środa, 19 sierpnia 2009

...nie hukiem, lecz skomleniem

Nie bardzo wiem, jak to się stało, ale od czasu kiedy wróciłem ze wsi, jakoś straciłem serce do zajmowania się tak zwaną sceną polityczną. Ani nie bardzo chce mi się patrzeć w telewizor (co, swoją drogą dziwne choćby z tego względu, że właśnie sprawiliśmy sobie nowy), ani nie pamiętam, że należałoby kupić codzienną prasę, a kiedy moje dzieci – które sam przyznaje – sam do tego stanu doprowadziłem, przynoszą mi jakieś newsy na temat, na przykład, Sebastiana Karpiniuka, to wzruszam ramionami. Słucham za to więcej muzyki. Na przykład koncertu Michaela Jacksona z Bukaresztu. Jak by ktoś chciał wiedzieć, jaka jest różnica między królem popu, a królową popu, polecam gorąco. I ostrzegam – niektórzy mogą się spalić ze wstydu.
A zatem, polityka jakoś mnie ostatnio unika. Szczęśliwie nie do końca. Udało mi się na przykład uzyskać informację, że któryś z sądów skazał niejakiego Rybę na dwa lata więzienia, a jego kumpla, K, na karę grzywny. Jestem pewien, że wszyscy czytający te słowa, świetnie wiedzą, o kogo i o co chodzi, ale dla porządku przypomnę. Otóż, kiedy jeszcze dawno, dawno temu, zjednoczone siły sportowej kultury i europejskiej cywilizacji przejmowały w Polsce władzę, zarówno Ryba, jak i K., obok wielu innych medialnych autorytetów, jak choćby menel o pamiętnym imieniu Hubert – czy uwierzycie, że widziałem go niedawno, jak leżał nieprzytomny i taki wymarniały na placu Miarki – miały stanowić pierwsze i najmocniejsze alibi dla wszystkich tych, którzy zaangażowali swoje serca i umysły po stronie rewolucji. Przypomnę – choć jestem pewien, że nie muszę – jeszcze jeden fakt. Niegdysiejszy rząd Jarosława Kaczyńskiego ustąpił i tym swoim gestem doprowadził do przyspieszonych wyborów, a ostatecznie do przejęcia władzy przez projekt o nazwie Platforma Obywatelska, wraz z ludźmi, z którymi mamy obecnie wątpliwą przyjemność, właśnie dlatego, że zdecydował się na uruchomienie sprawy Ryby i tego K., a tym samym, z punktu widzenia – jestem pewien – ludzi sprytnych i obytych, kompletnie głupio wypuścił ze swych rąk interes powszechnie określany słowem ‘władza’.
Czas, jak wiemy, jest szybki jak wiatr, historia zmienia się nieustannie, a w świecie opanowanym przez w najwyższym stopniu sprofesjonalizowane media, każdy dzień, tworząc nowe emocje i nowe zainteresowania, bardzo skutecznie zaciera wszystko co było wcześniej. Efekt jest taki, że dziś mało kto tak naprawdę pamięta słowa, gesty i całą tę atmosferę, która towarzyszyła „niesławnemu” odejściu ekipy Jarosława Kaczyńskiego jesienią 2007 roku. Szczęśliwie, mamy choćby ten nasz Salon24, spluralizowany jak Hyde Park w sezonie, więc, jeśli tylko ktoś tylko pragnie zanurzyć się w tamtych kolorach, może sobie wyklikać każdą możliwą wypowiedź, każdy możliwy argument i każde możliwe objaśnienie a propos tego, jak jest i dlaczego tak jak jest, jest dobrze. A więc zapraszam. Proszę sobie zajrzeć w dowolne miejsce utworzone tu na chwałę nowych czasów i na wieczny wstyd tych, którzy odchodzą. Tam wszystko jest. Również Ryba, również K. A obok nich i zatrute promieniami pielęgniarki, upodleni lekarze, zdewastowane laptopy, skorumpowani prokuratorzy, no i ten główny winowajca – on, sam Jarosław Kaczyński.
