Nie wiem, jak to się stało i dlaczego, ale faktem jest, że jeszcze od czasu kiedy byłem bardzo młodym chłopcem, moją autentyczną pasją była muzyka. Wprawdzie nigdy nie potrafiłem grać na żadnym instrumencie, ale muzyki słuchałem nieustannie i zarówno wtedy, jak i dzisiaj, bez muzyki nie potrafię funkcjonować. Kiedy mówię „muzyka”, mam na myśli każdy jej rodzaj, każdy muzyczny styl, każdy stopień zaawansowania. Oczywiście, nie jest tak, że wystarczy, że coś gra, a ja już czuję satysfakcję. O nie! Doskonale znam różnicę między Wojciechem Kilarem, a Henrykiem Mikołajem Góreckim, między Zbigniewem Hołdysem, a Grzegorzem Ciechowskim, czy między Urszulą Dudziak, a Bobby McFerrinem. Chcę tylko powiedzieć, że ja znakomicie znam i to i to i tamto. Słucham więc, niemal od zawsze, absolutnie wszystkiego i efekt jest na przykład taki, że jeśli ktoś życzy sobie ze mną porozmawiać na tematy muzyczne, może walić jak w dym. A jeśli ktoś nagle sobie wyobrazi, że może na te tematy rozmawiać ze mną w sposób choćby minimalnie protekcjonalny, to się z pewnością zawiedzie.
Żeby troszeczkę może całą kwestię zilustrować, opowiem pewną historię, która mi się przydarzyła nie tu w Salonie, lecz u Maryli na Blogmediach24. Napisałem tekst, w którym wyraziłem mój najszczerszy zachwyt dla malarstwa (malarstwa!) Picassa i pewien bloger z tego powodu mnie wyśmiał i poinformował, ze Picasso to tandeta. Wszystko byłoby w porządku, gdyby w tym samym momencie nie zmienił tematu i wszedł w okolice właśnie muzyki. Bowiem od tego momentu, dokładnie wszystko co do mnie mówił było dla mnie tak przewidywalne i jednocześnie tak trywialne, że nie widziałem nawet sposobu, żeby z nim dyskutować. On coś gadał na temat free jazzu, na temat Milesa Davisa, na temat swojego saksofonu i solówek, które on na tym saksofonie wygrywa, a ja byłem kompletnie bezradny, nie dlatego, że nie wiedziałem, o czym on mówi, ale właśnie dlatego, że zbyt dobrze wiedziałem, o czym on mówi i skąd mu się to gadanie bierze. No ale nie mogło być inaczej, jeśli się wie, że jeszcze kiedy miałem 14 lat, próbowałem bardzo nauczyć się grać na gitarze sam początek piosenki Led Zeppelin Baby, I’m Gonna Leave You, a rok później, na Jazz Jamboree, wysłuchałem występu Tria Johna Surmana i do dziś pamiętam z niego każdą sekundę.
Po co się tym wszystkim tak chwalę? Powód, wbrew pozorom, jest bardzo błahy. Otóż dziś w Warszawie występuje piosenkarka Madonna, a wczoraj w mojej ulubionej stancji TVN24, trzech zaproszonych gości plus Anita Werner próbowało widzom, w tym niestety również mnie, wytłumaczyć, dlaczego ów występ jest wydarzeniem najwyższej wagi. Konkretnie było tak, ze pani Werner spytała piosenkarza o ksywce Skiba, czy on słucha Madonny. Skiba odpowiedział – zdecydowanie wymijająco – że nawet gdyby nie słuchał, to i tak by słuchał, bo piosenki Madonny są tak znane, że nie sposób ich nie słuchać. W tym momencie nie mogłem nie zareagować zdziwieniem, ponieważ, gdyby mnie ktoś spytał, jakie piosenki Madonny znam, to ja bym, potrafił wyłącznie wskazać - Like a Virgin. I to nie ze względu na samą Madonnę, ale w związku z czołówką filmu Tarantino Reservoir Dogs, gdzie sam Tarantino tłumaczy swoim kolegom-bandytom, o co chodzi w jej tekście. Poza tą wzmianką u Tarantino, ze sztuką Madonny spotkałem się jeszcze dwa razy. Raz w zakończeniu cudownego filmu Wayna Wanga Blue in the Face i właśnie we wczorajszym wydaniu tefauenowskich 24 godzin, gdzie zobaczyłem ją, raz rozpiętą na krzyżu w cierniowej koronie na głowie i zakrwawionym czołem, a drugi raz w jakimś teledysku, gdzie – na ile się zdążyłem zorientować – też udawała Chrystusa. Poza tym, wszystko co wiem na jej temat, a więc to, że zanim została piosenkarką, była prostytutką, że pije wyłącznie wodę mineralną wyprodukowana przez Kościół Scientologiczny, że ma fijoła na punkcie kabały i że jej narzeczony ma na imię Jezus, pochodzi z artykułów prasowych.
