piątek, 21 listopada 2008

No to bulba!

Nie wiem, jak to jest u innych operatorów komórkowych, w każdym razie Orange oferuje funkcję pozwalającą na codzienne, dwukrotne - rano i popołudniu - odbieranie skróconych wiadomości dnia. Ja mam telefon w Orange, więc czytam sobie te informacje. Nic szczególnego - dwa zdania o tym, co słychać. Nie mam pojęcia, kto przygotowuje ten serwis dla Orange. Czy oni radzą sobie sami, czy może współpracują z Onetem, czy może z TVN24? Nie wiem. W każdym razie, kierunek wydaje się określony mniej więcej w tę stronę.
Dziś rano dostałem codziennego sms-a i przeczytałem coś w stylu, że Jarosław Kaczyński, w wywiadzie dla Rzepy powiedział, że PiS będzie organizował dla siebie poparcie przez parafie. Od razu pomyślałem sobie, że sprawa jest zdecydowanie brudna, bo, choć wiem, ze każdemu niekiedy zdarza się powiedzieć coś głupiego, to są granice i nie trzeba Jarosława Kaczyńskiego, żeby tych granic nie przekraczać.
Zajrzałem więc od razu do Rzeczpospolitej i w dwóch ratach przeczytałem cały, długi wywiad. Ja oczywiście biorę pod uwagę, że mój zdecydowanie pozytywny stosunek do PiS-u i do obu Kaczyńskich, może mnie ograniczać, jeśli idzie o umiejętność obiektywnej oceny, niemniej nie ma takiego sposobu, żeby, po pierwsze, fragment dotyczący parafii był najbardziej istotnym elementem tego wywiadu, a po drugie, żeby ktokolwiek - nawet bardzo do Jarosława Kaczyńskiego uprzedzony - aż tak niestarannie czytał tekst przedstawiony prosto, jednoznacznie i w rodzimym języku.
Fragment ‘parafialny' przedstawia się tak, że Lichocka pyta Kaczyńskiego, jak on planuje zmienić niekorzystny, jego zdaniem, fałszywy, medialny obraz PiS-u, na co Kaczyński odpowiada, że „doświadczenie podkarpackie" pokazuje jednoznacznie, że przełamanie tego kłamstwa nie jest niemożliwe. Że „da się to robić, mówiąc w przenośni, na piechotę, gdy punktem dotarcia dla naszych działaczy, posłów, senatorów jest parafia. Nie w sensie religijnym tylko w sensie jednostki terytorialnej. Spotkania z ludźmi, rozmowy - to dobrze działa". Dalej Jarosław Kaczyński mówi, że w skali całego kraju metoda ta jest naturalnie nieskuteczna, choćby ze względu na zbyt mało rozbudowane struktury, więc trzeba szukać innych sposobów. „Ale mamy zamiar zrobić dużo" - mówi Kaczyński. - „ Pracujemy nad wizerunkiem. Będzie nowy, medialny front z nowymi twarzami PiS."
Nic już więcej na ten temat. Jarosław Kaczyński mówi jeszcze długo, o wielu różnych rzeczach i to co mówi, mi się osobiście podoba, choć wiem, że są na pewno tacy, którzy uważają, ze bredzi. Bywa przecież różnie. Nie ma jednak wątpliwości, że cała rozmowa dotyczy na sto procent czegoś kompletnie innego, niż te „parafie". Sam tytuł wywiadu „Na prawo od nas tylko ściana" wskazuje na to, że będziemy raczej czytać o miejscu PiS-u na scenie politycznej i jego szansach powrotu do władzy. Tymczasem jakiś medialny analityk, robiący prasówkę dla Orange, przegląda tekst i nie dość że dochodzi do wniosku, że Kaczyński dał wywiad o parafiach, to na dodatek uznał za stosowne nie dostrzec tego, że Kaczyński zastrzega, że wspomina o parafiach nie jako o strukturze kościelnej, ale w sensie jednostki administracyjnej, czyli obszaru mniejszego od dzielnicy.
No i wysyła informację, którą czytają klienci Orange i - zgodnie z założeniem - pokładają się ze śmiechu, że Kaczor jest jak zwykle ciemny i głupi. Dlaczego tak się dzieje? Najróżniejsi, bardzo mądrzy komentatorzy kpią z niekiedy wyrażanej opinii, że media kłamią i manipulują. Ileż razy słyszeliśmy szyderczą sugestię, że niby „wszystko to wina mediów"? Czym zatem jest to, co zrobił ten mądrala z Orange, jeśli nie kłamstwem i manipulacją?
Przecież istniało dziesiątki innych sposobów, żeby uczciwie podsumować rozmowę z Rzepy. Można było zacytować tytuł wywiadu. Można było zacytować fragment o tym, że gdyby Kaczyński miał się kierować sondażami, to by się dawno powiesił. Albo o tym, że PiS nie zamierza zmieniać prozachodniego kierunku polskiej polityki. Albo o tym, że tradycjonalistycznie myślący elektorat jest dla PiS-u wartością. Albo że PiS i Platforma prezentują dwie odmienne koncepcje wspólnoty narodowej. Albo że faktyczne poparcie dla PiS-u jest znacznie wyższe, niż te z sondaży. Albo to, ze Lech Kaczyński jest zdolny wygrać drugą kadencję. Czy wreszcie to, że to właśnie PiS - zdaniem Kaczyńskiego - po kolejnych wyborach, pozostanie na scenie politycznej. Tymczasem dowiadujemy się, że było o parafiach.
Po co więc? Czy to możliwe, że jedynym celem tego rodzaju manipulacji jest zasugerowanie pozostałej części opinii publicznej w taki sposób, żeby dziś wieczorem, już zupełnie otwarcie i na poważnie, Andrzej Morozowski mógł z red. Zarembą i jakimś dodatkowym komunistą najpierw się krztusić z emocji, że Jarosław Kaczyński się ostatecznie skompromitował, bo nigdy tak wyraźnie jak dziś nie przyznał, że PiS jest ostatecznie stracony? Czy to możliwe, że cały system propagandy antypisowskiej skonstruowany jest według jednego wzoru: najpierw ktoś puszcza drobne kłamstwo, a później cała reszta specjalistów rozdmuchuje to coś to niewyobrażalnych rozmiarów tylko po to, żeby ostatecznie z tego wszystkiego właśnie zostało to jedno sprytne zagranie - w tym wypadku te ‘parafie'? Oczywiście może być różnie, ale nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że połowa dzisiejszego Szkła Kontaktowego będzie poświęcona roztrząsaniu tego, że PiS planuje robić kampanie wyłącznie po kościołach.
Przecież to co zrobił Morozowski z Zarembą jest dokładnie tym, o czym piszę. Oni najpierw przez jedną trzecią swojego programu ględzili o rzekomo pijanej posłance Kruk, oczywiście z bardzo solidnym zastrzeżeniem, że to jest w sumie drobiazg, i że nie tylko Kruk chleje, a całą już resztę poświęcili na załamywanie rąk nad upadającym ostatecznie PiS-em, bo kto to widział, żeby spaść tak nisko, jak na poziom parafii? A kiedy już się odpowiednio nakręcili, to jeszcze Morozowski dorzucił, że był naprawdę zszokowany, kiedy w dzisiejszym wywiadzie Kaczyński przyznał, że PiS nie ma szans wrócić do władzy. Oczywiście, dla każdego średnio gramotnego czytelnika, jest jasne, ze Kaczyński mówił coś dokładnie przeciwnego. Ale co to może kogokolwiek obchodzić, kiedy cel jest jasny i jednoznaczny?
Tak się więc kręci ta maszynka do mielenia mózgów. Pocieszające w tym jest jednak, że ona przede wszystkim mieli te mózgi, na których mi akurat zależy w stopniu minimalnym. Cieszy mnie to, bo wiem, że czym bardziej one będą zmielone, tym większy będzie końcowy wstrząs. A w końcu, o cóż może chodzić dobrym ludziom, jak nie o tę parę słodkich chwil satysfakcji?
Jeszcze tylko trzy lata. A kto wie, czy nie mniej? Miną szybko. Wczoraj kupiłem sobie dwie płyty z wesołymi rozmówkami między Tadeuszem Rossem a Piotrem Fronczewskim, które kiedyś mnie bardzo śmieszyły i wciąż je bardzo lubię. Piękny absurd. Będę czekał, a w międzyczasie słuchał sobie tych dwóch. I się śmiał. A na razie - bulba!