Czas płynie bezlitośnie, zasypując nieuchronnie stare kłamstwa, tworząc, naturalnie, nowe, ale przy tym niezmiennie objawiając świeżą prawdę. Co więc nam zostało z tego wszystkiego, czym tak wszyscy jeszcze dwa lata temu żyliśmy i co tak bardzo wyznaczało każdą chwilę naszego życia? Niewiele. Patrząc zupełnie uczciwie, musimy stwierdzić, że zostały już wyłącznie wspomnienia i dogasająca jeszcze gdzie niegdzie ta tak paskudnie zła nadzieja. Wspomniałem już o tym Rybie i jego koledze, o tym pijaku, który stał się tak cennym orężem w walce z Prezydentem, ale też nie należy zapominać o ministrze Ćwiąkalskim, kiedy na ekranach naszych telewizorów prosi swoich współpracowników, żeby mu przynieśli tego zniszczonego laptopa. Jest jeszcze Dziennik, który musi przepraszać Patrycję Kotecką za pomówienia. Jest jeszcze Julia Pitera w wywiadzie z początku roku, gdy zapowiada, ze do końca lutego przedstawi materiały, które spowodują trzęsienie ziemi. Są mistrzowie śledczego dziennikarstwa, Reszka i Majewski, przepowiadający Mariuszowi Kamińskiemu i całemu CBA czarny koniec. Przed nami wciąż sprawa posłanki Sawickiej… No ale przede wszystkim jest ten Ryba i ten K. i wciąż pracująca komisja posła Karpiniuka.
Jakież to wszystko jest nędzne. Jakie małe. Na tle tego zła, które zostało uczynione. I po co? W marnym interesie zaledwie paru totalnie zepsutych biznesmenów? Przyjrzyjmy się więc wspomnieniom. Pamiętam, jeszcze podczas kampanii wyborczej przed niedzielą 21 października (czy ktoś jeszcze pamięta, ze były głosy postulujące uczynić ten dzień narodowym świętem?), Platforma Obywatelska postanowiła pokazać, że oni tez potrafią prowadzić kampanię w sposób nowoczesny i urządziła szczególny show z przyszłymi ministrami Grabarczykiem i Gradem, którzy mieli za zadanie wejść na scenę i poprzewracać krzesła ustawione wokół stolika. Że niby ten stolik, o którym kiedyś tam wspomniał Jarosław Kaczyński, to takie gówno, takie nic. I stało tych dwóch smutnych urzędników z prowincji, najpierw coś gadali, a później, jeden z drugim, podeszli do tych krzeseł i je przewrócili. Zwyczajnie. Popchnęli je, a one się przewróciły. I poszli sobie. A ja pamiętam, jak bardzo byłem zażenowany z jednej strony i szczęśliwy z drugiej, bo wiedziałem, że ktoś taki nie jest w stanie wygrać żadnych wyborów, a co dopiero wyborów parlamentarnych w dużym, środkowo-europejskim kraju.
I okazało się, że nie miałem racji. Że wtedy, w tamtych dniach, nie było takiej kompromitacji i takiej żenady, która byłaby w stanie pokonać to potężne, bezprecedensowe i zjednoczone kłamstwo. Platforma Obywatelska wygrała wybory, Donald Tusk wygłosił expose, nowi urzędnicy zasiedli za swoimi biurkami, upłynęły prawie już dwa lata i wszystko widać jak na dłoni. Ryba, Sawicka, dr Garlicki, „Pati” i „Foti” (pozdrowienia dla red. Warzechy), Hubert K., „zabójstwo” Barbary Blidy, laptopy, Julia Pitera w kowbojskim kapeluszu i z rewolwerem w dłoni, komisje, usłużni dziennikarze z jednej strony, a z drugiej autostrady Grabarczyka i stocznie Grada, armia Klicha i skołatane nerwy premiera Tuska…
… Byle jakie te moje dzisiejsze pisanie. Ale też powód do ich przedstawienia byle jaki. Czy coś się bowiem naprawdę dzieje? Nic. W gruncie rzeczy jest nudno jak diabli. Nie czytam gazet, nie oglądam telewizji, bo co tu czytać, kogo słuchać? W związku z jakim fascynującym tematem? Że minister pracy chleje i podobno jest niemiła? Co za czasy! Wygląda na to, że nawet prezes Kaczyński nie ma po co wracać z urlopu. To już jest naprawdę koniec. Może by tak Premiera z panią Małgosią wysłać jeszcze raz do Peru i spróbować powtórzyć całą historię raz jeszcze?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...