piątek, 12 sierpnia 2011

Nocne refleksje na dobry nowy dzień

Trochę przez to, że mam ostatnio mnóstwo czasu na zastanawianie się nad przeróżnymi kwestiami, a trochę też zainspirowany komentarzem jednego z bardzo już nielicznych czytelników, którym się wciąż jeszcze chce angażować we wspieranie morale tego naszego bloga, uświadomiłem sobie niespodziewanie, że do wyborów zostało nam już zaledwie niespełna dwa miesiące. Nie bardzo potrafię sobie przypomnieć atmosferę poprzedzającą wybory poprzednie, ale mam wrażenie, że, co by o niej nie powiedzieć, z całą pewnością nie było tak, że mieliśmy przed sobą osiem tygodni kampanii, a Polska pozostawała w stanie tak nieprawdopodobnego bezruchu. Wydaje mi się, że dziś jest trochę tak, że gdybyśmy zapytali ludzi na ulicy o to, jak oni się czują przed nadchodzącymi wyborami, zdecydowana większość zrobiłaby szerokie oczy na to, że mowa jest w ogóle o jakichś wyborach.
Ja sam przecież – wiedząc naturalnie, że w październiku będziemy wpuszczać do Sejmu nowych posłów – jak sam przed chwilą przyznałem, nie uświadamiałem sobie, że to już tak blisko. Przecież nawet i ja, jak może bardziej uważni czytelnicy tego bloga się zorientowali, nawet nie zauważyłem, że dopiero co w Wałbrzychu odbyły się wybory prezydenckie i że wałbrzyszanie, zupełnie jakby na nich spadła jakaś zaraza, postanowili po raz kolejny już, że ich prezydentem może być tylko ktoś, kogo im tam podrzuci Donald Tusk. O czym to może świadczyć? No chyba wyłącznie o tym, że wszyscy jesteśmy tak strasznie pochłonięci swoimi sprawami, że naprawdę byle co nas nie ruszy. A sam Wałbrzych? Słyszę dziś, jak strasznie się cieszą najwybitniejsi polityczni komentatorzy, że tam, w tym Wałbrzychu, wyborcza frekwencja przekroczyła aż 40%. Przepraszam bardzo, ale w sytuacji kiedy to miasto jest od tygodni na ustach całej Polski, kiedy tam od miesięcy trwa polityczne trzęsienie ziemi na poziomie właściwie najwyższym z możliwych, kiedy wreszcie głównym kandydatem jest lokalny pan doktor, którego wszyscy kochają miłością szaloną, ponad połowa obywateli prosi, by się od nich łaskawie odpieprzyć – ja bym się aż tak nie cieszył. A jeśli już miałbym myśleć o tych 40%, to raczej ze strachem, że z takimi to nigdy nie wiadomo, co im wpadnie do głowy.
A więc całkowity moralny upadek społeczeństwa, w tym sensie, że wszyscy są, w taki czy inny sposób, zajęci wyłącznie sobą, jest faktem. A skoro tak, to myślę, że drogi, jaka z tego stanu prowadzi na zewnątrz, nie zna nikt. Podobnie jak nikt nie jest w stanie przewidzieć, co się wydarzy nawet nie za dwa miesiące, ale już za dwa dni. Nikt nie jest dziś w stanie powiedzieć, kto wygra jesienne wybory, kto będzie drugi, a kto trzeci, ale też nawet tego, czy udział w wyborach weźmie 70 procent uprawnionego społeczeństwa, czy może zaledwie procent 15.
A do tego mamy jeszcze tę zupełnie już świeżą sytuację kolejnej fali kryzysu finansowego i gospodarczego w całym niemal świecie, i tu też już tylko strach, że Bóg Jedyny wie, co się wydarzy jutro. Dziś, niespodziewanie zupełnie, urlop przerwał minister Rostowski i popędził do Warszawy, by się spotkać z premierem Tuskiem, a następnie poinformować wszystkich, którzy go w ogóle jeszcze mają ochotę słuchać, że we Francji, Stanach Zjednoczonych, a nawet w Chinach fatycznie coś niedobrego się dzieje, natomiast my jesteśmy w sytuacji całkowicie idealnej. A to wszystko dzięki samemu Premierowi, który już na początku roku przewidział, co się będzie działo w sierpniu, i wykonał parę sprytnych ruchów wyprzedzających, dzięki którym i deficyt budżetowy będzie o całe 10 mld złotych niższy, niż się bali źli ludzie, i w ogóle Polska gwałtownie ruszy do przodu, zostawiając cały pogrążony w kryzysie świat daleko z tyłu. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to – a że jest już wystarczająco wesoło, widzi każdy – że kiedy któryś z dziennikarzy TVN24 zapytał jakiegoś tefauneowskiego eksperta o to, co się stało, że minister Rostowski tak nagle się znalazł w Warszawie, ów ekspert z bezczelnym uśmiechem na twarzy odpowiedział, że przez nic. Wiadomo przecież, ze to było zwykłe zagranie pijarowe. A więc, śmiechu kupa.
