Koszulki z napisem „Gaśnica wolności”, „Ręce precz od Janka Pietrzaka!”, „1670! Żądam kolejnego sezonu. Subito!”, oraz „Polskie media, nie niemieckie!” w cenie już od 67.99 zł, czyli esej o byciu kimś wyjątkowym.
Boże, jak ja kocham symbolikę!...
(anonimowy komentarz do wydarzeń po 15.10.2023.)
Część 2: Wyobraźnia jest ważna? Równie ważne są statystyki!
Drugie istotne zagadnienie dotyczące bycia kimś wyjątkowym, wiąże się z odpowiedzią na proste pytanie: Czy Alison Doody jest dobrą Irlandką?
Zanim przystąpimy do meritum powyższej kwestii, proszę pozwolić na krótkie wyjaśnienie. Otóż ośmielam się zaprzątać uwagę Czcigodnych Czytelników postaciami typu „Allan Quatermain”, czy „Alison Doody”, ponieważ niedawno obejrzałem film z 2004 roku, pt. „Kopalnie króla Salomona”. Książka pod tym samym tytułem, to najbardziej znane dzieło H. R. Haggarda – dosyć nużące, przynajmniej dla mnie. Obejrzałem ów film w związku z pobieranymi u Toyaha lekcjami angielskiego. Pomyślałem sobie, że warto osłuchać się z tym dziwacznym językiem, zwłaszcza w jego prostej, choć nie-zwulgaryzowanej wersji, a wydawało mi się, że „Kopalnie…” znakomicie się do tego nadają. Głównym bohaterem książki jest znany nam już Allan Quatermain, którego we wzmiankowanym filmie grał Patrick Swayze, a partnerowała mu właśnie Alison Doody. Aktorka wyglądała w tym filmie bardzo ładnie i kogoś mi przypominała, choć nie wiedziałem kogo. Trochę mnie to męczyło, dlatego wyguglałem co trzeba i dowiedziałem się, że owa pani jest Irlandką, a nade wszystko z pewną dozą zaskoczenia uświadomiłem sobie, że swego czasu, w wieku 23 lat, Alison Doody grała wspaniałą antagonistkę Indiany Jonesa („Indiana Jones i ostatnia krucjata” – 1989), czyli dr Elsę Schneider, zaciekłą nazistkę, romansującą także z ojcem Indiany, granym przez Seana Connery. W roku realizacji „Kopalni…” pani Doody miała 38 lat, stąd jej od razu nie poznałem, ale gdy pojąłem z kim mam do czynienia, popadłem w zachwyt. Zrozumiałem bowiem, że Alison Doody jest dobrą Irlandką, wręcz chlubą Irlandii (a może nawet całej zachodniej cywilizacji), bo jako jedyna w świecie aktorka może się pochwalić tym, że była:
dziewczyną Bonda („Zabójczy widok” – 1985),
Indiany Jonesa („Indiana Jones i ostatnia krucjata” – 1989),
Allana Quatermaina („Kopalnie króla Salomona” – 2004).
Czyż to nie jest wspaniałe? Oczywiście, że jest wspaniałe, niezwykłe, wyjątkowe – a uświadamiamy sobie ową wspaniałość dzięki statystycznej metodzie badania rzeczywistości.
Tu mała dygresja, bo uczymy bawiąc i bawimy ucząc…
Metoda statystyczna ma dwa oblicza: jedno potoczne, drugie naukowe. Oblicze potoczne sprowadza się do szybkiego, często brutalnego licytowania. Dobrym przykładem tegoż, jest dialog prowadzony między generałem armii austriackiej, a zbójnikiem Kwiczołem, zaprezentowany w serialu „Janosik” Jerzego Passendorfera:
Generał: Brałem udział w siedemnastu bitwach i stu dwudziestu trzech potyczkach; czternaście razy byłem ranny.
Kwiczoł: Ni ma sie cym chwalić generale. Jo trzydzieści setków baranów porwołem, dwadzieścia setków baranów zjadłem, w tym ctery śmierdzące – i zyję, i dobze.
Oblicze naukowe metody statystycznej, to też właściwie licytacja, tyle tylko, że nieco bardziej złożona. Złożoność owa jest niekiedy tak wielka, że bez maszyn liczących nie można się obejść. My bez komputera jakoś sobie poradzimy, tym niemniej spróbujmy się przyjrzeć, co naukowiec, zwany statystykiem, tak naprawdę robi. Otóż najpierw pracowicie zbiera dane (w interesującym nas przypadku: określa co to znaczy „być dziewczyną” Bonda, Indiany Jonesa i Quatermaina, a następnie identyfikuje rzeczone we wszystkich dziełach filmowych traktujących o wspomnianych wyżej bohaterach). Następnie, zebrane dane poddaje analizie (np. ile z owych dziewczyn było rudych? dwie; ile potrafiło prowadzić samochód i pilotować samolot? jedna; ile miało zeza i dużą szparę między zębami? żadna; ile paradowało przed kamerą w stroju do jazdy konnej? jedna; ile spośród nich załapało się na to, by partnerować dwóm, albo nawet trzem z wymienionych wyżej panów? jedna; itd). Gdy już statystyk ma za sobą analizę danych (która – jak widać – zazwyczaj jest ilościowa, stąd mówi się o tzw. „mierzeniu”), przechodzi do interpretacji tego, co udało się zanalizować (1. ile z owych dziewczyn było rudych? dwie? dość ciekawe, ale banalne; 2. ile potrafiło prowadzić samochód i pilotować samolot? jedna? ciekawe, ale niestety też banalne; 3. ile miało zeza i dużą szparę między zębami? żadna? nie ma co interpretować; 4. ile paradowało przed kamerą w stroju do jazdy konnej? jedna? bardzo ciekawe, trochę niezwykłe, ale niewiele mówiące; 5. ile spośród nich załapało się na to, by partnerować dwóm, albo nawet trzem z wymienionych wyżej panów? jedna? no i to jest WOW! – WOW na które czekaliśmy!).
