poniedziałek, 6 października 2014

Czy komisarz Bieńkowska jeździła na wczasy do Bułgarii?

Nie wiem, czy ktokolwiek z nas zwrócił uwagę na pewne moim zdaniem ciekawe zjawisko, ale mam wrażenie, że ostatnio, przy nieustannej wręcz dyskusji po prawej stronie sceny politycznej na temat obecnej kondycji Prawa i Sprawiedliwości oraz wspierających je mediów, kolejnych błędów Jarosława Kaczyńskiego, oraz wynikających z nich wyborczych szans Prawa i Sprawiedliwości, ale też całej kupy coraz to nowszych propozycji, co by tu należało zrobić, żeby było lepiej, druga strona w ocenie sytuacji politycznej zachowuje wręcz rewolucyjną czujność i dyscyplinę, no i tam sprawa jest jak zawsze jasna: z jednej strony mamy tego durnia Jarozbawa, smoleńską sektę złożoną z bandy nawiedzonych głupków, to radio, które ma ryja, oraz dokładnie wszystko, o czym ostatnio poinformowały reżimowe media, a z drugiej niesłychany wręcz awans Donalda Tuska na prezydenta Europy, niezwykłą europejską karierę Elżbiety Bieńkowskiej, fantastyczny debiut Ewy Kopacz jako premiera, no i najnowszy program Tomasza Lisa, gdzie jakże pięknie wszystko nam wyłożył Radosław Sikorski. Ponieważ więc, jak widzimy, atmosfera ta doprowadziła do sytuacji, że każde idiotyczne zachowanie polityków Prawa i Sprawiedliwości traktujemy jako gwóźdź do trumny tego projektu, każdą gafę Kaczyńskiego, jako kolejne potwierdzenie faktu, że to jest już ostateczny koniec, natomiast każdy idiotyzm i kompromitację ludzi Platformy Obywatelskiej, jako wodę na młyn „ciemnego ludu, który wszystko kupi”, chciałbym dzisiejszą notkę poświęcić na poznęcanie się nad kiedyś wicepremierem i ministrem w rządzie Donalda Tuska, a dziś kandydatem na któregoś z komisarzy Unii Europejskiej, Elżbietą Bieńkowską.
Ja tu już raz przynajmniej o tej dziwnej osobie wspominałem i wyłącznie w tonie pełnego zdumienia, że ktoś tak okropnie i jednoznacznie do niczego może być z uporem szaleńca lansowany na gwiazdę nie tylko rządu Donalda Tuska, ale rządu jakiegokolwiek. I wcale nie chodziło mi najbardziej o to, że jest to ktoś, kto zamiast „przepraszam”, mówi „sorry”, a na przedramieniu nosi tatuaż – choć to oczywiście też – ale o to, że cała postawa tej damy, jej spojrzenie, każdy jej gest, każde wypowiedziane słowo, wskazują na to, że mamy do czynienia z przedstawicielem środowisk… jak by to powiedzieć? Patologicznych? Oczywiście, że odpowiednio wymodelowanym przez tak zwany pijar, ale i tak w sposób nie pozwalający na jakiekolwiek wątpliwości, reprezentujący świat, jak to kiedyś bardzo celnie określił Jarosław Kaczyński, ulicy. Krótko mówiąc, tak jak niekiedy lubimy podkreślać, że niektórym z nas wyłazi słoma z butów, Elżbiecie Bieńkowskiej, moim zdaniem spod rękawa eleganckiego żakietu wyłazi ów tatuaż.
Została Bieńskowska w pewnym momencie powołana na stanowisko ministra, potem, kiedy wybuchła zegarkowa afera Sławomira Nowaka, na wicepremiera, i przez cały ten czas – i Bóg mi świadkiem, że nie jestem w stanie zgadnąć, czy to przez tę fryzurę, czy ten makijaż, czy strój – ton reżimowej propagandy był taki, że przy niej nie tylko niegdysiejszy Michał Boni, ale nawet taki heros służby państwowej, jak Andrzej Bączkowski, robili wrażenie uzurpatorów. Był Sikorski, był Rostowski, była Kluzik, byli Sienkiewicz i Bobińska, był nawet Tusk, ale dopiero pojawienie się tej metalówy z Sosnowca sprawiało, że każdy z nas zamierał w pół kroku i wyduszał z siebie owo „wow”. Dlaczego? Diabeł jeden wie. Przecież wystarczy przeczytać jej biogram w Wikipedii, żeby nabrać wszelkich podejrzeń, co do tego, kogo oni nam tu wcisnęli. Iranistyka na Uniwersytecie Jagiellońskim, jakieś fuchy polegające na dzieleniu europejskich budżetów w kolejnych urzędach, a może stanowisko dyrektora tego jakiegoś Śląskiego Centrum Przedsiębiorczości? No tak – to musiało zaważyć. No i ten tatuaż.
Udał się, jak wiemy, Donald Tusk do Brukseli, by zostać tym „prezydentem” i zabrał ze sobą Bieńkowską, jak rozumiem, po to, by ona tam wszystkim pokazała lwi pazur III RP. No i znów ton komentarzy był taki, że oto do Brukseli udaje się delegacja złożona z tego, co dziś Polska ma najlepszego. A ja już wtedy wiedziałem, że to się musi skończyć jakimś nieszczęściem i że nawet Tusk nic tu nie pomoże. Parę dni temu znalazłem na stronie tvn24.pl informację o tym, że Bieńkowska wystąpiła w Parlamencie, wygłosiła swoje przemówienie piękną angielszczyzną, no i oczywiście wszyscy, włącznie z prowadzącym posiedzenie Jerzym Buzkiem, byli zachwyceni. Tekst ilustrowany był krótkim filmikiem, i proszę sobie wyobrazić, że ja go obejrzałem i nie mogłem się pozbyć wrażenia, że Bieńkowska język zna mniej więcej w tym samym stopniu co Tusk, tyle że jest od niego bardziej zażarta, ambitna, no i bezczelna, a więc to co przedstawiła, przedstawiła z przygotowanej dla siebie kartki, nauczyła się to w miarę poprawnie i przede wszystkim płynnie czytać, no i całość z bardzo mądra miną odczytała. Ja naprawdę nie czuję żadnej przyjemności, by się znęcać nad ludźmi nie znającymi języka, jednak wspomniana bezczelność, z jaka ona ten tekst odczytywała, każe mi zaprotestować: tak zwyczajnie nie wypada, nawet jeśli ostatecznym celem tego przekrętu jest budowanie mitu założycielskiego wiecznych rządów Platformy Obywatelskiej.