czwartek, 20 listopada 2008

O komunistach, liberałach i dziewczynach do wzięcia

Starsza Toyahówna studiuje biotechnologię, w związku z czym właściwie cały czas się uczy. Ponieważ to czego się uczy, jest z punktu widzenia normalnego człowieka kompletną abstrakcją, boję się o stan umysłu mojej córki. Co mnie jeszcze bardziej jednak martwi to to, że, kiedy ona się już wszystkiego nauczy, to w ramach relaksu musi się maksymalnie ogłupić, co w jej wypadku przejawia się oglądaniem telewizyjnego serialu pod tytułem Taniec z gwiazdami.Mówię jej, że może lepiej by było, gdyby z tak ciężkiego wysiłku, jakim jest studiowanie chemii białek, czy czegoś równie tajemniczego, nie przeskakiwała od razu do pyskówek między Beatą Tyszkiewicz, a Iwoną Pavlovic, bo z tej różnicy temperatur normalnie zwariuje, ale ona twierdzi, że się przyzwyczaiła i ją to uspokaja.
W sumie nie mam do mojej córki zbyt wielkich pretensji, bo sam doskonale wiem, co znaczy siła przyzwyczajenia. Ja na przykład kiedyś, przez całe lata, kupowałem Gazetę Wyborczą i nawet w pewnym momencie uznałem, że tak mi pasuje. Obecnie oglądam systematycznie TVN24, i też mam wrażenie, że red. Knapik szkodzi mi dokładnie w takim samym stopniu, jak kiedyś red. Bikont, czyli raczej w ogóle.
Wiem przy tym jednak, ze wystarczyłoby porzucić intelektualne środowisko typu TVN24, czy serial M jak miłość choćby na parę tygodni, żeby naprawdę zobaczyć, że bez tego przede wszystkim żyje się spokojniej, a poza tym - co może nawet ciekawsze - po tego typu odstawieniu, widać bardzo wyraźnie, jak się człowiek przez lata po prostu psuł i parciał. No ale co robić - wiedza to jedno, a przyzwyczajenie pozostaje przyzwyczajeniem.
Gazety Wyborczej jednak nie czytam. W zeszły wtorek jednak, ponieważ w nocy z niedzieli na poniedziałek w mój dom wjechało coś ciężkiego, niszcząc wszystko, co stało temu czemuś na drodze, a nikt z nas nie miał pojęcia, cóż to takiego było, postanowiliśmy zasięgnąć opinii lokalnej prasy i uradziliśmy wspólnie, że w tym celu zakupimy Gazetę z lokalnym dodatkiem i sprawdzimy, jak było. No i kupiliśmy tę Gazetę. We wtorek 18 listopada.
Od razu muszę powiedzieć, że - może nie szukaliśmy zbyt dokładnie - ale jednak żadnej informacji na interesujący nas temat nie znaleźliśmy. Ponieważ jednak ta Gazeta leżała sobie i kusiła, kusiła, kusiła, wreszcie się złamałem i zacząłem przewracać kartki. I nawet nie poszło o to, ze na tytułowej stronie, w zapowiedziach dotyczących zawartości numeru, stała jak byk bardzo interesująca informacja, że „chwycił moją rękę, położył na swoich genitaliach i pytał, czy jego biegi będę też tak ładnie zmieniać". W końcu, gdyby tylko o to szło, to bym sobie kupował Bravo Girl. Ten sam zakres tematyczny, tyle że na wyższym od Gazety poziomie. Okazuje się jednak, że po wieloletnim poście, Gazeta Wyborcza robi wrażenie w każdym punkcie, każdego centymetra kwadratowego swojego przekazu. Ja nawet nie potrafię tego nazwać. To jest po prostu inny wymiar. To trochę tak, jak ktoś nie pali papierosów przez lata, nagle z jakiegoś powodu postanawia się mocno zaciągnąć i jedyne, co mu pozostaje, to się wyrzygać. Jakoś tak.
Trafiłem jednak na pewną informacje, które mnie autentycznie zainteresowała i szczerze zmotywowała do tego, by znów siąść i napisać coś do Was. Chodzi mi o artykuł zatytułowany „Sojusz od lewicy daleko". Chodzi mianowicie o to, że, jak donosi Wyborcza, grupa naukowców z czegoś, co się mieści w Brukseli i nazywa Wolny Uniwersytet, przy współpracy z naukowcami z Uniwersytetu Wrocławskiego, przeprowadziła badania wśród 1569 delegatów na 16 zjazdów wojewódzkich SLD, żeby sprawdzić, co współcześni komuniści sobie myślą na najróżniejsze tematy.
Wyniki okazały się bardzo zaskakujące. Otóż okazało się, że dla przeciętnego współczesnego komunisty „im mniej państwo ingeruje w gospodarkę, tym lepiej dla ekonomii". Ponadto, ankiety wykazały, że mniej więcej tyle samo członków SLD, czyli około 70%, jest zdania, że najlepszym sposobem na bezrobocie jest stosowanie tak zwanych elastycznych form zatrudnienia. Co trzeci działacz SLD opowiedział się za wprowadzeniem podatku liniowego. Też, co trzeci zbadany komunista stwierdził, że pedalstwo jest niezgodne z naturą człowieka, a tylko 37% z nich poparło legalizację pedalskich małżeństw. Aż 45% chce przywrócenia kary śmierci, prawie trzy czwarte nie chce legalizacji tzw. ‘miękkich narkotyków', narkotyków i prawie połowa uważa, że szkoła powinna przede wszystkim uczyć dyscypliny. Co jeszcze ciekawsze, okazało się, że 64% delegatów na zjazdy SLD zadeklarowało, że są wierzący, a jeszcze więcej (!), że chodzą do kościoła.
Sama Gazeta Wyborcza, oprócz tego że się oczywiście dziwi, wyraża w związku z tymi wynikami przypuszczenie, że działacze SLD w gruncie rzeczy nie są ani komunistami, ani nawet socjalistami, ale w dużym stopniu, są ostrą, bezkompromisową prawicą. Gazeta cytuje psychologa społecznego, niejakiego Klebaniuka, który wręcz twierdzi, że „spora część delegatów mogłaby znaleźć swoje miejsce w którejś z organizacji prawicowych".