Jak można bez większego trudu zauważyć, to co jest sednem metody statystycznej, sprowadza się do interpretacji pomiaru, a mówiąc ściśle, do kryteriów w oparciu o które ową interpretację się przeprowadza. Opis owych kryteriów, to podstawowa praca dzisiejszych filozofów (jeśli takowi istnieją), a postępowanie w zgodzie z nimi, to chleb powszedni dziennikarzy, polityków, celebrytów i wszystkich aspirujących.
Na nasz skromny użytek zwróćmy uwagę tylko na to, że najpowszechniej przyjmowanym kryterium, w oparciu o które interpretuje się dane statystyczne jest:
aktualnie obowiązująca moda (kryterium popkulturowe),
profesjonalizm (kryterium fachowości),
a) i b) razem wzięte (kryterium użyteczności).
Gwoli wyjaśnienia: Oto mocą swej wyobraźni, oraz w oparciu o potężne narzędzia popkulturowe, ktoś (???) kreuje jakąś modę, która z jednej strony glajchszaltuje (od pięknego niemieckiego słowa „gleichschaltung” jakże znacząco w niemieckiej i nie tylko niemieckiej historii zakorzenionego), to znaczy ujednolica ludzkie postawy, poglądy, wizerunek i ogólny życiowy glamour, a z drugiej strony daje poczucie – paradoksalnie – że uległość wobec tej kreacji uczyni człowieka osobą wyjątkową. Wiem, że jest to dziwne, ale tak to działa i w praktyce się sprawdza. Któż bowiem nie chciałby być kimś nadzwyczajnym? A że zglajchszaltowanie? To tylko mały koszt, który warto ponieść, by być podziwianym jako niezwykłe zjawisko. Jeśli więc czyni się jakieś statystyczne pomiary, w ich interpretacji statystycy odwołują się do kryterium popkulturowego, ponieważ jest to dzięki ujednoliceniu zrozumiałe, a jednocześnie daje konsumentom popu poczucie wyższości nad tymi, którzy z dystansem odnoszą się do tak wysublimowanego narzędzia, jak metoda statystyczna. A dystans ten jest czymś dziwnym, mało profesjonalnym i nie-modnym, ponieważ wystarczy do wyników tej metody się odwołać (np.: „Alison Doody jest jedyną w świecie aktorką, która grała dziewczynę Bonda, Indiany Jonesa i Allana Quatermaina.”, albo „Jakub Piotrowski, piłkarz Łudogorca Razgrad, jest jedynym reprezentantem Polski, który w 2023 roku zdobył trzy trofea: mistrzostwo, Puchar i Superpuchar Bułgarii.”), by zostać uznanym za fachowca w dziedzinie kinematografii, bądź piłki kopanej.
Podsumowując: „Panie statystyku – mówi dziennikarz, polityk, celebryta, bądź ktoś aspirujący – niech pan te dane, co wie pan, w taki sposób zinterpretuje, albo do interpretacji przygotuje, żebym po podaniu wszystkiego do wiadomości mógł uchodzić za kogoś kto gada w sposób zrozumiały, kto jest profesjonalny i oczywiście jest cool.”
Koniec dygresji.
Zdaję sobie sprawę z tego, że profesjonalny statystyk (zwłaszcza matematyk, a nie socjolog) moją próbę opisu metody statystycznej bezlitośnie obśmieje, jako powierzchowną, naiwną i mącącą ludziom w głowach. Chętnie z tym obśmianiem się zgodzę, tym niemniej ośmielam się zauważyć, że nie aspirujemy tutaj do założenia jakiejś pracowni badań statystycznych, lecz zaledwie do wyjaśnienia kwestii: Czy Alison Doody jest dobrą Irlandką? Wyżej stwierdziliśmy, że jest, wręcz musi być, bo dane statystyczne nie kłamią i nie ma o czym dyskutować.
Pytanie tylko, dlaczego ta „jedyna w świecie aktorka, która może się pochwalić…”, tak przecież przez to wyjątkowa i niezwykła, nie zrobiła jakiejś oszałamiającej kariery, na ekranie pojawia się bardzo rzadko i w sumie jest właściwie mało znana? Być może chodzi o to, że statystyczne niezwykłości, nie są niezwykłościami realnymi? A być może chodzi o coś tak bardzo zwykłego, że aż w pewnych środowiskach wyjątkowego? Co mam na myśli? Otóż Alison Doody przez całą swoją aktorską karierę zawsze stanowczo odmawiała udziału w scenach z udziałem nagości. Ponoć ta dziwaczna stanowczość kosztowała ją utratę wielu lukratywnych ról filmowych.
Tak… Zwykłość, która staje się czymś wyjątkowym… Ale o tym, to już w następnym odcinku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.