poniedziałek, 21 grudnia 2009

Będą dziarać

Oryginalny, przedświąteczny mój plan polegał na tym, że na ten szczególny czas zostawię i sobie i wszystkim, którzy zechcą tu zajrzeć, wpis o Marii Egipcjance. I ze względu na samą osobę tej świętej kobiety, i na to marzenie, które towarzyszyło mi podczas pisania tego tekstu. Marzenie, by może właśnie w tych dniach, udało się nam wszystkim ujrzeć tę niezwykłą prawdę. Że oto zarówno dobro jakie czynimy, jak również to nasze zło, nigdy nie jest wyłącznie naszą sprawą. I że nawet kiedy jesteśmy sami, w czterech ścianach naszego domu i jedynym świadkiem naszych uczynków jesteśmy my sami, to i tak ani jedno ani drugie nie jest naszą tylko sprawą. Mało tego. Wydawało mi się, że przykład Marii Egipcjanki świetnie nam pomoże zrozumieć, że nie tylko nasze czyny, ale i każda nasza dobra, czy podła myśl, nie jest już tylko naszą sprawą, od momentu gdy ona wypełni tę realną całkowicie przestrzeń, którą dzielimy z resztą tego świata.
I nagle, zupełnie nieoczekiwanie, tu w Salonie pojawiła się najpierw myśl, potem gest i wreszcie samo słowo, a tym samym – znak, który to moje zamierzenie kompletnie unicestwił, a jednocześnie pokazał głęboką słuszność tego, co chciałem na przykładzie życia i pokuty niegdysiejszej Marii pokazać. A więc na Święta zostawię i siebie i czytelników tego bloga z nowym wpisem, a jednak wciąż w tej samej intencji – by dowieść, jak bardzo jedna nasza myśl, jedno nasze słowo i jeden nasz gest nie należą w żaden sposób tylko do nas.
Oto parę dni temu, jeden z blogerów, a jednocześnie dziennikarz Newsweeka, Piotr Śmiłowicz wezwał ludzi, którzy uważają krzyż za wartość szczególną, żeby każdy z nich, jeśli ma ochotę, wytatuował sobie znak owego krzyża na czole, zaznaczając jednocześnie, że to jest maksimum ustępstw na jakie go wobec Chrześcijan stać. Wprawdzie red. Śmiłowicz o robienie sobie tatuaży z jezusowym krzyżem na czole, zaapelował do „publicystów i polityków”, ale z kontekstu jego wypowiedzi wynika, że on swój apel kieruje do wszystkich osób, które uważają, że krzyż ma prawo być publicznie eksponowany, a więc na przykład i do mnie. Stąd więc, miedzy innymi dzisiejszy wpis.
Swoją drogą, ciekawe dlaczego zatem red. Śmiłowicz, dziennikarz Newsweeka i bloger, nie skierował swojego apelu w kwestii tatuaży, explicite do „wszystkich”, lecz tylko do „publicystów i polityków”? Myślę, że za tym zabiegiem krył się jednak i spryt i lęk. Red. Śmiłowicz wie, że, jak idzie o „publicystów i polityków” można sobie pozwalać na więcej. A, jak każdy minimalnie inteligentny czytelnik widzi, on sobie pozwolił tym razem na bardzo wiele.
Jak to się stało, że Piotr Śmiłowicz wpadł na pomysł, że każdy, kto uważa krzyż za wartość, może co najwyżej go sobie wyskrobać na czole i tak z nim chodzić? Jak to jest, że dla red. Śmiłowicza, w klasach szkolnych, w urzędach, przy drogach i w innych publicznych miejscach, krzyż jest czymś skandalicznie obraźliwym, natomiast wytatuowany na czołach mijanych na ulicy ludzi już nie.? Czy gdyby red. Śmiłowiczowi udało się wprowadzić taki obyczaj, że wszyscy pobożni ludzie w Polsce pokazywaliby się publicznie z krzyżem wytatuowanym na czole, to on by ten widok zawsze cierpliwie i spokojnie znosił, czy po pewnym czasie, kiedy by mu przeszedł pierwszy śmiech, zagnałby tych wszystkich ludzi do chirurga na operację usuwania tatuaży? To jest jedno z pytań, na które chętnie bym poznał odpowiedź.
Chodzi mi zresztą po głowie mnóstwo innych zagadek. Na przykład, czy te wytatuowane krzyże znalazłyby się na czołach ludzi pobożnych wszystkich, czy zależnie od wieku? Czy red. Śmiłowicz uważa, że małe dzieci, w wieku powiedzmy pierwszokomunijnym, mogłyby jeszcze nosić łańcuszki z krzyżykiem na szyjach, czy im też pozostałby już wyłącznie tatuaż? Na czole. No i kwestia być może najważniejsza i najbardziej podstawowa. Co by było, gdyby ktoś pobożny, przez swoją niechęć do tatuaży (są przecież wciąż jeszcze w liberalnych demokracjach tacy ludzie), odmówiłby zrobienia sobie tego znamienia? Czy red. Śmiłowicz zabroniłby takiej osobie eksponowania krzyża w ogóle, czy może zorganizowałby jakieś grupy – niewykluczone że złożone z uczniów któregoś z wrocławskich liceów – by owych buntowników, którzy nie chcą nosić tatuaży, wyłapywać i im wycinać te krzyże na czole nożem? A jeśli tak, to po co?