Ciekawe, prawda? Pisałem to nie tak bardzo dawno temu, że w tym całym zamieszaniu związanym z awanturami na temat lewicowości i prawicowości, skłonny jestem zadeklarować, że jestem - wraz z całym moim ukochanym PiS-em - radykalną lewicą. Przyznaję, że wyniki badań, o których tu dziś piszę, napawają mnie z jednej strony optymizmem, a z drugiej utwierdzają w przekonaniu, że coś jest na rzeczy. Chodzi bowiem o to, że ja wcale nie uważam, że pierwszym wnioskiem, jaki się wykluwa z przedstawionych przez Gazetę wyników badań, jest to, że SLD, to nie lewica, ale prawica. Powiem więcej. Ja wcale nie uważam, że, jeśli się wczytamy w te dane, musimy dojść do wniosku, że na przykład Platforma Obywatelska, to nie prawica, ale normalni komuniści. A przecież mógłbym tak pomyśleć. W końcu, jestem przekonany, że gdybym podał Wam te powyższe informacje, nie ujawniając, o kim jest mowa, większość z Was pomyślałaby, że to, co przedstawiono, to opinie członków Platformy. Nie PiS-u, ale właśnie Platformy.
Refleksja, jaka mnie ogarnęła w związku z tym artykułem jest taka, że zarówno SLD, jak i PO, to nie jest ani prawica, ani lewica, ale po prostu establishment. Jedni i drudzy, z jednej strony reprezentują typową partię władzy, a z drugiej, najbardziej prymitywny rodzaj opinii popularnej. Jaka jest ta opinia? Kara śmierci jest dobra, dobry jest podatek liniowy, pedały nie powinny mieć dzieci, do kościoła wypada chodzić, należy wszystko sprywatyzować, a jak ktoś jest bez pracy, to trzeba go zatrudnić na kontrakt, albo na parę godzin. Jestem pewien, że gdyby ich się spytać, jakiej muzyki słuchają, to powiedzieliby, że smooth jazzu, a ostatnio sobie kupili nową płytę Metaliki i książkę z tekstami Marii Peszek.
Jestem głęboko pewien, że wyniki badań przeprowadzonych przez tych międzynarodowych socjologów wskazują, że między SLD, a Platforma Obywatelską nie ma niemal żadnej różnicy nie dlatego, ze jedni i drudzy są prawicą, albo lewicą. Między nimi nie ma prawie żadnej różnicy, ponieważ i jedni i drudzy są pozbawieni jakiejkolwiek idei, poza czystą władzą. Oni wierzą w to, co nie tyle jest modne, ale w to, co obecnie każe im się wierzyć. Bo, wbrew pozorom, nie jest tak, że idea homoseksualnych małżeństw i legalizacja narkotyków, to obowiązujące standardy. Nieprawda. Póki co, to wciąż jeszcze kulturowe ekscesy, głoszone jedynie przez bardzo nakręconych nowoczesnością maniaków. Mainstream wciąż pozostaje w ramach jakiegoś tam konserwatywnego porządku. Dlatego większość zarówno komunistów, jak i członków Platformy - jak sądzę - uważa, że pewnie jakiś tam Bóg istnieje, księdza na kolędę wypada wpuścić, a opłatek, nawet jeśli kupiony na ulicy, na świątecznym stole wypada mieć.
Proszę popatrzeć na dwie postaci obecnej polityki: Zbigniewa Chlebowskiego i Wojciecha Olejniczka. Przepraszam bardzo - ale jaka jest między nimi różnica? Pomijając to, że Chlebowski z jakiegoś powodu znalazł się historycznie po innej stronie, a Olejniczak - z jednakowo historycznych powodów - po stronie przeciwnej, to jest dokładnie ten sam wymiar polskiej polityki. Spójrzmy na posła Karpiniuka i posła Napieralskiego. Przecież nie ma absolutnie żadnych dowodów na to, że Karpiniuk chodzi na Pasterkę, a Napieralski nie. I nie ma absolutnie żadnego powodu, żeby sądzić, że Napieralski - gdy nikt nie słucha - naprawdę jest pełen sympatii dla homoseksualistów, a Karpiniuk nie. Skąd to można wiedzieć?
Skąd ja mogę wiedzieć, czy z punktu widzenia takiego Ryszarda Kalisza, podatek liniowy jest nie do przyjęcia? Jakie ja mam powody sądzić, że Rafał Grupiński, albo Michał Boni uważają, że premier Zapatero jest gorszy, albo lepszy od kanclerz Merkel? Przecież, jak się dobrze zastanowić, to w ich wypadku jest to kompletnie bez znaczenia. A Donald Tusk???? Przecież, jeśli idzie o niego, to już naprawdę jest wszystko obojętne. Przecież gdyby Tusk, jakimś nieprzewidywalnym obrotem sprawy, znalazł się w SLD, to jemu by było dokładnie wszystko jedno. Przecież Lecha Wałęsę hołubią i tu i tam dokładnie w tym samym stopniu.
To są moje wrażenia z lektury wtorkowej Gazety Wyborczej. Wypadałoby jakoś je podsumować. Powiem szczerze, że nie bardzo wiem jednak, jak to zrobić najlepiej. Przychodzi mi jednak do głowy coś bardzo szczególnego i może trochę ryzykownego. Jednak mam poczucie, że tak będzie dobrze. Że tak będzie najlepiej. Proszę więc jeszcze o chwilę uwagi.
Dziś w Rzeczpospolitej przeczytałem następującą informację. Otóż w Wielkiej Brytanii wymyślono, że dany zboczeniec, który korzysta z usług prostytutek, jeśli się okaże, że dziewczyna była przedmiotem handlu ludźmi i w rzeczywistości jest zmuszana do świadczenia tych szczególnych usług, może skończyć w więzieniu, nawet z dożywotnim wyrokiem. Jeśli jeden z drugim pójdą sobie zwyczajnie ‘na panienki', a okaże się, że dziewczyna była niewolnikiem, nie będzie zmiłowania. Nawet jeśli obaj zeznają pod przysięgą, że nie wiedzieli. Dziwni ci Anglicy, prawda
Najdziwniejsze jednak jest to, że tych dwóch w obronę wzięły same dziwki. Przedstawicielka zrzeszenia brytyjskich prostytutek ogłosiła, ze one protestują, bo to przecież nie jest tak, że wszystkie one to ofiary gangów. Wiele z nich, to porządne, zwykłe dziewczyny. I co one mają robić, jak chłopaki zaczną się bać?
Czemu o tym piszę? Nie mam pojęcia. Jakoś musiałem zakończyć i nic innego nie przyszło mi do głowy. Miłego wieczoru!

