piątek, 29 sierpnia 2008

Donald, odpicuj mi brykę

Chyba wczoraj, a może przedwczoraj, w telewizorze mignęły mi obrazki z konwencji amerykańskich Demokratów w Denver, gdzie senator Obama uzyskał oficjalną już nominację do startu w wyborach prezydenckich. Widok był zwyczajny, czyli tłumy, balony, tabliczki z napisami, no i oczywiście mnóstwo łez. Dziś w Rzeczpospolitej czytam komentarz Piotra Gillerta, w którym ceremonia w Denver została skutecznie wyśmiana i zapowiedziana kolejna już, tym razem w wydaniu republikańskim. Red. Gillert, oczywiście jak najsłuszniej, sugeruje, że wszystko, co stanowi oprawę takich widowisk i ich faktyczny sens, jak konwencja w Denver, jest głupie, tandetne i w gruncie rzeczy nawet nie warte tych wszystkich łez. Niestety jednak, po raz kolejny okazuje się, że problemy poruszane przez polskie, a pewnie i nie tylko polskie, mainstreamowe media, kończą się tam, gdzie prawdziwe problemy się zaczynają. Więc dziś ja o tym właśnie, gdzie się zaczyna mój, w tym wypadku, problem.
Widziałem więc fragmenty tej konwencji i to co mnie uderzyło, to przede wszystkim więcej łez, niż w latach poprzednich. Oczywiście biorę pod uwagę, że beczeli ci, co beczeć mieli, a kamera pokazywały akurat też te łzy, które pokazywać należało. Myślę jednak, że łzy były autentyczne, ale nawet jeśli się mylę, nie zmienia to faktu, że łzy były i były bardzo eksponowane. Dlaczego? W tym właśnie tkwi to, co nazwałem prawdziwym problemem. Otóż znaczna część tego, co nazywamy tradycyjnie kulturą popularną, było zawsze mocno związane ze wzruszeniem. Czy mieliśmy do czynienia z książką, czy z piosenką, czy z filmem, czy z przedstawieniem teatralnym – zawsze wartość danej oferty podskakiwała automatycznie wraz z pojawieniem się łez.
Popatrzmy na relacje z minionych igrzysk w Pekinie. Najbardziej ulubionymi obrazkami serwowanymi nam przez media był ten beczący wioślarz, becząca Otylia i bęcząca Monika Pyrek. W momencie więc, gdy wszystko staje się powoli towarem, gdy powoli otacza nas coraz mniej rzeczy, które są nie na sprzedaż, powoli też coraz większa część całego naszego świata, siłą rzeczy musi przechodzić na stronę kultury pop. Bywa też groźnie.
Na przykład parę dni temu, też w Rzepie, pojawiła się bardzo oczywiście przejmująca informacja, że ordynariusz siedlecki, biskup Kiernikowski jest ciężko chory na raka i że wiadomo to, bo on sam napisał o tym na swoim blogu. Oczywiście informacja podana przez Rzepę jest bardzo przejmująca, wzruszająca, a przez to oczywiście staje się wiadomością wartą omawiania i dyskutowania. Zwróćmy uwagę na pewien fakt. To że biskup Kiernikowski – jak mi akurat wiadomo, biskup szczególny, bardzo lubiany i szanowany przez wiernych – jest ciężko chory, jest wiadomością bardzo smutną. Jest też właściwie wiadomością jedyną. Informacja o tym, że biskup Kiernikowski może umrzeć jest wiadomością samą w sobie porażającą i nie wymagającą ani dodatkowych słów, ani obrazów.
Artykuł w Rzeczpospolitej nie jest jednak o tym. On jest o tym, że chory biskup ogłosił swoją chorobę publicznie i w ten sposób dołączył do całej rzeszy ciężko chorych artystów, aktorów, dziennikarzy, polityków – jednym słowem gwiazd. Obawiam się, że jeśli parcie opinii publicznej na pop jeszcze się troszkę zwiększy, to o biskupie Kiernikowski niedługo przeczytamy w Gali, albo w jakim innym piśmie dla kobiet, a może nawet obejrzymy jakieś migawki w MTV.
Skoro mowa o MTV, popatrzmy więc i na to coś. Każdy kto się choć trochę interesuje socjologią kultury popularnej, pamięta czym było MTV na początku swojego istnienia. Była to stacja telewizyjna puszczająca teledyski. Jeśli ktoś chciał posłuchać piosenek, a jednocześnie mieć i obraz, włączał MTV i było ‘cool’. Oczywiście, każdy z nas, który miał bardziej rozwinięte ambicje muzyczne, lekceważył MTV, no ale, tak czy inaczej, była to kiedyś zwykła muzyczna telewizja. Obecnie, MTV już dawno odeszło od kształtu, który Jello Biafra opluwał z takim przejęciem. MTV już nie gra piosenek. MTV rozdaje ciuchy, ‘odpicowuje ci brykę’, albo odmalowuje mieszkanie, ewentualnie pokazuje, jak jacyś kretyni rzucają się z czegoś wysokiego na swoje durne pały. MTV wybiera sobie jakiegoś idiotę, lub idiotkę, ciągnie ich do Croppa, kupuje mu ciuchy za 1000 zł., albo 5000 zł. – wszystko jedno – a później pokazuje w telewizorze łzy szczęścia i puszcza odpowiednio nagłośnione wrzaski czystej histerii.
