Podczas eventu o nazwie
Festiwal Góry Literatury, organizowanego w miejscowości Nowa Ruda doszło do
rozmowy jednego ze 157 tysięcy współczesnych polskich pisarzy, niejakiego
Jerzego Sosnowskiego, z naszą najświeższą noblistką, Olgą Tokarczuk, podczas
którego rzeczona Tokarczuk powiedziała co następuje:
„Powiedzmy
sobie szczerze – literatura nie jest dla idiotów. Ja nigdy nie oczekiwałam, że
wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę,
żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów, żeby czytać książki,
trzeba mieć jakieś kompetencje, wrażliwość pewną, rozeznanie w kulturze.
Książki, które piszemy, są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą. Nie
wierzę, że przyjdzie czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi
w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Więc piszę swoje książki dla ludzi
inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość.
Uważam, że moi czytelnicy są gdzieś do mnie podobni. Piszę do swoich krajanów”.
Wypowiedź Tokarczuk robiła przez kilka
dni pewną karierę w Sieci, wywołując generalnie reakcje bardzo negatywne – i to
co ciekawe również w środowisku wspomnianych wyżej „krajanów”, gdzie z jednej
strony zarzucono pisarce „klasizm” oraz „elitaryzm”, a z drugiej deklaracje, że
skoro tak, to od tej chwili przyznawanie się do czytania książek jest ciężkim
obciachem. No, na tej prostej zasadzie, że w momencie gdy pojawia się przekaz,
że na Bali, czy w Tanzanii miejsca dla idiotów nie ma, a jeśli ci chcą się
odchamiać, nich pierdzą na plażach Władysławowa, to każdy wrażliwy człowiek tego
typu egzotyczne wyjazdy skreśla z automatu.
Mnie osobiście wypowiedź Tokarczuk bardzo
zainteresowała, a to z dwóch względów. Przede wszystkim, ja na tę szczególną
kobietę mam oko od czasu gdy w ramach odpowiedniej kwerendy zajrzałem do jej
ostatniego arcydzieła „Księgi Jakubowe” i zapisałem pierwsze jego zdanie: „Połknięty
papierek zatrzymuje się w przełyku gdzieś w okolicy serca. Namaka śliną”. Zdanie
to zrobiło na mnie takie wrażenie, że poświęciłem mu cały felieton, a
jednocześnie przekonało do opinii, że pisarz z Tokarczuk jest jak z koziej dupy
trąba. Więc to po pierwsze. Drugi powód dla którego na Olgę Tokarczuk mam oko,
to to że ja wciąż to tu to tam obserwuję ludzi czytających jej książki, a każdy
z nich już na pierwszy rzut oka wygląda na takiego, który spełnia przedstawione
przez samą pisarkę na wydarzeniu w Nowej Rudzie wymagania: są to bowiem osoby o
„jakichś kompetencjach, wrażliwości pewnej, rozeznaniu w kulturze”,
ludzie „inteligentni, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś
wrażliwość”. Krótko mówiąc, ludzie, którzy nie mają i nie życzą sobie mieć
nic wspólnego z tymi, o których niedawno na tym blogu wspomniałem, a którzy tego
lata jeżdżą sobie pociąiem między Władysławowem a Helem i są tacy szczęśliwi.
Spotykam, co ciekawe głównie kobiety, czytające książki Olgi Tokarczuk i myślę
sobie, kim dla nich jest Olga Tokarczuk, no a ostatnio również, kim one są dla
niej.
Przeczytałem więc wypowiedź Olgi
Tokarczuk o tym, że jej marzeniem, a jednocześnie, jak rozumiem, przekleństwem,
jest być artystą niszowym i od tego stanu nie ma odwrotu z tej prostej
przyczyny że większość społeczeństw to idioci, którzy nie dość że nie są w
stanie zrozumieć, co pisarz ma do przekazania, to jeszcze najpewniej są grubi i
brzydcy. I jak mówię, powszechny odzew był niemal całkowicie negatywny. Z
jednej strony zareagowała część z pozostałych 157 tys. autorów, zapewniając że
oni mają szacunek dla czytelnika, nawet tego głupiego, z drugiej cała kupa
wszelkiej maści lewactwa oburzonego na ów niedopuszczalny akt wspomnianego
„klasizmu”, a z trzeciej jeszcze zwykłych miłośników literatury, szczerze
przekonanych że oni, choć książek Tokarczuk nie cenią, to książki, w tym te
uważane powszechnie za ambitne, jak najbardziej czytają i czerpią z tego
przyjemność.
A ja przyglądam się owej eksplozji zidiocenia – właśnie, zidiocenia – i mam do zakomunikowania dwie rzeczy. Pierwsza z nich to ta że ja od wielu już lat książek nie czytam, bo wszystko co mi było potrzebne do życia już dawno przeczytałem i więcej mi nie trzeba, a poza tym od czasu gdy zauważyłem, że wokół mnie czym większy idiota tym bardziej eksponuje swoją miłość do książek, nie uważam by mi było potrzebne pchanie się do tego towarzystwa. Gdy chodzi o tzw. sztukę, wystarczą mi filmy, muzyka i malarstwo, a więc coś co przeciętnego konsumenta literatury raczej nie interesuje. Druga natomiast refleksja płynąca z wystąpienia Olgi Tokarczuk to ta – a moim zdaniem dla nas najbardziej istotna – to ta, że ona znalazła się w czymś co można brzydko określić finasową dupą. Jak znam życie, pieniądze jakie dostała od wydawnictwa za napisanie „Ksiąg Jakubowych” już przeżarła, podobnie się powoli dzieje z kasą za Nobla, i ona, widząc że rynek jej najwyraźniej nie potrzebuje, wpadła w panikę i ogłosiła co następuje: „Ja nie piszę dla motłochu”. I to jest dobra wiadomość, bo skoro już ma być tak jak jest, to już lepiej czytać Mroza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.