Wbrew pozorom, to pytanie nie jest pytaniem retorycznym. Redaktor Śmiłowicz nienawidzi znaku krzyża. Jego krzyż denerwuje i wyprowadza z równowagi. Domyślam się, że gdyby mógł, to by kazał pousuwać krzyże z wszystkim możliwych miejsc, gdzie on, jako przedstawiciel owej wspomnianej już liberalnej demokracji, musi je oglądać. A jednak mimo to, on chce, żeby pobożni ludzie eksponowali krzyże na swoich czołach. Więc ja, co chyba nawet dla Śmiłowicza jest zrozumiałe, chcę wiedzieć, do czego mu to jest potrzebne. Czy – tak jak już wspomniałem – on tę propozycję sformułował dla własnego śmiechu i prywatnej zabawy? Czy jemu chodzi o to, że kiedy on zobaczy na ulicy kogoś z krzyżem wytatuowanym na czole, będzie mógł się pośmiać, czy tam – w tej jego czarnej głowie – jest coś jeszcze? A jeśli jest, to co? Czy jest możliwe, że redaktor Piotr Śmiłowicz, bloger i dziennikarz ogólnopolskiej edycji prestiżowego, międzynarodowego magazynu, potrzebuje oznakować wszystkich pobożnych chrześcijan, żeby się z nich śmiać, czy jeszcze może po coś więcej? Na przykład po to, by mieć na nich oko? A jeśli on chce ich mieć pod kontrolą, to żeby im zrobić coś złego, czy może tylko od czasu do czasu jednemu z drugim podstawić nogę, czy walnąć go w głowę kamieniem, lub zgniłym kartoflem? A jeśli chodzi o to coś złego, to co by to mogło być?
Takie są te moje pytania, które kieruję pod adresem Piotra Śmiłowicza, ale mimo to nie do niego. Pod jego adresem, bo to on może i powinien na nie odpowiedzieć. A nie do niego, bo wiem, że mi nie odpowie. Nie odpowie mi, bo on nie rozmawia, ale tylko mówi. Widziałem to na jego blogu, że on nie dyskutuje. Siedzi w swoim mieszkaniu, myśli, a następnie to co wymyśli, wysyła w realną już bardzo przestrzeń. Albo za pieniądze swojemu kumplowi Wojciechowi Maziarskiemu, albo za darmo – tu do nas, żebyśmy zobaczyli, co się dzieje w liberalnych demokracjach. A więc albo jako zawodowy dziennikarz, albo pełen pasji bloger. A zatem – co oczywiste – jeśli ja stawiam te pytania, to nie po to, by uzyskać na nie odpowiedź, ale żeby pokazać, że one są. I jeszcze po coś. Żeby udowodnić już najbardziej dobitnie swoją tezę z poprzedniego wpisu. Że nic nie jest naszą prywatną sprawą. Czy mamy do czynienia z kimś, kto sprowadza sobie do domu prostytutki i raczy je i siebie kokainą, czy siedzi w domu zupełnie sam, i popijając co najwyżej wódkę czystą, duma sobie, jak by to było liberalnie i demokratycznie, gdyby tak wszystkim chrześcijanom wyrżnąć na czole krzyż, nic nie jest tylko naszą sprawą. Nawet gdyby Piotr Śmiłowicz nigdy tej swojej fascynacji pewnymi tatuażami nie ujawnił publicznie, lecz wyłącznie je śnił w serdecznym i cichym upojeniu, to też nie byłaby jego sprawa. Bo tak to się jakoś dzieje, że kiedy człowiek, wracając w niedzielny poranek z nocnej zabawy, słyszy dzwony kościoła, a później widzi ludzi udających się na poranną mszę i przyłapuje się na tym, że nie może swojego pełnego miłości spojrzenia oderwać od ich czół, wszystko co zrobi już później, wszystko co powie i wszystko co sobie zaplanuje będzie robił, mówił i planował w pewien ściśle zdeterminowany sposób. A świat to zauważy. I zadrży.
Jest jeszcze gorzej. Jest taka ewentualność – a domyślam się, że wielu obrońców red. Śmiłowicza wybierze własnie takie wyjaśnienie owego fenomenu – że Śmiłowicz napisał co napisał nie dlatego, że on tak naprawdę myśli, ale dlatego, że chciał błysnąć. A że jest zwykłym idiotą, to błysnął jak błysnął. Osobiście uważam, że tak nie jest. Mam w stosunku do Śmiłowicza wiele bardzo paskudnych podejrzeń, ale akurat nie to. Ja myślę – niestety – że on jest bardzo zwykły. Ale, nawet gdyby miało się okazać, że się co do niego mylę, to też jego ewentualny idiotyzm nie jest jego prywatną sprawą. No, po prostu nie. Nawet gdyby powiedział przepraszam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...