Dzisiejszy tekst nie obędzie się bez swego rodzaju wprowadzenia. Otóż został on przygotowany z myślą o publikacji na portalu i.pl jeszcze w poprzednią sobotę i mimo że temat był bardzo doraźny, przez administratorów portalu został przetrzymany przez ponad tydzień, tylko po to, by mnie wczoraj wieczorem poinformowano, że nie zostanie opublikowany z dwóch powodów: po pierwsze, temat się zdezaktualizował, po drugie, sam tekst jest zbyt rozwlekły. A zatem, jak wiele razy już wcześniej, muszę przyznać, że nasi znów górą. Co będzie dalej, nie mam pojęcia, choć wielkich nadziei nie mam. Spróbuję raz jeszcze, a potem podejmę decyzję. Jak mówię: nasi mają moc.
Tymczasem, bardzo proszę. Jesteśmy
na naszym blogu.
Wraz z całym
światem, z pełnym i solidarnym zachwytem, oglądałem wczoraj telewizyjną
transmisję z uroczystości koronacji Karola III. Od tego wydarzenia mijają
kolejne godziny, a ja sobie myślę, że jeśli w owo oczarowanie wdarło się coś,
co wspomniany zachwyt nieustannie waliło obuchem w łeb, to świadomość, że we
współczesnym świecie – a już zwłaszcza we współczesnej Europie – nie ma najmniejszych
szans na znalezienie miejsca, gdzie tak jak w przypadku Wielkiej Brytanii,
chrześcijaństwo, a więc wiara w Chrystusa zabitego na krzyżu i zmartwychwstałego,
mogłoby sobie pozwalać na taką impertynencję, by nie dość że podnosić wysoko
głowę, to jeszcze, podnosząc ją, zamykać wszystkim skutecznie usta. Co ja
mówię, zamykać usta? Wręcz zmuszać nawet najbardziej zawziętych wrogów
chrześcijaństwa całego świata, nie wyłączając z tego grona naszych
„opiłowiwaczy Kościoła”, by wspólnie z całym Westminster Abbey przez te kilka
godzin wrzeszczeli na zmianę: „Alleluja” i „Amen”.
Wspominam każdą chwilę londyńskich
uroczystości, nieustannie mam w oczach każdy kolejny akcent owej mszy, już
niemal widzę te chóry aniołów krążące nad królewskim tronem i nagle... zdaję sobie
sprawę z tego, że tam żadnych aniołów nie ma. Nie ma aniołów, bo nie ma tak
naprawdę żadnej mszy, a przede wszystkim nie ma Boga – przynajmniej tego, który
nam się objawił jako Jezus Chrystus. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że
gdyby tam pojawił się choćby Jego żywy ślad, Brytyjskie Imperium, takie jakie
znamy, musiałoby się w jednej chwili zwinąć, a niewykluczone że po nim nie
byłoby śladu już i tak co najmniej od pięciuset lat. Gdyby te ich znane na
całym świecie słowa hymnu „God save the King” były wyśpiewywane na poważnie i
ze szczerą wiarą, to oni już dawno zostaliby zmuszeni do tego by je zmienić na
coś mniej... kontrowersyjnego.
Już po
zakończeniu owej niezwykłej uroczystości, swojej wypowiedzi udzieliła TVP
ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce i opowiadając pełnym zachwytu głosem o
cudownej oprawie londyńskich uroczystości, wspaniałej brytyjskiej tradycji,
podniosłych rytuałach, dodała, że „było tam też trochę religii”. Dosłownie tak:
„trochę religii”. A ja już się tylko zastanawiam, co konkretnie miała ona na
myśli, wspominając ową „religię”. Czy może chodziło jej o trzech mistrzów owej
ceremonii, biskupa Canterbury i towarzyszące mu biskupki, czy może o Biblię,
nad którą Karol III niemal się popłakał, a może wspomniane „Alleluja” i „Amen”?
Ze wszystkich miejsc na świecie,
pomijając oczywiście moje miasto, moją wieś, moje morze i moje góry – no i
oczywiście mój Przemyśl – moim ulubionym jest Anglia. A szczególnie Londyn.
Kiedy byłem trochę młodszy, lubiłem mawiać, że umrzeć oczywiście chciałbym w
Polsce, ale gdyby mi przyszło żyć w Londynie, to nie miałbym nic przeciwko
temu. Jest coś takiego w Londynie, w jego kształcie, w jego ludziach i w jego
atmosferze, co sprawia, że mógłby po nim wędrować od rana do wieczora i nie
widzę możliwości, żebym się znudził. Kiedyś miałem okazję sobie iść wzdłuż
Tamizy, od Chelsea aż do Tate. I tylko żałowałem, że nie można by tak wrócić,
spojrzeć raz jeszcze na elektrownię w Battersea (to te kominy z Animals Pink
Floyd) a później przejść tę drogę jeszcze raz i patrzeć na joggujących bez
względu na pogodę londyńczyków i na sunące się nad głową bardzo, bardzo powoli
wielkie samoloty.