Powstaje pytanie, dlaczego TVN24 przejął się tak bardzo dzisiejszym występem Madonny, że znaczną część swojego sztandarowego programu, poświęcił właśnie jej, i do omawiania tematu zaprosił aż trzech ekspertów. I tu odpowiedź jest jeszcze bardziej oczywista, niż ta, której udzieliłem na poprzednie pytanie. Koncertowa trasa piosenkarki została zaplanowana w taki sposób, by jej warszawski koncert mógł się odbyć właśnie dziś, czyli 15 sierpnia. TVN24 do swoich politycznych planów może angażować nie trzech, ale siedemnastu jednakowo brzmiących komentatorów, którzy będą opowiadać, jakie to wyróżnienie spotkało ten nędzny naród, ze ktoś taki jak Madonna zechciał się tu pojawić. Podobnie, zarówno Robert Kozyra, prezes Radia Zet, jak i przeróżne gwiazdy polskiej popkultury mogą stawać na głowie w swoich drobnych kłamstwach i tłumaczyć, jak zupełnym przypadkiem, kobieta o zupełnie przypadkowym imieniu Madonna, zakochała się w kimś, kto – również kompletnie przypadkowo – miał na imię Jezus i jak to występ musiał się odbyć dzisiaj, bo przecież wczoraj Madonna była w Pradze, a z Pragi do Warszawy jest już blisko. Tak samo też ja, nie muszę nawet podejmować tak marnej dyskusji i pytać, czemu akurat autorzy trasy nie zaplanowali sobie Pragi dziś, a Warszawy wczoraj, by w ten sposób uniknąć całego nieszczęścia. To wszystko jest absolutnie pozbawione sensu i celu, ponieważ wyjaśnienie jest proste ja struna. Wszystko to, z czym mamy do czynienia codziennie, od tylu, tylu lat – i tu, w przypadku dzisiejszego koncertu, w bezprzykładnej agresji Systemu skierowanej wobec Rodzin Radia Maryja, i w niedawnej wypowiedzi Dody na temat Pisma Świętego, i wcześniej jeszcze, w wyroku sądu nakazującego Ryszardowi Nowakowi przeproszenie lidera satanistycznego projektu Behemoth za to że ten publicznie podarł Biblię i nazwał ja „pieprzonym gównem”, i jeszcze wcześniej, w zdjęciach umieszczanych na stronach magazynu pod tytułem Zły, w zapomnianej już piosence Pawła Kukiza, szyderczo wykpiwającej pierwszokomunijne dzieci, w uprowadzeniu córki nieżyjącego już marszałka Kerna, w okładkach pornograficznych pism, wystawianych codziennie na ulicach polskich miast - ten plan, w ten czy inny sposób, towarzyszy każdej chwili naszego życia. A my powinniśmy wiedzieć, że będzie zawsze już tylko gorzej.
I jeśli dziś, martwimy się, z jednej strony tym, że właśnie w tym dniu, kiedy świętujemy i Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny i rocznicę tak zwanego Cudu nad Wisłą i chcielibyśmy być tacy uroczyści i radośni, po raz kolejny ktoś próbuje nas pozbawić nadziei, a z drugiej zastanawiamy się, czy to naprawdę wróg taki silny, a my tacy słabi, myślę sobie, ze może powinienem coś nam wszystkim przypomnieć. Szatan to amator. Amator, który żywi się wyłącznie naszym amatorstwem (dokładnie tak samo jak marna popowa piosenkarka). A jeśli nawet udało mu się pod sobą zgromadzić całe tabuny wiernych sług, to każdy z nich, odpowiednio do miejsca, które mu przypadło w tej hierarchii zła, i tak może być od niego tylko głupszy, tylko bardziej tandetny, tylko bardziej nudny. Bo nawet i tu – może nawet szczególnie tu – „sługa nie jest większy od swojego pana”.
A zatem, czy będziemy przed sobą mieli światową mega gwiazdę, szydzącą z naszej wiary, czy jej fanów, rozradowanych jej pozornym sukcesem, czy wynajętych ekspertów o wynajętych poglądach, czy choćby – już na samym dnie tej czarnej drabiny – jakiegoś pojedynczego internetowego komentatora, który podzieli się z nami swoją bardzo specjalną refleksją o tym, jak to Matka Chrystusa w gruncie rzeczy nie różni się bardzo od ‘Królowej Popu’, bo i jedną i drugą koronowała w gruncie rzeczy hołota, prawda pozostanie prawdą. Szatan jest nudny. Po prostu nudny.
I pomyśleć, ze na tę prostą myśl wpadł nie kto inny, jak skromny gitarzysta z rockowego zespołu o nazwie Sonic Youth.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.