wtorek, 18 listopada 2008

Rasy niebezpieczne, czyli co słychać pod dywanem

Jednak życie jest piękne. Piękne nie koniecznie w tym sensie, ze każdy dzień przynosi prezenty, a wokół nas krążą sami dobrzy, szlachetni i mili ludzie. Chodzi o to, że choćby nie wiem jak bardzo człowiek uważał się za osobę doświadczoną i jak bardzo był przekonany, ze wszystko już było, przychodzą dni, kiedy po raz kolejny dowiadujemy się, że niespodzianek jest wciąż więcej, niż mogliśmy przypuszczać. Wczorajszy wieczór przyniósł właśnie taką niespodziankę. Panowie Sekielski i Morozowski - sztandarowi dziennikarze Mariusza Waltera - postanowili zniszczyć Mirosława Drzewieckiego - ministra w rządzie Donalda Tuska. I od razu muszę zaznaczyć, że szokujące dla mnie nie jest tylko to, ani nawet w ogóle to, że oni się nagle wzięli za pana Mirka. Nie jest dla mnie nawet szokujące, że uderzenie było tak mocne. W końcu, od niemal roku, tak długo prawie, jak rząd Donalda Tuska panoszy się po naszym kraju, od czasu do czasu, dziennikarze TVN-u - prawdopodobnie głównie dla uwiarygodnienia swojej misji - wyciągają jakieś tam sprawy przeciwko Platformie, które przez chwilę sobie poistnieją w publicznej domenie, by za chwilę zniknąć na zawsze.
To co mnie dziwi, i czego - przyznaję się - zupełnie nie rozumiem, to to, że ten atak był tak niezwykle brutalny i tak kompletnie bezsensowny. Ktoś mi powie, że taka jest praca dziennikarzy, że sobie tam gdzieś węszą i starają się pokazać swoją dziennikarsko-śledczą sprawność, a do nas należy ocena. Nieprawda. Panowie Sekielski i Morozowski mogą sobie tropić do woli, niemniej nie wierzę w taką możliwość, że poważna stacja, jaką jest TVN, nie panuje zupełnie nad skutkami swojej polityki. Jestem przekonany, że jeśli dziennikarze TVN-u mogli sobie pozwolić na sięganie w tak zamierzchłe, odległe i w gruncie rzeczy mało ważne zdarzenia, jak jakiś pobyt państwa Drzewieckich w Ameryce, gdzie pan i pani po pijanemu się pokłócili, a amerykańska policja zrobiła z tego odpowiedni raport, to ktoś musiał tę akcję nadzorować.
Ja nie wiem, jak to się wszystko odbyło. Możliwe, ze szefowie obu panów kazali im znaleźć coś na Drzewieckiego i oni znaleźli. Mogło też być tak, że ktoś im tę awanturę podrzucił, a oni z tym przyszli do Waltera, czy kto tam się tymi sprawami zajmuje, i dostali polecenie, żeby materiał wykorzystać. Wszystko jedno. To co jest tu interesujące to fakt, że wczorajsza audycja zrobiła wrażenie nokautujące. Ja dawno nie widziałem tak niesłychanej agresji i bezwzględności. Drzewiecki wyglądał, jakby się miał zamiar pobeczeć, a jedyne na co go było stać, to powtarzać w kółko i bezsensownie: „Proszę się iść spytać moją żonę".
I znów muszę tu przyznać, że ja zupełnie nie rozumiem, o co poszło. Nie mam pojęcia, jakie układy i interesy panują między medialnym towarzystwem, a Platformą, jakie Platforma ma wobec tego salonu zobowiązania i na co politycy Platformy powinni bardziej lub mniej uważać. Domyślam się jednak, że - po raz zresztą kolejny już - TVN się zniecierpliwił. Poprzednim razem - o czym już tu jakiś czas temu wspominałem - było to tylko zniecierpliwienie. Dziś ewidentnie zapadła decyzja, by pokazać Platformie na przykładzie, jak się prowadzi poważną akcję. Na pierwszy ogień, z jakiegoś powodu, poszedł Drzewiecki, ale politycy Platformy powinni doskonale wiedzieć, że to mógł być jedynie tak zwany random choice, i że jeśli następnym razem TVN-owi (albo komukolwiek - choćby i RMF-owi), przyjdzie do głowy, żeby rąbnąć w Katarzynę Hall, albo w Michała Boniego, albo przewodniczącego Chlebowskiego, to zrobią to bez najmniejszych kłopotów.
Nie mam też pojęcia, jaki będzie efekt tej wczorajszej akcji TVN-u. Czy Drzewiecki wyleci, czy może Tusk go przytuli i nie da skrzywdzić. Jest to jednak kompletnie bez znaczenia. To co się liczy, to fakt, że jeszcze nigdy dotychczas politycy i przyjaciele Platformy nie zobaczyli, jak niewiele trzeba, żeby wszystko to, co tak mozolnie budowali przez całe lata, cały ten wizerunek, cała ta polityka miłości, te sondaże i to poczucie bezkarności, po prostu runęło. Z dnia na dzień. Już wczoraj w nocy, można było zaobserwować tę panikę. Kiedy w Onecie pokazała się informacja o wystawieniu Drzewieckiego, natychmiast pod spodem wyskoczyły dziesiątki komentarzy przerażonych wielbicieli naszego rządu, oburzonych tym, co TVN wyprawia. Histeria była tak komiczna, że aż zarwałem część nocy, żeby móc się nasłodzić tym wyjątkowym efektem.
I myślę, ze jest to najlepszy moment, żeby podkreślić bardzo przykry dla samej Platformy i dla jej wyborców fakt, że ani Donald Tusk, ani jego koledzy, nie są w najmniejszym stopniu odporni na tak zwane wichry wojny. Tak zostali wychowani i zawsze im się w związku z tym wydawało, ze polityka to właściwie sama przyjemność. Kiedy parę dni temu na konferencję Jarosława Kaczyńskiego w Olsztynie weszła grupka zidiociałych cymbałów z dredami, przez całą konferencję żarli demonstracyjnie chrupki, ciamkali i próbowali Kaczyńskiego wyprowadzić z równowagi, zmartwieni byli wszyscy, tylko nie Kaczyński. On akurat wręcz powiedział, ze bywało dużo gorzej i żeby się nie przejmować. Już sobie wyobrażam, co by się działo, gdyby z taką sytuacją przyszło się zmierzyć Donaldowi Tuskowi. Przecież on by się zwyczajnie popłakał i uciekł.
Coś się więc zaczyna. Ja nie wiem co i, jak podejrzewam, mało kto wie cokolwiek. Myślę, że Drzewiecki po prostu wypadł z bębna jako pierwszy. Ale może też być tak, że to faktycznie to o niego chodziło. W najnowszym Wproście Mazurek z Zalewskim informują, że jakiś skruszony gangster zeznał, że Drzewiecki kupował od mafii narkotyki, o czym - co dziwne, ale i też nie do końca dziwne - media milczą. Może być więc tak, że połączone siły Platformy i właśnie mediów uznały, że trzeba Drzewieckiego usunąć, tylko nie do końca wiedzieli, czy lepiej będzie za te narkotyki, czy może za damski boks. Wydaje mi się osobiście, że ten trudny dylemat mogli rozstrzygnąć na rzecz boksu, bo chociaż dragi dla członków i przyjaciół Platformy to nic szczególnego, wciąż w tym inteligencko-schamiałym towarzystwie nakłaść kobiecie - zwłaszcza po pijanemu - to pewnie, mimo wszystko, sprawa bardziej, że tak powiem, w standardzie, niż kupowanie od mafii. Więc pokazali mu te amerykańskie papiery.
Ale, jak mówię - nie sądzę. Myślę, że to jest jakaś większa sprawa. Myślę, że z jakiegoś powodu Platforma notorycznie i w sposób dla TVN-u niezwykle irytujący, nie spełnia oczekiwań. Więc nastąpiło ostrzeżenie. Wydaje mi się, że mam rację, bo, jeśli się dobrze rozejrzeć, to jest aż nazbyt wiele najróżniejszych przypadków związanych z Platformą właśnie. Policjanci łapią dwóch lokalnych działaczy ze skrętami w pyskach i z amfetaminą pod siedzeniem. Po co? Nie mają innych zajęć?Z innej już beczki, RMF najpierw doprowadza do szału Boniego, zadając mu głupie pytania na temat obietnic wyborczych, a następnie szczuje bez sensu na biednego Nowaka. A przecież to dopiero początek. I przecież to ten sam RMF, który trzy lata temu wydał kupę pieniędzy tylko po to, by obwiesić Polskę czarnymi billboardami, które miały ostatecznie przydusić PiS.
Nie wiem jaki będzie efekt tego, co wczoraj zrobiono z Drzewieckim. Nie wiem też, czy za tym pierwszym uderzeniem pójdą następne, czy może znów na chwilę zapanuje słodki spokój. Nie wiem, czy Drzewiecki poleci, czy zostanie. Ale nawet jeśli jedynym tego skutkiem będzie to, że pan minister jednak nie rzuci palenia w najbliższy czwartek, to i tak, życie jest piękne. Bo ciekawe.