Zwróćmy jednak uwagę na coś jeszcze. Mamy niecałe 2 miesiące do wyborów, a kampanię prowadzą, jak dotychczas, tylko Platforma i SLD. No i się leją. Głównie w temacie takim o to, która z tych dwóch partii, ma więcej szacunku dla pederastów. Oczywiście wszystko odbywa się bardzo kulturalnie, bo to są w ogóle kulturalni państwo. Oni zatem się leją, a ludzie, którzy mogliby to ewentualnie obserwować, najwyraźniej to i całą resztę, z pedałami włącznie, mają głęboko w nosie. A ja już nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie zobaczę, jak to się zrobi zabawnie, gdy wreszcie do walki o Parlament wyruszy Prawo i Sprawiedliwość. Bo, jak się można spodziewać, będzie to kampania zupełnie nieporównywalna z tym wszystkim, co było wcześniej. I wtedy sobie popatrzymy, jak to ten, tak pozornie beznadziejnie, uśpiony naród zacznie się budzić z tego swojego letargu, zacznie rozpoznawać stare i tak już bardzo zapominane kształty, zacznie słyszeć stare i tak już zapomniane słowa, a obok tego wszystkiego nagle też usłyszy, jak to Platforma Obywatelska buduje Polskę. Nie wiem. Mogę się mylić. Ale czuję mocno, że efekt może być piorunujący.
Dziś dla rozrywki poszedłem z moim synem przejść się po mieście, i on w pewnym momencie zwrócił mi uwagę na to, że nie tylko ja wyglądam tak, jakbym za chwilę miał skonać z rozpaczy, ale podobnie większość mijanych przez nas ludzi. Trąca mnie łokciem i mówi: „Popatrz, tatusiu. Wszyscy mają takie same miny, jak ty”. Spojrzałem więc na tych wszystkich, o których on mówił, a którzy przechodzili w jedną i drugą stronę obok nas, i zauważyłem, że istotnie większość z nich – większość radykalna – ma twarze zmartwione w sposób modelowy.
Czy więc to, że ludzie są w swojej większości raczej zamartwieni, niż rozbawieni, ma dla nas jakieś znaczenie? Może ma, może nie ma. Trudno to przewidzieć. Z całą pewnością jednak znaczenie dla nas ma to, że podczas gdy większość społeczeństwa jest raczej zmartwiona, niż rozbawiona, to ci, którzy – przecież nie oszukujmy się – walczą nie o zwycięstwo, ale o przetrwanie, robią wrażenie, jakby się żywili już tylko i wyłącznie liśćmi konopii. W innym, wczorajszym, niezwykle inspirującym, komentarzu na tym blogu, tym razem inny już nasz kolega, pokazał nam obrazek, przedstawiający bandę wyborców Platformy Obywatelskiej siedzących nad zimnym i zadeszczonym morzem, żłopiących 21-letniego Chivas Regal, a na wieść o tym, że ich dług, w ciągu ostatnich lat, podskoczył z miliona do dwóch milionów złotych, wpadających w coraz to bardziej radosny nastrój. To, w jaki sposób oni się zachowują, ma dla nas znaczenie w takim oto sensie, że ich zachowanie dowodzi tego, że oni nie są w stanie nie dość że już niczego planować, to już nawet też kontrolować. Oni znaleźli się już w klasycznym korkociągu, a ze względu na obyczaje, jakie sobie w tym swoim przedziwnym środowisku zaprowadzili, nawet nie mogą choćby na chwilę spoważnieć, rozejrzeć się dookoła i choćby na chwilę się zadumać.