Albo pojechać
do Greenwich, by stanąć sobie tam, gdzie „zaczyna się czas", obok tego
zegara, nad tą zielenią i spojrzeć na Londyn. Albo po prostu zajść do któregoś
z pubów i popatrzeć na ludzi, pijących piwo (świetne, najlepsze) i od czasu do
czasu podnoszących się ze swoich krzeseł, żeby wrzucić parę monet do grającej
szafy. Żeby pójść do St. James's Park i popatrzeć na dzieci w szkolnych
mundurkach, siedzące na ławkach i jedzące swoje trójkątne kanapki. Żeby znów
zobaczyć te cudacznie poubierane Angielki, tak okropnie nieładne i,
jednocześnie, tak nieprawdopodobnie światowe. Żeby znów poczuć w kieszeni ten
miły kształt i ciężar monety jednofuntowej. I posłyszeć ten niepowtarzalny
londyński akcent, który nigdy nie jest taki sam, a zawsze pozostaje ściśle
londyński.
Lubię Londyn.
Wbrew pozorom jednak, nie bywam tam często. Prawdę powiedziawszy, byłem w
Londynie zaledwie parę razy w życiu. Na dodatek krótko i tylko w niektórych
miejscach. I nic też nie wskazuje na to, żebym nagle zaczął tam podróżować. Raz
że mnie nie stać, a dwa że nawet nie mam za bardzo kiedy i do kogo tam jeździć.
Londyn więc, podobnie zresztą jak całą resztę Anglii, oglądam w telewizji, albo
w kinie. I czytam o nim w gazetach. Właśnie z oddali widać, jak ta moja miłość
do Londynu jest bezinteresowna i nieodwzajemniona. Nie ma właściwie dnia, żeby
nie dochodziły do mnie informacje, że, zarówno samo miasto, jak i cały ten
kraj, zmierza ku nieuchronnemu upadkowi. Jeśli się przyjrzeć dobrze, to widać
bardzo wyraźnie, że to co tam jeszcze zostało, to ta wielka historia i ta
nieprawdopodobnie manifestująca się wszędzie tradycja. Cała reszta, to już
tylko najbardziej zwulgaryzowana cywilizacja. To już tylko rozbite rodziny,
gówniarze z nożami, aborcja do 24 tygodnia, najbardziej oburzające medyczne
eksperymenty, bandy debili, którzy przez cały tydzień, jeżdżą w tych swoich
garniturach do pracy w City, po to by w piątek wieczorem kupić tani lot do
Pragi, czy Krakowa i z powrotem, i przez weekend odstawiać tu czyste buractwo.
Jakiś czas
temu w telewizji dali informację, że jakaś pani i jej chłopak (tam już
małżeństw prawie nie ma), uprowadzili swoją (a może tylko jej) córkę, trzymali
ją całymi tygodniami zaćpaną w tapczanie, a wszystko to po to, żeby zrobić
ogólnokrajową aferę z zaginionym dzieckiem i zarobić co nieco na medialnym
szumie. To też jest Anglia, którą kocham. I część tej samej Anglii przebrała
się wczoraj w wesołe stroje i wyruszyła do Londynu, by świętować koronację
Karola.
Jeszcze przed
wielu laty, przeczytałem gdzieś że „z oksfordzkiego słownika dla dzieci
usunięte zostały słowa związane z chrześcijaństwem i monarchią". Chodzi o
to, że, ponieważ wydawcy słownika uznali, ze świat poszedł bardzo do przodu i
nowe pokolenia mają w nosie zarówno Kościół jak i te jego tak zwane „głowy”,
można spokojnie i jedno i drugie zacząć powoli eliminować ze społecznej
świadomości. Według tej samej relacji, w nowym wydaniu słownika, wśród 10 000
słów, które metodycy uznali za najważniejsze dla dziecka, zabrakło takich pojęć
jak „opactwo, ołtarz, biskup, kaplica, pastor, mnich, zakonnica, parafia,
psalm, święty, grzech, czy diabeł". Oczywiście dla mnie najbardziej
ciekawy jest ten „diabeł". Najbardziej ciekawy, najbardziej wymowny i – tak
naprawdę – najbardziej podstawowy. No ale, jak mówię, nie tylko on poleciał.