niedziela, 16 listopada 2008

O możnych tego świata i dzieciach z zapałkami

Jeszcze trochę o rocznicy, dobrze? Zwłaszcza, że rocznica będzie pewnie jedynie pretekstem. Wczoraj - oprócz wspomnianego już jednego fragmentu wystąpienia Premiera i jednego fragmentu wystąpienia jednego dziennikarza - zanotowałem dwie jeszcze wypowiedzi, które, moim zdaniem, zasługują wyłącznie na reakcję, którą Anglicy opisują słowami ‘kick in the eye', a Polacy jeszcze bardziej mięsistym ‘kopem w ryj'. Niestety mamy w tej kwestii bardzo ograniczone możliwości, ponadto wszyscy jesteśmy bardzo kulturalni, a gesty honorowe odeszły już dawno w mroki historii. W tej sytuacji, pozostaje albo cichutko sobie chlipać, albo swoimi żalami dzielić się z tymi, którzy nas zrozumieją.
W telewizji TVN24, redaktor Morozowski, podsumowując rok pracy rządu Donalda Tuska, stwierdził, ze jemu osobiście bardzo zaimponował sposób w jaki premier Tusk „rozprowadza" Prezydenta. Morozowskiemu chodzi o to, że Premierowi najpierw niezwykle skutecznie udało się zorganizować bojkot prezydenckiej gali w Teatrze Narodowym, a kiedy już wszyscy zobaczyli nędzę tej rocznicowej uroczystości, te puste miejsca na publiczności, ten wieśniacki program artystyczny, Tusk pojechał do Paryża i pięknie wszystko pozałatwiał.
To był pierwszy ze wspominanych ekscesów. Gdzieś w okolicach Morozowskiego, pojawiła się kobieta o nazwisku Szumowska - reżyser filmowy - by opowiadać o swojej artystycznej wizji. Ponieważ dzień był świąteczny, spytano tę panią Szumowska, jak on widzi politykę. Usłyszeliśmy, że polityka Szumowskiej nie interesuje zupełnie. Owszem, jakiś czas temu, przez jakieś dwa lata, ona była bardzo polityką poruszona i nawet ją to co się w Polsce dzieje, bardzo denerwowało, ale teraz to ona stoi kompletnie z boku. Redaktor przepytujący panią artystkę, zadawał prowokacyjne pytania, że niby ten rząd jest nudny i w sumie nic nie robi, ale pani Szumowska niezmiennie odpowiadała, że może - owszem - i tak jest, ale ona pozostaje niezainteresowana. Pełny spokój.
Zapamiętałem jakoś te dwie wypowiedzi, ponieważ, w zupełnie przedziwny sposób, udało mi się w nich dostrzec pełną symbiozę między tymi, którzy obecnie kreują intelektualne i patriotyczne ambicje społeczeństwa, a tym właśnie społeczeństwem. Morozowski wygłosił komunikat, który stanowił bezczelnie jednoznaczne poparcie dla działań, które w normalnych warunkach musiałby zostać uznane za zdradę stanu, a przedstawicielka opinii publicznej - prawdopodobnie w pełnej zgodzie z oczekiwaniami Morozowskiego i reprezentowanego przez niego obozu zdrady narodowej - oświadczyła, że ona się sprawami Kraju nie interesuje.
Dlaczego zdecydowałem się na używanie aż tak mocnych słów pod adresem ludzi, którzy nie robią nic innego, jak tylko przedstawiają swoje poglądy? Przede wszystkim ze względu na szczere przekonanie, że zło, jakie nas otacza zasługuje na najmocniejsze słowa pogardy, a jeśli te słowa tak rzadko padają, to tylko dlatego, że do tego zła zostaliśmy w bardzo perfidny sposób przyzwyczajeni. Polska przeżywa 90-tą rocznicę odzyskania, po setkach lat niewoli, niepodległości. Rocznicę tego cudu, który gdyby się nie zdarzył, bylibyśmy dziś, jak pisze Zdzisław Krasnodębski, być może „grupą etniczną podobną do Serbów łużyckich - ledwie tolerowaną mniejszością pokazywaną na festiwalach folklorystycznych". Lech Kaczyński, jako prezydent wszystkich Polaków, pragnąc uczcić tę rocznicę, organizuje uroczystą galę z udziałem reprezentantów całego współczesnego świata. Polityczni przeciwnicy Prezydenta, żeby go poniżyć i wykpić, podejmują wielotygodniowe starania, żeby sukces gali maksymalnie osłabić, a kiedy im się to przedsięwzięcie częściowo udaje, poważny przedstawiciel mediów bije w zachwycie brawo, bo z jego punktu widzenia było bardzo śmiesznie obserwować, jak Polska jest ośmieszana.
A przecież to już nie pierwszy raz. Pamiętamy wszyscy bardzo dobrze, jak prezydent Kaczyński planował urządzić piękne i podniosłe uroczystości mordu katyńskiego i niestety musiał całe przedsięwzięcie odwołać, bo bojkot zorganizowany przez jego politycznych przeciwników sięgnął tak głęboko, że istniała obawa kompromitacji. Pamiętamy, jak z udziału w uroczystościach wycofywali się po kolei czołowi przedstawiciele świata polityki, kultury i sztuki, bo wiedzieli, że jeśli nie wykażą solidarności ze swoimi mocodawcami, utracą zbyt wiele. A wszystko tylko po to, by nielubiany prezydent za dużo sobie nie myślał.
Właśnie na DVD ukazał się film Martina Scorsese o Rolling Stonesach. Jest tam taka scena, gdy na koncercie Stonesów pojawia się prezydent Clinton... z Kwaśniewskim. Clinton przedstawia Kwaśniewskiego Jaggerowi, ze oto prezydent Kwaśniewski z Polski. Ja Kwaśniewskiego nie znoszę. Moja nienawiść do Kwaśniewskiego jest, że tak powiem wypita z mlekiem matki. Nie chodzi o to, że on był moim zdaniem złym prezydentem, że dla mnie wygląda jak świnia, nie o to, że wygląda jak czerwona świnia, nawet nie o to chodzi, ze jest pijakiem. Ja go nienawidzę, bo jest dla mnie komuchem, oraz przedstawicielem zbrodniczego systemu, osobiście - jak podejrzewam - odpowiedzialnym za wiele bardzo złych rzeczy. Jednak ostatnią rzeczą, na jakiej by mi zależało to to, by podczas tej prezentacji Kwaśniewski na przykład się przewrócił i żeby to zostało zapisane na taśmie filmowej przed całym światem.
A my dziś mamy sytuację taka, że dla swoich najniższych i najbardziej parszywych instynktów, cała grupa niezwykle wpływowych osób ze świata polityki i mediów aż przebiera nogami, by wystawić nasz kraj na pośmiewisko świata. Mało tego. Oni zajmują się zaspokajaniem tych swoich emocji i są przy tym z siebie okropnie dumni. Część z nich wręcz przyznaje, ze tak, to prawda, niech ten kraj spłonie, bo tylko tego rodzaju katharsis może umożliwić prawdziwą odbudowę. A głupi ludzie patrzą na to wszystko i albo bija brawo, albo - w najlepszym wypadku - wzruszają ramionami i oświadczają, ze oni się już polityką nie interesują. Kiedyś, jak im kazano, to - owszem - mieli coś do powiedzenia, ale dziś? Jest fajnie.
A co z tymi, którzy dbają, którym zależy, którzy wiedzą, że to nasza Polska i że jesteśmy tym Narodem? Co z tymi, którzy wychodzą z domu, biorą ze sobą dzieci i udają się albo do kościoła, albo na miejscowe uroczystości? Im z kolei specjaliści od nazywania rzeczy po nowemu wyjaśnią, że oni tak tylko dlatego, ze była ładna pogoda. Że gdyby było zimno i padał deszcz, pies z kulawą nogą nie zainteresowałaby się co się tam za oknem dzieje. I ten ‘kartofel' musiałby sam się tam zabawiać ze swoją Polską i z tym swoim babsztylem. Bo ktoś, kto nawet nie zasługuje na to, by jechać z wizytą do Japonii, ale zwyczajnie do Azji - w ogóle nigdy nie zasługuje na nic dobrego.
Więc jeśli mnie ktoś spyta, czemu ja się tak denerwuję, albo czemu się nie zastanowię, jak ta moja miłość do Kaczorów zrujnowała moje umiejętności oceny, czemu nie popatrzę, jak to Kaczyński sam się wprowadza w ten stan, w którym już go tylko wszyscy nienawidzą, to ja mam jedną odpowiedź. Ja się nad moimi umiejętnościami obserwacji i wyciągania wniosków zastanowię, kiedy w tej debacie będę miał naprzeciwko siebie ludzi prawdziwie zatroskanych. Patriotów i Polaków. A nie z jednej strony bezpośrednich - nie tylko ideologicznych i intelektualnych - spadkobierców tych, o których można przeczytać w Piśmie Świętym, jak to nawet setki lat im nie wystarczyły, żeby się najzwyczajniej w świecie zasymilować. A z drugiej, kompletnie ogłupiałych widzów, którzy czując potęgę tych swoich potężnych opiekunów, zrezygnowali z tego, z czego tradycyjnie rezygnować nigdy nie było wolno.