Co to wszystko ma wspólnego z konwencją demokratów w Denver i w ogóle z polityką? Otóż ma wspólnego bardzo wiele. Bowiem jest tak, że od pewnego czasu polityka też się stała towarem. Kiedy niektórzy komentatorzy wykpiwają Donalda Tuska, porównując go do proszku do prania, to za tym nie stoi czysta złośliwość. Jest to przede wszystkim bardzo trafny opis rzeczywistości. Pisał nawet o tym nawet czołowy propagandzista naszej obecnej władzy, Eryk Mistewicz, kiedy ględził coś na temat 'story', którą się opowiada ku uciesze ogłupiałych pożeraczy kolorowych magazynów. A nie ma wątpliwości, że 'story' będzie najlepsza, jeśli przy okazji poleje się trochę łez. Niestety, obok tych łez, jest jeszcze coś, mianowicie absolutnie najwyższe emocje. Emocje takie, jakie obserwowaliśmy na zdjęciach z Denver, ale też emocje, z którymi mamy do czynienia na co dzień tu w Polsce. Mówię o emocjach, którym na imię miłość i nienawiść. W momencie, jak polityka została zakwalifikowana do kultury pop, los polityków, ich życie osobiste, ich miny, ich stroje, ich samochody i ich kochanki stały się naszą sprawą i to sprawą na poziomie absolutnie podstawowym. Jeśli więc Obama w jesiennych wyborach przegra, wszystkie emocje, które cały ten system supermarketu stworzył, będą musiały znaleźć jakieś ujście. A wtedy obok miłości musi się pojawić nienawiść. I wtedy zaczną się samobójstwa, emigracje, a może i zabójstwa. Stanie się tak, ponieważ każda porażka takiej naszej miłości i takiej naszej nadziei, to jednocześnie porażka naszego człowieczeństwa zanurzonego po uszy w fikcji o nazwie pop.
Tak samo, jak mówię, mamy w Polsce. Niektórzy twierdzą, że to jest tak zwana post-polityka. Znów sięgam do dzisiejszej Rzeczpospolitej. W środku wywiad z Piotrem Naimskim. Naimski opowiada o nadziejach i zagrożeniach związanych z sytuacją na Kaukazie. Zwraca uwagę na fakt, że Rosja właściwie nie zajmuje się krajami bałtyckimi. Litwa, Łotwa, Estonia – wydaje się – mają z Rosją całkowity spokój. Całe strategiczne myślenie Rosji jest nakierowane na rejon Morza Kaspijskiego, w tym oczywiście ostatnio, na Gruzję. Dlaczego? Ze względu na kwestie energetyczne. Jeśli Kaukaz stanie się niezależnym od Rosji dostawcą energii na zachód, Rosja odczuje to, jako osłabienie, więc do tego stara się nie dopuścić. Wysiłki prezydenta Kaczyńskiego w związku z tym są skupione na tym, by Gruzja jak najszybciej stała się członkiem NATO i żeby w ten sposób ten rejon uzyskał jakieś gwarancje ze strony Zachodu.
Czy kogokolwiek, poza oczywiście osobami szczególnie zainteresowanymi, to co mówi Naimski, w ogóle obchodzi? Jeśli ktokolwiek się dowie o wywiadzie Naimskiego, pierwsze, co będzie chciał wiedzieć to, dlaczego ten Naimski taki brzydki, no i czy przypadkiem nie jest on z PiS-u. Jeśli z kolei komuś innemu będzie zależało na bardziej pogłębionej informacji, to otrzyma ją może od Krzysztofa Daukszewicza, który, jeśli idzie o poziom intelektualny i świadomościowy nie różni się absolutnie niczym od przeciętnego idioty. Tyle, że jest trochę znany, występuje w telewizji i nie ma przy tym tremy.
Po co więc ludziom polityka? Czyżbyśmy się mogli bez niej zupełnie odbyć? Oczywiście, że dla wielu ludzi o wiele ważniejsze jest kontemplowanie nowych dzieci Brada Pitta, czy nosa Michaela Jacksona, czy nawet – dla tych bardziej odchamionych – osobiste uczestnictwo w projekcji filmu Testosteron, niż zastanawianie się na losami jakiejś ustawy i jej autorów. Ale na tym właśnie polega post-polityka, że nawet z premiera rządu można wycisnąć parę bardzo kolorowych i mięsistych ujęć. Mieliśmy już Rokitę z niejaką Kasią Cerekwicką i Tuska z Dodą. Oto właściwy kierunek. Następnym razem może będzie ten sam układ, tyle że wszyscy będą beczeć. A jeśli się to uda przeprowadzić kilka razy, to może się okazać, że i minister może się stać postacią na miarę gwiazd Bollywood. Tylko patrzeć, jak w TVN-ie pojawi się poseł Nowak, a zgromadzona przed telwizorami publicność będzie chlipać z miłości. A później, kiedy Nowaka na jego stanowisku zastąpi jakiś Karpiniuk, też będą chlipać, tyle że z rozpaczy. Wtedy też wybory przestaną być potrzebne. Politycy będą dostawali telekamery, a ten, kto dostanie ich najwięcej zostanie prezydentem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...