Wczoraj syn mój podrzucił mi dwa linki. Pierwszy z nich przedstawia przesłuchanie Bieńkowskiej w Parlamencie Europejskim, kiedy w pewnym momencie pytanie zadaje któryś z posłów brytyjskich. Pytanie zadane jest bardzo spokojnie, powoli, bardzo wyraźnie, tak jakby ów poseł wiedział, że tu mogą być kłopoty, a jego treść sprowadza się do tego, by Bieńkowska wymieniła choć jeden przepis, który bardzo ciężko biurokratyzuje działalność małych i drobnych przedsiębiorstw, a który ona zamierza zlikwidować. Choćby jeden. On to podkreśla bardzo wyraźnie – to zresztą jest samo w sobie bardzo znaczące – że od Bieńkowskiej nie wymaga wiele; chodzi tylko o jedną ustawę blokującą wolność gospodarowania. I proszę sobie wyobrazić, że Bieńkowska nie dość, że owej ustawy nie wymienia, natomiast całe swoje wystąpienie poświęca na opowiadaniu jakichś dyrdymałów o tym, jak to ona zna wielu przedsiębiorców i im współczuje, to w dodatku obiecuje (po polsku już oczywiście), że zadba o to, żeby żadna z tych ustaw nie trafiła do kosza. Naprawdę! Można to sobie obejrzeć poniżej.
Od paru dni Internet żyje wiadomością, że wbrew propagandowym wysiłkom reżimu, Europa uznała Bieńkowską za kompletną nędzę. System na te złośliwości odpowiada, żeby się od Bieńkowskiej odpieprzyć, bo ona jest świetna. W tej sytuacji, proponuję rzucić okiem na tę część zamieszczonego poniżej filmiku, która nie dotyczy już Bieńkowskiej, ale jakiejś kobiety z Bułgarii. I proszę zwrócić uwagę na fakt, że ona akurat przez cały czas mówi po angielsku, z głowy, bez podsuniętych jej papierów, rozmawia po angielsku, po angielsku odpowiada na pytania przesłuchujących ją posłów, a w pewnym momencie nawet wręcz pozwala sobie na lekki żart, który budzi powszechny i ewidentnie życzliwy śmiech. No i komentarz autorów relacji: „Ostro, za to lżej, niż podczas wcześniejszego przesłuchania”.
Bułgaria. Ewentualnych przedstawicieli reżimu zapraszam już do rżenia, a ja tymczasem pozwolę sobie na drobną refleksję, mocno opartą o pewną moją obsesję, której już tu dawałem parokrotnie wyraz. Otóż, jak wiemy, telewizje na całym świecie emitują od wielu lat niezwykle popularny program zatytułowany „Mam talent” i zależnie od tego, jaki kraj prezentuje swoje talenty, ów program nosi nazwę „Ameryka ma talent”, „Francja ma talent”, „Ekwador ma talent”, „Chilijski talent”, czy „Albańczycy mają talent”. Polska należy do niechlubnych, i moim zdaniem, zdecydowanie kompromitujących nas wyjątków, i swoją edycję tytułuje bez słowa „Polska”, czy „Polacy” w tytule, co daje efekt w postaci surowego „Mam talent”. Gdy idzie o Bułgarię, tam sprawa jest jasna jak słońce: „България търси талант”. Gdyby więc ktoś się zastanawiał, dlaczego bułgarska kandydatka na owo europejskie stanowisko naszą Bieńkowską odstawiła o cztery długości, ja ostatecznej odpowiedzi oczywiście nie mam, natomiast uważam że, gdybyśmy mieli na ten temat rozpocząć jakąś debatę, nie byłoby najgorzej zacząć od podstaw, czyli od nazwy kraju z którego się pochodzi i który się reprezentuje.
Już na sam smutny koniec, żeby jednak nie wyszło, że jestem nieobiektywny i działam już wyłącznie, jako pisowski propagandzista, dodam coś, co z mojego punktu widzenia jest wcale nie mniej ciekawe. Otóż portal niezależna.pl poświęcił opisanemu wyżej występowi Bieńkowskiej osobny tekst. I proszę sobie wyobrazić, że choć oni się z niej śmieją jak należy i jak partia każe, wszystko wskazuje na to, że tak naprawdę oni sami nie wiedzą, z jakiej okazji ten śmiech, i wychodzi na to, że z ich punktu widzenia, to jest naprawdę wszystko jedno. Byle mieć świadomość celu. Cholera ciężka z tym językiem! Cholera ciężka z tym, co niosą nam najbliższe miesiące!





Wszystkich tych, którzy mają ochotę sobie poczytać więcej, zapraszam do księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie można wciąż jeszcze kupić moje dwie pierwsze książki, sygnowane blogową nazwą Toyah, po bardzo promocyjnej cenie. To już jest koniec nakładu, więc warto się spieszyć. Jak zawsze też prosze wszystkich przyjaciół tego bloga o jego wspieranie pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...