Mogę tylko przypuszczać, że skromnie przesunął się na sam początek kolejki.
Wiadomość ta,
oczywiście, mnie zmartwiła, ale – przyznam – niezbyt zaskoczyła. Ja widziałem,
co się szykuje, od pewnego już czasu. Jest taki podręcznik do nauki języka angielskiego,
który popularnie nazywa się Alexander. Moim zdaniem, jeśli idzie o naukę na
poziomie podstawowym, nie wymyślono dotychczas absolutnie nic lepszego.
Alexander jest niepokonany i nawet nie widzę możliwości, żeby ktoś mu mógł tu
zagrozić. Ale nawet nie o to chodzi. Sprawa polega na tym, że podręcznik ten
już od wielu lat jest w naszych szkołach nieużywany. Nie ma go na
ministerialnych listach, nie jest w ogóle nawet dopuszczony do szkół. Sami
zresztą nauczyciele, nawet jeśli w o ogóle go znają, nie traktują go z powagą.
Alexander jest czarno-biały, cieniutki, nie ma w nim ani zdjęć, ani komiksów,
ani żadnych zbędnych rzeczy. Czysta nauka.
Ponieważ
powstał dawno temu, niesie z w sobie całą autentyczną atmosferę nie tak wciąż
bardzo starej Anglii. W Alexandrze płaci się wciąż funtami i pensami (w
starszych wydaniach nawet szylingami), bohaterowie mieszkają na King Street w
Londynie, nazywają się Sawyer, tworzą rodziny, czytają gazety, a jeśli są
dziećmi i mają na imię Sally i Tim, odrabiają zadania domowe. Pan Sawyer odwozi
je codziennie do szkoły, a wieczorem, kiedy Sally, czy Betty, chce iść do
znajomych, ma wrócić przed jedenastą, bo inaczej pan Sawyer zwyczajnie jej nie
puści.
Od czasu, jak
L.G. Alexander napisał swój podręcznik, zmieniło się wiele. Przede wszystkim, w
obecnie wydawanych książkach do nauki nie ma ani funtów, ani Betty, ani ulicy
King Street w Londynie, ani dwóch dziadów w czerwonym autobusie. Dorośli latają
samolotami między Los Angeles a Paryżem, dzieci siedzą przy komputerach i piszą
maile, w sklepie płaci się przy pomocy Euro [sic!], ewentualnie karty, a jeśli
ktoś nosi jakieś imię, to nie ma sposobu, żeby je przeczytać, a co dopiero
zapamiętać z tej prostej przyczyny, ze nie są to imiona chrześcijańskie.
Jak to się
stało, że do tego doszło? Kto tak fatalnie Anglików załatwił? Jak to się stało,
że oni dali sobie wyrwać z rąk coś tak niepowtarzalnego i tak cennego? Powiem
szczerze, że mam swoje podejrzenia, ale są one na tyle słabe, że nie będę się
tutaj popisywał. Fakt jest jednak faktem. Wszystko wskazuje na to, że coś się
skończyło. Na temat tych niezwykłych zmian w słowniku dla dzieci wypowiada się jakaś
pani z Oxford University Press. Mówi tak: „W poprzednich wydaniach było na
przykład dużo nazw kwiatów, bo wiele dzieci mieszkało na wsi. Teraz ich
środowisko się zmieniło. Żyjemy w wielokulturowym społeczeństwie. Ludzie nie
chodzą już tak często do kościoła”.
Więc
oczywiście, jest to jakieś wytłumaczenie. Ale ja bym potrzebował czegoś
mocniejszego, bardziej pewnego. Wbrew pozorom bowiem, to o czym tu pisze, to
nie jest problem wyłącznie angielski. Odpowiedź na to pytanie jest również
ważna dla mnie, Polaka, mieszkającego tu i planującego tu mieszkać do końca.
Liczącego bardzo na to, ze Polska sobie poradzi dużo zgrabniej, niż Anglia. Mam
więc wrażenie, że o wiele lepszą i pełniejszą odpowiedź na te moje dylematy
daje – zgadzam się, w sposób bardzo symboliczny – co innego. Ta pani z Oksfordu
nazywa się Vineeta Gupta. A wczoraj, w chórze śpiewającym w Westminster Abbey
pieśni na cześć Jezusa Zmartwychwstałego nie mogłem nie zauważyć też jakiegoś
Sikha w turbanie. Ciekawe czy to nie było przypadkiem mąż pani Gupty.
"trochę religii": znajoma luterańska powiedziała mi kiedyś, że jest duch wiary (Duch Święty) i duch religii (diabeł)
OdpowiedzUsuń