tyle lepiej, że dynia przynajmniej nie gada.

sobota, 1 listopada 2008

Rozum napada, czyli dlaczego nie lubię intelektualistów

Na wstępie muszę się przyznać do pewnej nonszalancji. Chodzi mianowicie o to, od razu zastrzegam, że dzisiejszy wpis jest z jednej strony bardzo istotny, ale z drugiej strony - jeśli się troszkę zastanowić - kompletnie nieważny. Nieważny w tym sensie, że inspiracja i faktyczny powód, dla którego ten tekst powstał jest kompletnie trywialny. Powodem mianowicie jest wczorajszy tekst Stefana Chwina w Rzeczpospolitej. http://www.rp.pl/artykul/61991,212716_Towarzysz_Rafal__ma_glos_.html
Kto to jest Chwin? Pisałem już tu o nim. Gdyby nie to, że od czasu do czasu codzienne gazety pytają go o zdanie na tematy ogólne, byłby nikim. Może nie do końca. Może byłby wybitnym polskim pisarzem. Tylko znowu, co z tego? Gdyby literatura była tak młodą dziedziną sztuki, jak film, to może Chwin byłby średnim reżyserem. Ale w sytuacji, kiedy pisarze i poeci działają niemal tak samo długo, jak medycy, to kim może być Chwin? Komentatorem z Wybrzeża.
Więc, mój dzisiejszy wpis, jak już wspomniałem, bardzo ważny nie jest. Jest jednak jeszcze jeden powód, dla którego ktoś można powiedzieć, że tak naprawdę nie ma o czym gadać. Jest to mianowicie osoba Wojciecha Jaruzelskiego, o którym postanowił napisać Chwin. Ja już, jak się zdaje, kiedyś, napisałem tutaj, w Salonie, że Jaruzelskim się nie będę zajmował. Bo po co? Staruszek - morderca, człowiek prawdopodobnie w tym stanie psychicznym i fizycznym, ze jak mówią dowcipni Amerykanie, nie odróżnia dupy od łokcia. Facet, który, od tak sobie, uniknął zasłużonej kary w momencie, kiedy ta kara mogła mieć jakiekolwiek znacznie. Więc, o kim tu rozmawiać?
Stało się jednak tak, że wczoraj w Rzeczpospolitej, Stefan Chwin opublikował artykuł, w którym - w swoim mniemaniu - rozprawia się z Rafałem Ziemkiewiczem. Artykuł ten jest tak nieprawdopodobnie idiotyczny, a jednocześnie tak idealnie charakterystyczny dla pewnego rodzaju myślenia, ze uznałem, że trzeba tu jednak zapomnieć o takich drobiazgach, jak godność i honor, i przekazać ogółowi parę zwykłych, ludzkich myśli.
O co chodzi? Ogólnie rzecz biorąc, sprawa polega na tym, że Chwin, jakiś czas temu, opublikował w Gazecie Wyborczej tekst, w którym napisał, żeby odpieprzyć się od Jaruzelskiego. Ziemkiewicz na to w Rzeczpospolitej zasugerował Chwinowi, żeby ten się puknął w czoło. Na co oczywiście, Chwin zebrał się do kupy, siadł do biurka, i wysmażył odpowiedź, w której w jego mniemaniu, dosolił Ziemikiewiczowi.
Co to za odpowiedź? Długa, idealnie pokrętna i w gruncie rzeczy wypełniona jedna myślą, że, mianowicie tak naprawdę, jeśli idzie o zło i dobro, to nic nie wiadomo. Ta intelektualnie wybitna koncepcja realizuje się przez cały tekst w takich zdaniach, jak: „Wbrew temu, co pisze Ziemkiewicz, nie bronię Jaruzelskiego, proponuję po prostu, by każdy z nas choćby na minutę postawił się na jego miejscu i spróbował zrozumieć sytuację, w której musiał działać szef niesuwerennej Polski". Albo: „Ja zaś żadnej „jednej prawdy obiektywnej" dotąd na wylot jeszcze nie poznałem, więc wolę stawiać pytania, niż dawać proste jak drut odpowiedzi". Albo: „Nie mam zamiaru bronić generała czy - jak pisze Ziemkiewicz - go „wybielać". Chcę tylko, żeby proces generała nie stał się spektaklem, który pozwoli nam zapomnieć o sprawach, o których chcemy zapomnieć". Albo: „Nie wiem, co by się stało, gdyby stan wojenny nie został wprowadzony w Polsce. Co by się wtedy w Polsce i z Polską stało". I tak dalej, przez cały tekst. Oczywiście są tam elementy odstające od standardu, ale - wbrew pozorom - tylko na niekorzyść Chwina. Bo co oznaczają, spekulacje, którym Chwin poświęca podejrzanie dużo miejsca, a dotyczące postawy Kościoła wobec stanu wojennego i katolickiej nauki o grzechu w odniesieniu do tych młodych mężczyzn, którzy na początku lat osiemdziesiątych mieli przyjemność służyć w wojsku.