Pojawiają się ostatnio głosy – myślę, że będące troszkę reakcją na tę kompletną społeczną senność – że jeśli tym razem znowu Platforma Obywatelska wygra wybory i obejmie władzę na kolejne lata, to Polska już nigdy się spod tego, co oni tu nam nawrzucają, nie wygrzebie. Że przy tak potężnej propagandzie, przy tak wielkim kłamstwie i przy tak strasznych możliwościach manipulowania społeczeństwem, jakie oni mają w dyspozycji, oni zaprowadzą tu swoje porządki już na zawsze. Otóż uważam, że taka perspektywa jest całkowicie nierealna. Może to by się dało przeprowadzić, gdyby za tym planem stała ekipa poważniejsza. I to nie poważniejsza trochę bardziej, ale znacznie bardziej. Znacznie, znacznie bardziej. Oni musieliby przynajmniej stwarzać pozory, że coś potrafią. Musieliby też znaleźć w sobie minimum zwykłego, podstawowego zaangażowania na rzecz dobra publicznego. Tam jednak może już być tylko gorzej. Teraz jest fatalnie, a dalej będzie już tylko gorzej. Jeśli dziś pociąg z Katowic do Krakowa jedzie ponad dwie godziny, to za rok będzie jechał trzy, a za dwa lata – cztery. Jeśli dziś benzyna kosztuje 5 zł, a za miesiąc będzie kosztowała 6, to za rok będzie kosztowała 20, a za kolejny rok nagle się okaże, że benzyny zabrakło, i najbliżej można ją kupić na Białorusi. Jeśli dziś, jak się dowiaduję, w Gdańsku jednak nie ruszy obiecywana przez prezydenta Adamowicza na wrzesień szkoła dla niewidomych dzieci, bo termin jej otwarcia został właśnie przesunięty na rok najwcześniej 2017, to we wrześniu przyszłego roku nagle się okaże, że kolejny rok szkolny został odwołany. I to nawet nie na piśmie, bo nawet nie będzie komu tego pisma sporządzić. Napiszą o tym w gazetach. Dlaczego? Właśnie o tym mówię. Dlatego, że oni są całkowicie pozbawieni woli.
Swoją drogą, to bardzo ciekawa sprawa z tą szkołą dla niewidomych dzieci. TVN24 poświęcił tej sprawie cały długi reportaż, rozmawiał na ten temat z jakimś babsztylem, który jest tam wiceprezydentem, a nawet z rzecznikiem Adamowicza, Antonim Pawlakiem (kto go jeszcze pamięta?), i nie dość że przez cały ten czas ani się nie zająknął, że w Gdańsku rządzi Platforma Obywatelska, to jeszcze tak opracował komentarz, by ani razu nie pojawiło się nazwisko Adamowicz. Ktoś powie, że to jest właśnie argument przeciwko temu, co ja tu cały czas próbuję opowiadać. Że to właśnie nam pokazuje, jak ta propaganda jest mocna. Przepraszam bardzo, ale to jest taka moc, że jak przyjdzie odpowiedni moment, to po niej nie zostanie nawet splunięcie.
A zatem, jeśli jakimś cudem Platforma Obywatelska wygra te wybory, lub przegra, ale zachowa władzę, to niech Polskę Dobry Bóg zachowa w swojej opiece, a nam da możliwość, byśmy dożyli tego momentu, kiedy będzie można sobie popatrzeć, jak ci sami ludzie, którzy ich wybrali, tę bandę idiotów zaczną po kolei wydłubywać z tych ich gabinetów. Bo to będzie widok nie do przecenienia. A oni sami? Gdyby jeszcze mieli w sobie choćby minimum instynktu, to by władzę oddali i zaczęli wiać stąd, gdzie pieprz rośnie. Ale, jak już wspomnieliśmy, oni dostali ataku tego szczególnego rozbawienia, i już tak będą mieli do końca. Aż po nich przyjdziemy. No i dobrze.

Jeśli komuś od tych słów zrobiło się chociaż trochę raźniej, bardzo mi jest miło, i z tym czystszym sumieniem proszę wszystkich, którzy są w możliwościach, o finansowe wspieranie tego bloga i tym samym mojej rodziny, czy to przez kupowanie książki, czy wpłaty na podany obok numer konta, czy też jedno i drugie. Dziękuję.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Jeszcze jeden wierszyk o wszystkim i o niczym

Nie wiem do końca, dlaczego tak się dzieje, ale dni, które mijają, pozostawiają mnie w stanie takiego najbardziej już niebezpiecznego rozleniwienia, graniczącego właściwie z myślami ostatecznymi. W moim akurat wypadku, jest to o tyle niepokojące, że ja właściwie nigdy nie narzekałem na to, że jest nudno, czy że brakuje mi jakichś dodatkowych emocji. Normalnie, mój charakter pozwala mi spędzać czas w kompletnej samotności, połączonej z pełną niemal bezczynnością, i cieszyć się tym, że nikt ode mnie ani nic nie chce, ani nic ode mnie nie wymaga, ani nie ma do mnie o nic pretensji. Ja w pewnym sensie jestem jak ten nasz pies. No, prawie jak ten nasz pies. Bo on akurat czasem potrzebuje, by mu rzucić tego juz ledwo przypominającego królika, królika, a następnie spróbować mu go wyrwać z pyska.