sobota, 15 listopada 2008

O oczach, uszach i puszystej demokracji

No i nastał dzień faktycznych podsumowań, podsumowań oficjalnych i autorytatywnych, tego, co się zdarzyło w ciągu minionego roku. Oczywiście każdy z nas, i ja sam i Wy, którzy to czytacie, swoje zdanie mamy i nie wydaje się sensowne powtarzanie tego, co już tyle razy zostało powiedziane. Ani ja nikogo nie zaskoczę, ani nawet najbardziej polemiczne komentarze nie zrobią szczególnego wrażenia na mnie, niemniej wypadałoby spróbować znaleźć w tym dzisiejszym dniu choć parę elementów nowych, albo chociaż inspirujących w jakiś nowy sposób.Chcąc znaleźć w dzisiejszych wypowiedziach właśnie te elementy nowe, najpierw rzetelnie wysłuchałem wystąpienia premiera Tuska, a zaraz po nim kontrującego je, przemówienia prezesa Kaczyńskiego. Słowa jak słowa. Metody jak metody. A i sami przemawiający też tacy, jakich już wielokrotnie mieliśmy okazję oglądać. Komentarze są zbyteczne. Jednak ponieważ telewizja ma swoje prawa i obowiązki, zarówno TVN24, jak i TVP Info, zaprosili do swoich stolików tzw. ekspertów, by wyjaśnili widzom sytuację po dzisiejszym starciu i ewentualnie powiedzieli, jak myśleć.
Ponieważ bałem się, że TVN24 zaprosi z jednej strony eksperta Kucharczyka, a z drugiej eksperta Mistewicza, sięgnąłem do telewizji, która, jak to bystro określa Robert Mazurek, ma tylko jednego klienta, licząc, że przynajmniej oni pozwolą mi zachować weekendową równowagę. W studio TVP Info siedział komunistyczny Sierakowski i newseekowy Andrzej Stankiewicz, no i komentowali. No trudno, zostałem. I znów, słowa jak słowa, a metody jak metody. Jednak nastąpiło coś, co pozwoliło mi przynajmniej zasłużyć sobie na kolejny wpis w Salonie. Mianowicie Andrzej Stankiewicz, poproszony przez panią z telewizji o skomentowanie wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego, powiedział mianowicie, ze on jest bardzo zawiedziony, bo Kaczyński, jak zwykle skupiał się na sprawach nieistotnych i ogranych, a jego przemówienie było skierowane nie na poszerzenie elektoratu, ale na utrzymanie dotychczasowego poparcia. Jako konkret, red. Stankiewicz powiedział, że on liczył na to, że Kaczyński będzie mówił o finansach, o gospodarce, o ‘naszych portfelach", o oświacie, edukacji. A on tymczasem gadał, tak jak zawsze o Sawickiej, której nazwiska i tak normalni ludzie już dawno nie pamiętają.
Ponieważ nastąpił tak zwany dysonans poznawczy, zajrzałem do dokumentów i sprawdziłem. Wystąpienie prezesa Kaczyńskiego trwało jakieś 40 minut, było skonstruowane, tak jak to u niego bywa, na zasadzie kolejnych tematów, i mówił Kaczyński - najogólniej rzecz ujmując - o finansach, pieniądzach, gospodarce i - dosłownie - o tych upragnionych przez Stankiewicza, kieszeniach, jednym ciągiem przez ponad 8 minut. O edukacji i systemie oświaty mówił tuż przed tymi finansami i zabrało mu to niemal 7 minut. Jeśli idzie o Sawicką, jej osobę i nazwisko wspomniał Kaczyński raz, o służbie zdrowia mówił zaledwie przez półtorej minuty, głównie zwracając uwagę na to, że minister Religia miał świetny program i dobrze by było go realizować.
Dlaczego to co zrobił Stankiewicz jest dla mnie tak ciekawe? Nie dlatego, wbrew pozorom, że jest on jednym z całego szeregu medialnych kłamczuchów. Szczerze powiem, ja nawet nie sądzę, żeby on z rozmysłem kłamał. Uważam bowiem, że Stankiewicz, słuchając Kaczyńskiego, autentycznie był przekonany o tym, że ten gada wyłącznie o Sawickiej. Stankiewicz siadał do wystąpienia Kaczyńskiego, wlepiał swoje oczy i uszy w tę studyjną ‘plazmę', widział małego, grubego, z wykrzywioną w nienawiści twarzą, kartofla i autentycznie słyszał słowa „Sawicka, Sawicka, Sawicka, Sawicka...".
To jest tylko Stankiewicz - jeden z aspirujących dziennikarzy. Ale to co robi on, te jego chore napięcie, te jego nieopanowane emocje, ten jego nieprzytomny zawrót głowy, są przecież charakterystyczne dla wielu osób i wielu środowisk. On jest zaledwie skromnym reprezentantem całych szeregów ludzi, którzy słuchają, jak Lech Kaczyński mówi „i dobry był też Boruc bardzo", a w ich mózgach powstaje konstrukcja „Borubar". On jest tylko dzisiejszym wysłannikiem tych grup politycznych, którzy patrzę na Jacka Kurskiego i widzą wściekłego bullterriera. I którzy odwracają wzrok w kierunku Janusza Palikowa i natychmiast widzą wesołego ułana z fantazją. To jest wreszcie ta grupa intelektualna, która patrzy na Marię Peszek i widzi atrakcyjną dziewczynę „kolekcjonującą wzwody", a kiedy, dla odmiany, ujrzy Pawła Kukiza - automatycznie zaczyna nastawiać ucha, w gotowości na kolejną porcję słodkich nauk.
Nie bardzo chciałem dziś komentować słów treści wystąpień polityków. Bo słowa, to tylko słowa. A poza tym, co tu komentować, jeśli z jednej strony można się spodziewać wyłącznie podziękowań dla Zbyszka i Staszka, a z drugiej, kolejnych oczywistości i nudnych już kpin. Jednak są też czasem słowa szczególne. Autorem tych może bardziej niezwykłych słów był dziś Donald Tusk. W pewnym momencie swojego wystąpienia, uznał pan premier za stosowne stwierdzić, że jeśli są jakieś elementy w pracy rządu, które nie wychodzą, to tylko te, które są ograniczane przez demokrację. Powiedział Tusk, że wszystko to co pozostaje poza procedurami demokratycznymi, rząd bardzo skutecznie realizuje. Słuchałem tych słów i czułem, jak bardzo Donald Tusk by chciał uzyskać dla siebie i swojego rządu prawo do działania poza jakąkolwiek kontrolą. Wtedy dopiero, gdyby udało się pozbawić Parlament jego konstytucyjnych uprawnień, gdyby udało się wyeliminować z życia publicznego opozycję, gdyby udało się zapanować nad Krajem w sposób niepodzielny, życie nabrałoby barw, a praca sensu.
I wówczas, dzisiejsza rocznica działalności rządu PO mogłaby odbywać się w o wiele milszej atmosferze. Niewykluczone nawet, ze TVN zorganizowałby jakiś ładny koncert, na którym Maria Peszek dostarczyłaby nam pornografii na wyższym poziomie kulturowego rozwoju.
No a co najważniejsze, może rząd by wreszcie dał spokój telewizji publicznej. Bo przecież widzieliśmy dziś wszyscy, jak bardzo się prezes Urbański stara.