Jeśli ktoś jednak sądzi, że ja się dziś będę zajmował analizowaniem tej konkretnej wypowiedzi Chwina, czy wręcz rozstrzyganiem sporów między dwoma intelektualistami, to jest w głębokim błędzie. Oczywiście, Ziemkiewicz jest mi osobą daleko bardziej bliską niż Chwin, choćby ze względu na zwykły talent. Nie jest to jednak wystarczający powód, żebym miał tracić czas na sekundowanie, jak mówię, dwóm czystej krwi intelektualistom. Zwłaszcza, że chodzi mi głównie o Chwina, a dokładnie rzecz biorąc o to, co on całym swoim intelektualnym dorobkiem reprezentuje.
Albo jeszcze inaczej. Nawet nie o Chwina. On tu jest wyłącznie pretekstem. Chodzi generalnie o stan umysłów pewnej grupy społecznej, o których potocznie się mówi - ludzie wykształceni, albo - czasem - intelektualiści. I wcale tu nie mam na mysli Polski. Typ mentalności realizowany tak pięknie przez Chwina jest charakterystyczny dla dużej części osób wykształconych na uniwersytetach całego świata. Powiem nawet, ze nasi mądrale, póki co, mogą jedynie do tego towarzystwa tylko aspirować.
Do rzeczy! Chodzi o to, że Chwin postanowił skutecznie dać odpór krytyce, jaka go spotkała ze strony Ziemkiewicza po tym, jak on - Chwin - zasugerował, żeby się odpieprzyć od Generała i napisał tekst, który obnażył całą małość i nędzę uniwersytetów i środowisk intelektualnych w stopniu zupełnie nieoczekiwanym. Pisze Chwin, że jeśli on broni Jaruzelskiego, to absolutnie nie dlatego, że jakoś szczególnie Jaruzelskiego lubi, ale z tej prostej przyczyny, że - jako wybitny intelektualista - doskonale wie, że nic nie jest czarne, albo białe. A jeśli nic nie jest ani czarne, ani białe, to i my powinniśmy bardzo uważać z ocenianiem kogoś takiego, jak Jaruzelski.
Zdaniem Chwina, Jaruzelski któregoś dnia znalazł się w sytuacji, w której się znalazł i wszystko, co nastąpiło później, stanowiło dla niego już tylko czyste wyzwanie, które on - jako człowiek mężny - musiał przyjąć i podejmować decyzje. Stąd stan wojenny, morderstwa, prześladowania, terror i wszystko inne, za co dziś niektórzy mają do niego żal. A zatem, jeśli ktoś chce rzucać kamieniem, to proszę bardzo, tyle, że niech nie zapomina, że również on mógł się znaleźć na miejscu Generała.
Pisze Chwin, że to absolutnie nie jest tak, że on sugeruje, że sytuacja, w której się znalazł Jaruzelski, mogła być udziałem każdego z nas. Jednak nie należy zapominać, że stała się ona udziałem Jaruzelskiego i że to on, a nie my, musiał podejmować decyzję.
Ktoś powie, że dość już tych idiotyzmów. Nic z tego. To wymaga komentarza. Otóż nie chodzi - jak już wspomniałem - o Chwina, ani też o poszczególnych głuptasów, którzy dziwnym zrządzeniem losu dają o sobie znać raz na jakiś czas. Chodzi o pewien rodzaj myślenia. Myślenia, które wychodzi z założenia, że świat jest odwiecznie podzielony na dwie części. Z jednej strony, są intelektualiści, ludzie światli i mądrzy, a z drugiej reszta, która wszystko co robi, robi z czystych odruchów i albo te odruchy w jakiś cudowny sposób okażą się godne uznania, albo trzeba je uznać za typowe, czyli charakterystyczne dla tej niższej, tej nędznej kategorii człowieczeństwa. Intelektualiści mają zadanie oceniać.
Według tej logiki, Jaruzelski był tylko piórkiem na wietrze. Zawiało, więc on został jakoś tym generałem, później przyszło mu zostać ministrem, następnie faktycznym przywódcą państwa, i jeśli przez jego działalność, nastąpiły jakieś przykre zdarzenia, to nie można tak jednoznacznie potępiać akurat jego. Przecież każdy dzień przynosił kolejne wyzwania i te wyzwania wymagały reakcji, a świat - jak już wspomnieliśmy - nie jest tylko czarno-biały.
