środa, 16 lipca 2008

Nasza kochana Danzig - czyli Trójmiasto po latach

Patrząc na ostatnie moje wpisy, można dojść do wniosku, że, przynajmniej w Salonie, Rzeczpospolita dzierży bezwzględny prym w kategorii najczęściej cytowany dziennik. Inna sprawa, że, jeśli się zastanowić, to cóż innego pozostaje? Idźmy więc za Rzepą.
Dziś jednak nie będziemy rozprawiać o red. Ziemkiewiczu, którego wołyńska (a może już tylko antyprezydencka) obsesja, nie dość, że go doprowadziła do zakwestionowania całej swojej dotychczasowej filozofii, tak zgrabnie wyrażonej w Polactwie, ale do całkowitej już intelektualnej zapaści, która dziś wyraziła się w porównaniu prezydenta Kaczyńskiego do zwykłego ruskiego buca, czyli red. Maziarskiego młodszego.
Nie o nim dziś, bo prawdę powiedziawszy, ostatnio, jak myślę Ziemkiewicz, to przychodzi mi do głowy właściwie tylko jedno zdanie, które my - polactwo tak umiłowaliśmy: Pies z nim tańcował.
Dziś, jak można zgadnąć z tytułu tej rozprawki, będzie o Trójmieście, czyli o trzech miastach, Gdańsku, Gdyni i Sopocie. A wszystko z powodu rzepowego artykułu pt. Surfujący szef Sopotu, który trafił na złą falę.
Ale zacznijmy od początku. Od pewnego czasu, a ściślej od roku, kiedy myślę Gdańsk, Gdynia, Sopot, przypomina mi się nieodmiennie stary żart, który, dawno jeszcze temu, opowiadał Tadeusz Ross - obecnie dumny poseł Platformy Obywatelskiej - przy okazji swoich radiowych pogawędek z Piotrem Fronczewskim. Piotr Fronczewski pytał: "A gdzie się pan, panie Tadziu wybiera na wakacje?", a Tadeusz Ross odpowiadał ze śmiertelną powagą: "W tym roku jadę na ten zakręt koło huty w Chorzowie."
Dla kogoś, kto wiedział, o jaki zakręt chodzi, dowcip ten był absolutnie rozwalający. Dziś zakręt oczywiście nadal jest, ale wszystko wokół uległo tak wielkim zmianom, że wprawdzie na wakacje tam wciąż jeżdzić nie ma co, ale żartować już też nie ma sensu.
W tamtych czasach, należy to przyznać szczerze, zakręt koło huty w Chorzowie nie był dla nas, tu żyjących, absolutnie jedynym miejscem wartym przysłowiowego tynfa. Kiedy na Śląsk przyjeżdżali goście spoza regionu, zawsze wypadało ich zabrać na przejażdżkę pociągiem z Katowic w stronę Bytomia, albo w stronę Sosnowca. Podróż taka stanowiła tak niezwykłą egzotykę, że trudno było znaleźć coś równie fascynującego. Rozwalające się kamienice, poprzewracane mury, powybijane szyby, podwórka zasypane śmieciami, brudni wałęsający się ludzie... cała trasa wokół torów kolejowych przedstawiała widok absolutnie fascynujący. No i w pewnym momencie ten zakręt!
I znów, dziś wprawdzie są jeszcze miejsca wzdłuż kolejowej trasy z Katowic do Bytomia, które proszą o interwencję diabła, lub Pana Boga, ale jest ich coraz mniej i w sumie nie robią już takiego wrażenia, jak kiedyś.
W tamtych czasach byłem jeszcze młody, nie miałem rodziny, ale za to miałem narzeczoną, z którą rok w rok jeździłem na wakacje na Półwysep Helski. Mieszkaliśmy na kempingu, pływaliśmy w morzu, i co chwilę jeżdziliśmy autostopem do Pucka, albo, jak się udało, jeszcze dalej, by ostatecznie wylądować w Gdańsku.
Gdańsk był dla nas najprawdziwszym rajem. Uważaliśmy Gdańsk za najpiękniejsze miasto w Polsce, miasto w którym można żyć i umrzeć, a w międzyczasie tonąć w jego urodzie i jego europejskim smaku. Pamiętam, że kiedyś szliśmy sobie jedną z gdańskich ulic i posłyszeliśmy, jak jakiś mijający nas Niemiec powiedział do towarzyszącej mu kobiety: "Nasza kochana Danzig". I myśmy rozumieli, o co mu chodzi.
Później nastała nowa Polska i przestaliśmy jeżdzić na Półwysep, a tym samym do Gdańska. Dopiero po dwudziestu latach, w zeszłym roku wybraliśmy się do Stoczni na koncert Roda Stewarta. Ponieważ dzień koncertu, to był niemal dzień naszej rocznicy, postanowiliśmy udać się najpierw prosto do Sopotu, pójść na plażę, zanurzyć stopy w morzu, następnie pójść na obiad do Grand Hotelu, a po obiedzie udać się kolejką do Gdańska na koncert.
Już kiedy jechaliśmy przez Gdańsk i okolice, przypomniał mi się wcześniej wspomniany żart Rossa. Czym dalej zanurzaliśmy się w atmosferę przykolejowego Trójmiasta, doznania stawały się coraz bardziej wyraziste. Wysiedliśmy na stacji Sopot i kiedy wyszliśmy przed budynek dworcowy, mi osobiście przypomniał się tak zwany Dworzec Warszawa Zachodnia. Jeśli ktoś widział, to wie, o czym mówię.