piątek, 14 listopada 2008

Watahy do Japonii, Europa na Polanki

Mija już niemal rok od czasu jak Donald Tusk i jego towarzystwo zainicjowało proces ostatecznego rozgromienia partii o nazwie Prawo i Sprawiedliwość i wtrącenia jego głównych przedstawicieli do kazamatów. Mało tego. Mijają już niemal trzy lata, jak połączone siły mediów i tzw. towarzystwa, rozpoczęły kampanię mającą jeden cel - sprowadzenie najpierw polityki do poziomu kultury popularnej, a następnie opisanie wszystkich jej elementów według dwóch kryteriów: elegancji i obciachu. Efekt tych wszystkich działań jest następujący: PiS ma mniej więcej taką samą pozycję, jak trzy lata temu i dokładnie taką samą, jak przed rokiem. Co ciekawe jednak, również nie zmienił się za bardzo popularnie obowiązujący opis sytuacji. Z małymi różnicami, opinia jest taka, że partia Jarosława Kaczyńskiego gnije i dogorywa, a bramy więzień już skrzypią z emocji w oczekiwaniu na miłych gości.
To jest względnie stały i powszechny obraz sytuacji, jaki sobie stworzyły media i część polityków. Jak już idzie o diagnozy, bywa różnie. Niektórzy twierdzą, że PiS sobie sam zasłużył, bo jest wieśniacki i głupi, a jak ktoś jest wieśniacki i głupi, to wystarczy go puknąć, żeby zdechł. Inni z kolei, przekonują, że choć PiS jest rzeczywiście wieśniacki i głupi, to żeby pisobolszewię dobić trzeba było naprawdę wyrafinowanych graczy i to im właśnie ostateczny sukces Polska zawdzięcza.
Głosów twierdzących, że nikt nikogo ani nie puknął, ani nikt nie zdechł, ani nawet nikt aktualnie nie zdycha, w domenie publicznej raczej nie ma.
I oto nagle zbiegły się dwie szczególne okazje. Z jednej strony rok dorzynania watahy, jak to dziś zgrabnie w Rzeczpospolitej wyraził Rafał Ziemkiewicz, a drugiej zbliżająca się wielkimi krokami rocznica wielkiego wydarzenia w historii narodu, kiedy to Lech Wałęsa z sukcesem wbił się między Alfonso Garcię Roblesa, a Desmonda Tutu. Jakby tego było mało, prezydent Kaczyński jedzie do Japonii, prezydent Sarkozy przyjeżdża do Polski, związkowcy z Sierpnia 80 wykręcają premierowi tabliczkę, a Platini ostrzega, że jeśli nie będzie stadionów, to nie będzie Euro. Poza tym oczywiście wszystko stoi, jak stało, ale ten gwałtowny ruch w interesie sprawił, że towarzystwo się nagle uaktywniło.
I powiem szczerze, że ja czegoś tu nie rozumiem. Jak pisze red. Ziemkiewicz, PiS jest partią już skutecznie marginalizowaną, watahy systematycznie dorzynane, szanse na to, że Platforma utraci władzę praktycznie zerowe, a tu nagle zawierucha, jakiej dawno nie było. Dziś wieczorem w TVN24, ni stąd ni zowąd, cały blok poświęcony bredzeniu na temat tego, jak to 20 lat temu Wałęsa zwodził komunistow, a chwile potem, ledwo zawoalowane szydzenie z tego, że Prezydent zamiast spotykać się z Sarkozym i z Dalajlamą, będzie się bez sensu snuł po cesarskich komnatach.
Co za bezsens! Już nawet propagandziści od Waltera wymyślili nową nazwę dla określenia dnia 6 grudnia - Nikołajki. Proszę zwrócić uwagę. Wałęsa, „z małą pomocą przyjaciół", zorganizował sobie zupełnie bezsensowną fetę, na której, jak dziś się zapowiada, oprócz telewizji TVN24, będzie Sarkozy, Dalajlama i Gorbaczow - takie Wałęsowie imieniny, tyle że w poszerzonym, międzynarodowym gronie - a atmosfera wokół tego wydarzenia już dziś zaczyna się kreować na coś w rodzaju największego światowego szczytu minionego stulecia. Już dziś Donald Tusk chodzi po różnych telewizjach z poważną mina i opowiada, jak to 6 grudnia on się spotka z wszystkimi ważnymi ludźmi świata i załatwi sprawy tak, ze może nawet i złotówkę będziemy mogli sobie zostawić.
Lech Kaczyński jedzie na jedną ze swoich prezydenckich wizyt, tym razem do Korei i Japonii, niewykluczone, że, w odróżnieniu od Donalda Tuska, zabierze sobą również odpowiednich biznesmenów, a cała propagandowa machina już zaczyna przytupywać z podniecenia, jakie to będą jaja patrzeć na tego głupka wśród tych głupkowatych Japończyków, podczas gdy tu, nad polskim morzem będzie się tworzyła nowa cywilizacja.
Po jasną cholerę angażować tak ciężkie siły, w tak idiotyczny sposób, a na dodatek z tak dużym wyprzedzeniem, skoro wataha jest równo dorzynana, a Kaczory już praktycznie na ruszcie?
Proszę mnie dobrze zrozumieć. Ja rozumiem emocje, nie dziwię się też indywidualnym sympatiom, ale sytuacja jest taka, że PiS na kolanach, Wałęsa ma rocznicę Nobla, Prezydent w tym czasie jedzie do Japonii, a cała Polska w objęciach histerii... bo co? Bo Sarkozy w swoje imieniny doświadczy afrontu? Czy może Wałęsie zabraknie jednego gościa? A może - jak tu już wczoraj ktoś w komentarzach zasugerował - ten cham Kaczyński nażre się za darmo?
Trochę chaotyczny ten mój wpis, ale sama sytuacja też nie jest bardzo logiczna i poskładana. A poza tym, ja autentycznie czuję, co się będzie działo przez najbliższe trzy tygodnie. Ja już widzę te żarty z Japończyków i z Kaczyńskiego w cesarskim pałacu, te ‘do porzygania' nudne opowieści o tym, jak to Lech Wałęsa, jednym drgnieniem swojego umysłu, rozwalił komunę i jak to Donald Tusk, razem z Dalajlamą i Gorbaczowem już za chwilę nam pokażą, jak się robi wielką politykę.