Proszę popatrzeć, jakie to okropnie pokrętne myślenie. Są wśród nas osoby - a jest ich niemało - które uważają, że Jaruzelski jest najzwyczajniej w świecie zbrodniarzem i zasługuje na karę. Czy intelektualista twierdzi, że to nieprawda? Ależ skąd! On bierze pod uwagę, że Jaruzelski mógł nabroić, ale dla niego to nie jest wystarczający powód, żeby Jaruzelskiego tępić. Jaruzelski może i kogoś kazał zamordować, może i doprowadził jeden wielki europejski kraj do kompletnego nieszczęścia. Ale przecież my nie możemy tak od razu tego Jaruzelskiego potępiać. W końcu dobrze by było poznać wszystkie szczegóły, zorientować się w niuansach i ocenić wszystkie za i wszystkie przeciw. Bo łatwo jest krytykować. Ale trudniej jest się postawić w sytuacji krytykowanego.
Intelektualista absolutnie nie chce dyskutować o winie i o karze. On nie jest żądnym krwi dzikusem. On jest człowiekiem inteligentnym, wykształconym i on nie może ferować wyroków, o ile nie pozna wpierw wszystkich okoliczności tak zwanego zajścia. A może się okaże, że, kiedy Jaruzelski kazał wprowadzić stan wojenny, to było mu głupio? A może, kiedy kazał zamordować księdza Popiełuszkę, to robił to, nie mając pewności, czy to będzie źle, czy dobrze? A może dziś, kiedy siedzi sobie, biedaczek, w swoim fotelu, to jest mu po prostu smutno? I to też trzeba brać pod uwagę.
Ktoś powie, że jestem nieuczciwy, bo Chwin z całą pewnością nie zakłada, że Jaruzelski jest człowiekiem występnym. Ale to jest nieprawda. Chwin nie dyskutuje z Ziemkiewiczem na temat zbrodni Jaruzelskiego. On jedynie stwierdza, że z występkiem tak naprawdę nic nigdy nie wiadomo. Że tak naprawdę nie istnieje zło i dobro, ponieważ i dobro i zło zawsze są związane z pewnymi niezależnymi od nas uwarunkowaniami i to one właśnie tworzą ostateczna jakość wszystkiego, co następuje już później, niezależnie od naszej woli.
Ale zapomnijmy na chwilę o Jaruzelskim. Bo on też, podobnie jak Chwin, jest zaledwie pionkiem w tej grze idei. Wyobraźmy sobie autentycznego, rzeczywistego, brutalnego mordercę. Człowieka, który odbiera życie, bo po prostu przyszła na niego taka ochota. A że jest skonstruowany tak, a nie inaczej, swojej zbrodni dokonał w sposób szczególnie okrutny. Przychodzi na to wszystko starannie wykształcony człowiek, o bardzo skomplikowanym intelekcie - i tłumaczy nam, że tak naprawdę, to co uczynił ten obywatel, to nie była jego decyzja. On, kiedy był dzieckiem, chodził do złej szkoły, ojciec go kopał i kazał mu pić alkohol, a dom w którym mieszkał był zagrzybiony i zdecydowanie mało komfortowy. Całe to jego nędzne życie doprowadziło go ostatecznie do tego stanu, że zabił, a jeśli jego czyn okazał się szczególnie okrutny, to też nie z jego winy, tylko z powodu tych od lat skrywanych emocji.
Informacja jest taka, że człowiek, jako taki, nie jest absolutnie odpowiedzialny za to co robi. Człowiek nie podejmuje wolnych decyzji, nie dokonuje wyborów, nie walczy z pokusami, nie opiera się złu. Według ludzi takich jak Chwin, przeciętny człowiek - taki jak Jaruzelski - jest ignorantem, ciemnym, bezmyślnym stworzeniem, które, jeśli coś robi, to tylko dlatego, że tak mu wyszło z gwiazd, a czy to będzie dobre, czy złe, to już kompletnie od jego woli nie zależy.
To jest myślenie ludzi, którym od książek, od nauki, od myślenia, od tych wszystkich akademickich bzdur, tak się pomieszało w tych ich biednych głowach, że jedyne na co ich stać, to piętrzyć kolejne zagadki, na które i tak nigdy nie znajdą odpowiedzi, z tej prostej przyczyny, że nie o odpowiedzi tu chodzi, lecz o nieustane popisywanie się - najczęściej przed samym sobą - swoim poplątanym intelektem.
Ale ten rodzaj myślenia, to jest też idealna droga to usprawiedliwiania swoich własnych błędów i swojej własnej niemocy. Ci ludzie, przez to, że całe swoje życie podporządkowali jednemu celowi, a mianowicie tworzeniu najbardziej niezwykłych teorii i natychmiastowemu wprowadzaniu ich w życie, nie biorą pod uwagę, że to, co oni robią, wiąże się z jakąkolwiek odpowiedzialnością. Oni nie uważają, że jeśli skutkiem ich błędnych koncepcji, nastąpi jakieś nieszczęście, to oni będą za to rozliczeni. Ależ skąd! Oni mieli dobre intencje, oni nie mieli nic złego na myśli, a nawet jak mieli, to z pewnością jedynie dlatego, że tak to się jakoś ułożyło. A ich sytuacja i tak jest lepsza. Oni i tak mogą więcej. Bo oni są profesorami uniwersytetów i intelektualistami.