Po wyjściu z dworca, weszliśmy na główny pasaż, który akurat wyglądał, jak takie gorsze Krupówki - powiedzmy, jak obecne Władysławowo, albo ulica Stawowa w Katowicach. Popędziliśmy prosto w stronę morza, i ostatecznie, omijając przeszkody w postaci płotów, drucianych siatek i nie wiadomo czego jeszcze, wpadliśmy na absolutnie brudną plażę, a następnie podeszliśmy do wody, która była wypełniona czymś tak obrzydliwym, że nie odważyliśmy się nawet zdjąć skarpetek.
W tej absolutnie nieoczekiwanej sytuacji, pobiegliśmy prosto do Grand Hotelu, w którym najpierw podano nam piwo z jakimś kwasem (jak nam wytłumaczył kelner - coś się zepsuło), a później jedzenie, które nas najzwyczajniej w świecie zatruło.
Wróciliśmy na dworzec kolejowy w Sopocie i wsiedliśmy do kolejki, która wzbudziła w nas same miłe wspomnienia, bo jeśli idzie o wygląd, zapach i atmosferę, nie różniła się ani o jotę od tego, co pamiętaliśmy sprzed 20 lat.
Pojechaliśmy do Gdańska, mijając ten śmietnik otoczony pobazgranymi przez młodzież murami, a następnie przeszliśmy do stoczni wzdłuż ponurych kamienic, gdzie przez następne godziny, udało nam się skutecznie zapomnieć o tym, cośmy właśnie ujrzeli.
Koncert skończył się tak jakoś po 22, więc ponieważ mieliśmy trochę wolnego czasu, udaliśmy się na poszukiwanie jakiejś knajpy. Po pół godzinie błąkania się po pustych, nieoświetlonych uliczkach dotarliśmy do najbliższej restauracji, gdzie - przyznaję uczciwie - zostaliśmy napojeni i nakarmieni na poziomie absolutnie światowym. Po kolacji znów ruszyliśmy, tym razem w stronę dworca kolejowego.
W mieście, w którym mieszkam znajduje się najbrzydszy, najbardziej nędzny, najbardziej śmierdzący dworzec kolejowy na świecie. Gorszy jeszcze niż Warszawa Centralna. I nawet bardziej brzydki niż Warszawa Wschodnia.
Muszę tu dziś, najuczciwiej na świecie, oddać sprawiedliwość Katowicom. Dworzec w Gdańsku jest jeszcze brzydszy i jeszcze bardziej zaniedbany. Nie będę się na jego temat rozpisywał, bo nie chcę już więcej dokuczać lokalnym trójmiejskim patriotom.
Zresztą nie od dokuczanie tu chodzi. Chodzi o to, że przez dwadzieścia lat z hakiem, od kiedy po raz ostatni byłem w Trójmieście, cała Polska poszła jakoś do przodu. Trójmiasto pozostało tam, gdzie było. Jedyne, co zauważyłem nowego w Gdańsku na przykład, to ogromna liczba banków. Sklepów, restauracji, kawiarni jakby mniej. Natomiast, przyznaję, banków przybyło.
ziś czytam w Rzeczpospolitej, że prezydent Karnowski rządzi w Sopocie od 18 lat, wpierw jako wiceprezydent, a następnie już, jako niepodzielny zarządca. Czytam też - i także widzę na niezliczonych reklamach, zarówno w telewizji, jak i na bilbordach w różnych miastach, informacje, że Gdańsk, Gdynia, Sopot to miasta ludzi szczęśliwych, ludzi zamożnych, ludzi z perspektywą. W kampanii wyborczej przed rokiem, wciąż słyszałem informacje, że prezydenci Gdańska, Gdyni i Sopotu to najlepsi prezydenci w kraju. Że Gdańsk, Gdynia, Sopot to pierwsze oznaki tego, że Polska jest wreszcie krajem prawdziwie europejskim.
Dziś rozmawiam z jednym z moich podróżujących kolegów i on przyznaje, że i owszem, Gdynia jest okay. A reszta, faktycznie - nie najlepiej.
Więc po co piszę ten tekst? Nie po to, żeby dokuczać ludziom z Trójmiasta, którzy zapewne czują sentyment do swoich ukochanych miejsc. Po to jednak, żeby zapytać, po ciężką cholerę głosujecie co cztery lata na ludzi, których jedyną kwalifikacją jest to, że z Donaldem Tuskiem grają w piłeczkę?
No i jeszcze po coś. Żeby ostrzec resztę kraju. Kiedyś widziałem reportaż o mieście Newark w stanie New Jersey. Miasto to, jeszcze w latach pięćdziesiątych było miastem o takich perspektywach i o takiej sile rozwoju, że wydawało się, że może przegonić nawet Nowy Jork.
Potem jednak przyszła mafia. Niektórym wydawało się, że mafia, cokolwiek by o nich mówić, potrafi przynajmniej zadbać o porządek. Minęło kilka lat i wszyscy dowiedzieli się, że owszem, mafia jest skuteczna, ale wyłącznie tam, gdzie akurat widzi swój pieniądz i swój indywidualny zysk. Dziś miasto Newark nadaje się głównie do rozbiórki.
Piszę więc ten tekst również w tym celu, żeby przestrzec tych, którzy jeszcze trochę myślą:
Uważajcie na miejsca gdzie rządzi miłość.
A do prezydenta Karnowskiego mam jedną uwagę: może jak Pan widzi tę piankę, o której wspomina rzepowy artykuł, to zamiast wskakiwać na deskę surfingową, lepiej pomyśleć, co zrobić, żeby tę piankę zlikwidować. Ona najwidocznie truje i odbiera rozum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...