czwartek, 13 listopada 2008

Na kolana chamy! Mówi prezydent Sarkozy

Kiedy szczęśliwie minęła 90 rocznica odzyskania przez Polskę niepodległości, prezydent Kaczyński - wbrew zapowiedziom posła Palikota - w upojeniu alkoholowym nie spadł pod stół, pani Prezydentowa - wbrew zapowiedziom dziennikarzy śledczych Dziennika - nie zrobiła uczestnikom gali karczemnej awantury, a dach Teatru Wielkiego - wbrew nadziejom Waldemara Kuczyńskiego - nie zwalił się na głowy temu obciachowemu towarzystwu, które postanowiło skorzystać z zaproszenia, i wstąpić na „wiejską potańcówkę", pomyślałem sobie, że wreszcie dostaniemy kilka dni na zaczerpnięcie oddechu. Jeszcze tylko marszałek Borusewicz wyraził ból z tego powodu, że zamiast w towarzystwie nowoczesnego zespołu Feel, był zmuszony bawić się przy piosenkach zupełnie nie-nowoczesnej Ireny Santor, Jego Ekscelencja minister Sikorski dyplomatycznie pozwolił hołocie trzymać się własnych gustów, jeszcze tylko aparat medialny przetrawił szokująca informację o skandalicznej wpadce Prezydenta w postaci przejęzyczenia, jakie nastapiło w czasie jego rocznicowego wystąpienia i uznałem, ze mogę się spokojnie zająć życiem.
Nic z tego. Od rana jestem bombardowany informacją o dyplomatycznym skandalu w postaci lekceważącej postawy Lecha Kaczyńskiego wobec prezydenta Francji. Poszło o to, że, jak się okazuje, kiedy prezydent Sarkozy łaskawie na początku grudnia wpadnie do Polski, będzie na niego czekał tylko Lech Wałęsa, natomiast sam Lech Kaczyński będzie w rozjazdach.
Przyznam, że od wczoraj, kiedy nagle musiałem uznać fakt, że lata lecą, świat się zmienia i pewne standardy, do których byłem bardzo przywiązany, przestają obowiązywać, poczułem płynący z tą wiedzą powiew tolerancji i zrozumienia. Już wiem, że w czasach pełnej dekonstrukcji, już nie tylko reżyser Pasikowski może się okazać wybitniejszym artystą od braci Coen, ale nawet piosenkarz Kukiz (tak, ten Kukiz!) większym autorytetem moralnym od Norwida (tak, tego Norwida!). Trzeba się podporządkować. A dziś nagle nowa niespodzianka.
Muszę tu od razu, w postaci drobnej dygresji, zdeklarować się, że fakt niezaproszenia Lecha Wałęsy na obchody Święta Niepodległości jest dla mnie całkowicie ludzki, logiczny i zrozumiały. Nawet nie dlatego, że Wałęsa nieustannie obraża Prezydenta, nie dlatego, ze był Bolkiem i nawet nie dlatego, że okres swojej prezydentury wykorzystał do służenia nie Polsce, ale najbardziej ciemnym siłom antypolskim. Uważam, że Lech Kaczyński, zapraszając Wałęsę na galę, postąpiłby bardzo źle, bo tym samym okazałby brak szacunku i do siebie i swojej żony. A to przez jedną jedyną wypowiedź Wałęsy: tę mianowicie, gdzie Wałęsa zadeklarował, że jest „nagrzany" na sama myśl o tańcu z panią Kaczyńską.
Zapewne znacie taki greps, czy to z filmów gangsterskich, czy ze zwykłych kryminalnych komedii - a może niekiedy i z życia - kiedy ktoś w celu albo zastraszenia, albo tylko wyprowadzenia przeciwnika z równowagi, zaczyna coś mówić o tego kogoś żonie, lub dzieciach. Tradycja tak dziwnie sprawiła, że dla wielu z nas, rodzina, dzieci, żona są czymś świętym, czego się nie wykorzystuje w bezpośrednich potyczkach. I odwrotnie, nasi wrogowie wiedzą, że, jeśli chcą zrobić na nas skuteczne wrażenie, to powinii tylko wspomnieć coś o naszej córce, czy naszej żonie. Cokolwiek. Niekoniecznie coś brzydkiego, czy chamskiego. Wystarczy wymienić imię. Nawet tu, w Salonie, parę razy zauważyłem, jak działa ten mechanizm, choćby wtedy gdy któryś z najwidoczniej dobrze obeznanych w psychologii bloggerów, w swoich komentarzach notorycznie pytał mnie, czy ja mam żonę.
Lech Wałęsa publicznie powiedział, że on na myśl o tańcu z panią Kaczyńską staje się „nagrzany".
Ja oczywiście od wczoraj szczególnie mocno czuję to, że ten świat już może nie za bardzo jest dla mnie, ale wciąż, z mojego punktu widzenia, tego typu tekst załatwia wszelkie sprawy towarzyskie ostatecznie. Skoro Lech Kaczyński za te słowa Wałęsy publicznie i fizycznie nie opluł, to - na Boga! - dajmy mu prawo Wałęsę chociaż lekceważyć. W ogóle, ja byłbym za tym, żeby pozwolić ludziom - w tym nawet prezydentom - cieszyć się prawem do osobistych emocji i uczuć.
I teraz pojawia się prezydent Sarkozy. Ja się nie znam aż tak na polityce, jakby niektórzy podejrzewali. Tym bardziej, brakuje mi wielu podstawowych informacji odnośnie wielu podstawowych kwestii, do tego stopnia, ze większość moich ocen ma charakter bardziej indywidualny i raczej emocjonalny, niż czysto analityczny. Oczywiście, staram się sprawy analizować, ale wiem, ze wszelkie moje refleksje są pewnie aż nazbyt często obciążone błędami, wynikającymi z niepełnej wiedzy. Mam jednak oczy, uszy i - póki co - nienajgorsza pamięć i wiem następujące rzeczy. Prezydent Sarkozy, podczas słynnego europejskiego szczytu, potraktował prezydenta Kaczyńskiego nienajlepiej. Z medialnego rechotu, jaki się rozległ w tamtych dniach, domyślam się, że nie tylko ja byłem tak spostrzegawczy. Prezydent Sarkozy nie skorzystał też z zaproszenia i nie pojawił się w Polsce w dniu Święta Niepodległości. Merkel przyjechała - on nie miał czasu. Uznał jednak Sarkozy, ze on do Polski przyjedzie w grudniu - przede wszystkim po to, żeby oddać cześć Lechowi Wałęsie i być może pocieszyć go w związku z tym, ze jego męskie ambicje odnośnie Marii Kaczyńskiej pozostały niezaspokojone. Ale przy okazji też po to, żeby prezydentowi Kaczyńskiemu jeszcze raz - jak dziecku - wytłumaczyć, że podpisanie Traktatu jest sprawą dla Sarkozego bardzo ważną. Nie na tyle ważną, żeby się Kaczyńskiemu jakoś szczególnie podlizywać, ale na tyle ważną, żeby wyskoczyć na chwilę z imprezy u Wałęsy.
I teraz, jak się okazuje, kiedy Lech Kaczyński zachował się prawdziwie po męsku i pokazał Sarkozemu - mam wielka nadzieję, że pokazał naprawdę, a nie że to tylko medialne plotki - że jemu chyba coś się ostatnio poprzestawiało, to całe polityczne kibolstwo, które dział mi na nerwy od dłuższego już czasu, nagle zaczęło się strasznie troszczyć o to, żeby humory Kaczyńskiego nie naruszyły emocjonalnej równowagi i indywidualnych interesów prezydenta Francji.
Ja już pomijam fakt, że sytuacja, w której tak zwane czynniki opiniotwórcze solidaryzują się z obcym państwowym interesem tylko po to, żeby dokuczyć nielubianemu prezydentowi, jest dla mnie chora. Niech już tak będzie. Od czasu, kiedy Waldemar Kuczyński tak subtelnie wyraził pragnienie, żeby Polskę szlag trafił, bo on ma nadzieję, ze pod Jej gruzami znajdą się Ziobro z Kaczorami, ten rodzaj wojny mnie nie dziwi. Dziwię się jednak, kiedy widzę, że u wielu osób, najwidoczniej zanikły odruchy na poziomie czysto ludzkim i czysto emocjonalnym. Przecież wszyscy mamy swoją godność, swój honor, swoje wartości i jeśli widzimy kogoś, kogo nawet i nie lubimy i kogo uważamy za durnia i pomyłkę, ale jednak kogoś, kto reaguje na wydarzenia właśnie z honorem, to wypadałoby chociaż kiwnąć głową ze zrozumieniem. Natomiast stan emocjonalnego rozkołysania, który doprowadza wielu ludzi do tego, że jedyne na co ich stać, to w takiej sytuacji wrzeszczeć sytuacji: „Na kolana, chamie!" mnie przeraża.
Przecież to już nawet nie jest zdrada stanu. Tu zdrada człowieka. I proszę sie nie gniewac, ale ja sie po prostu z czegoś takiego wypisuję.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...