Usprawiedliwiają więc Jaruzelskiego, i wszelkich innych barbarzyńców, bo wiedzą, że jeśli mamy potępić tych akurat ludzi, to któż się ostanie spośród tylu wspaniałych i wiernych przyjaciół. A przecież ani Chwin, ani nikt z jego kręgu, nigdy nie chcieli nic złego. Zawsze bardzo starannie rozmyślali nad każdym swoim gestem, a jeśli coś się popsuło, no to przecież nie powód, żeby od razu robić zamieszanie.
Taki to dobrzy ludzie, ci wszyscy intelektualnie rozwinięci i kulturalni państwo, którzy nie pozwolą tej pięknej szarości podzielić na okrutną i bezwzględną czerń i biel.
Jednak nie do końca. To nie jest tak, że ta ich tolerancja nie zna granic. O, nie! Oni potrafią być bezwzględni. Tu właśnie, jakiś czas temu, w moim wpisie zatytułowanym po prostu Chwin, odniosłem się do jego wystąpienia na temat Polski i Polaków. Nie będę tu cytował ani jednego fragmentu tej absolutnie porażającej wypowiedzi, bo raz to i tak za dużo. Przypomnę jedynie, że w swojej refleksji Chwin nie pozostawił suchej nitki na naszej Polsce i na nas Polakach. Nie znalazł Chwin w swojej bardzo emocjonalnej i literacko pięknie skonstruowanej wypowiedzi jednego powodu, żeby choć jedno dobre słowo skierować pod adresem kraju, w którym żyjemy. Według tego wybitnego intelektualisty, Polska to śmierdzący śmietnik, a lud zamieszkujący ten śmietnik, to nic innego, jak czysta, spleśniała swołocz i tandeta.
Nie ma jednego momentu w wypowiedzi Chwina, gdzie byłby on łaskaw usprawiedliwić tych źle ubranych, biednych ludzi, te brzydkie dziewczyny i brzydkich chłopców, gdzie zechciałby on spojrzeć na tę naszą polską nędzę okiem dobrego, wyrozumiałego, starszego pana, który wie przecież, że świat nie jest tylko czarno-biały i że zarówno ta biel, jak i ta czerń, skrywa gdzieś swoje tajemnice. Chwin nie zastanawia się, jak to się stało, że Polska tak często jest brzydka i jak to się dzieje, że kiedy się pojedzie za granicę, to ludzie często są sympatyczniejsi i zwyczajnie ładniejsi. Jego to nie obchodzi. On po prostu nienawidzi ‘tego kraju" i ‘tego narodu'.
Jaruzelski? Owszem. Tu Chwin wie, jak się zachować. Ale przy okazji fatalnie się pogrąża. Dlatego, że ten rodzaj intelektualnego krętactwa, oprócz tego, że w sposób oczywisty pokazuje nędzę całego systemu naszej komunistycznej i postkomunistycznej edukacji, naszych uniwersytetów, naszego tak zwanego intelektualnego zaplecza, udowadnia jednocześnie, że na pewnym poziomie kłamstwa, różnica między złem a dobrem nie dość, że się kurczy, to jeszcze może się okazać, że zło może nabrać zupełnie niespodziewanych barw.
Jak to się przejawia w praktyce? Bardzo prosto. Chwin uznał, że on, jako człowiek o niezwykłej, wręcz nadludzkiej pozycji intelektualnej, może dokonywać aktów karania, wybaczania i oczyszczenia, właściwie już na poziomie Pana Boga. W efekcie, jak zwykle wyszła mizeria. Zobaczyliśmy prowincjonalnego pisarza, z publicystycznymi ambicjami, który, chcąc swym ostrym, jak miecz, umysłem dokonać aktu usprawiedliwienia zbrodni zwykłego oprawcy, ni stąd ni z owąd zsunął się jakieś tysiąc kilometrów poniżej poziomu, na którym zaplanował sobie operować. I osiągnął efekt taki mianowicie, że, jeśli tylko ktoś będzie miał okazję zapoznać się z efektami pracy umysłowej Chwina, do samego końca, to przeczytawszy końcową notkę o autorze, zobaczy informację: „Stefan Chwin jest prozaikiem, eseistą, krytykiem i historykiem literatury, profesorem Uniwersytetu Gdańskiego. Był członkiem jury nagrody Nike".
I dojdzie do wniosku, że ten Jaruzelski, to przynajmniej był ktoś.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...