No tak. Tu trochę może chodzić o tego psa. Kiedy nasza najmłodsza córka miała te swoje osiemnaste urodziny i jej koleżanki kupiły nam tego psa, wiadomo było, że z tego będą same kłopoty. Jednak wydawało się, że one będą się ograniczały tylko do tego, że trudno będzie gdzieś wyjść wieczorem, lub wyjechać na wakacje, nie mając pewności, że on tu w tym czasie wszystko pozjada, natomiast to czego ja osobiście już nie przewidziałem, to fakt, że jego obecność wprowadza to nieustanne poczucie obcowania z jakimś zupełnie nowym wymiarem, który jest, mimo że go nie ma. Obecność tego psa nie pozwala nam zapomnieć, że tu wokół nas nieustannie krąży jakieś życie, które nie dość że nie jest naszym życiem, to w dodatku jest życiem całkowicie niepojętym, a przez to nawet nie wiadomo, czy życiem rzeczywistym. A mimo to, ono tu jest wciąż i w dodatku jest na tyle fizyczne, że z jednej strony nie pozwala nam się ruszyć z domu, a z drugiej każe nam wciąż z tego domu wychodzić, bo psu się chce sikać, albo coś jeszcze. No i chodzi ten pies tak cały czas wokół nas i na nas patrzy, jakby chciał coś powiedzieć, a wiadomo, że nie chce powiedzieć nic. I to jest dosyć, jak to mówią Anglicy „creepy”.
W takich sytuacjach można faktycznie dojść do wniosku, że pies tak naprawdę jest tylko po to, by stał na łańcuchu obok swojej budy, szczekał na obcych i za to dostawał raz dziennie miskę wody z rozmoczonym w niej chlebem. I na tym koniec, bo inaczej można od tej jego obecności zwyczajnie zwariować.
Jednak pies z całą pewnością nie mógł mi tak zupełnie samodzielnie załatwić tych dni, które w tak straszny sposób mijają. Musi mieć też znaczenie to, że ja jeszcze nigdy nie byłem tak bardzo bez pracy. W poprzednich latach, mimo że już wtedy System złapał mnie z gardło, zawsze udało się to tu to tam coś złapać, przynajmniej na tyle, by czuć na plecach oddech obowiązku. Tym razem, już od końca lipca, poza prowadzeniem tego bloga, nie robię absolutnie nic. I, niestety, to nie są w żaden sposób wakacje. Nie przy tego rodzaju napięciach, które powstaje choćby w sytuacjach, gdy przychodzi esemes z informacją, że Eurobank prosi o pilny kontakt, a ja nie mam absolutnie żadnej pewności, czy od jutra nie zaczną już zwyczajnie do mnie dzwonić. I w ogóle nie mam jakiejkolwiek pewności, jeśli idzie o cokolwiek.
Mijają te dni w tym panicznym rozleniwieniu i doszło już wręcz do tego, że wczoraj, kiedy syn mój przyszedł do mnie z informacją, że jemu jest nudno i on również ma poczucie tracenia czasu, wpadł mi do głowy pomysł, że można zrobić coś, czego dotychczas w całym moim życiu bym nie wymyślił, a mianowicie, że jeśli tylko będzie ładna pogoda, wsiądziemy w pociąg i pojedziemy na ten jeden dzień gdzieś w góry – w końcu to jest tak blisko – żeby przynajmniej na chwilę zmienić widoki i powietrze, no i móc sobie powiedzieć, że jesteśmy jednak aktywni. Że mamy w sobie tę chęć życia. No i w tym momencie przypomniałem sobie, ze mamy przecież tego psa, którego koleżanki córki kupiły nam na jej osiemnastkę i że nie możemy go tu zostawić samego, a taka wycieczka go zwyczajnie fizycznie zamorduje.
Spędzałem więc ten wczorajszy dzień, słuchając muzyki, której z jakiegoś nieznanego mi powodu wcześniej przez wiele miesięcy nie słuchałem, i gapiłem się w wyciszony telewizor, patrząc to na obrazki z niszczonej przez swoich różnokolorowych mieszkańców Anglii, to na twarz Małgorzaty Kidawy- Błońskiej, tłumaczącej nam, że Polska jest w budowie i że to jest zasługa nas wszystkich, choć oczywiście najbardziej Platformy Obywatelskiej, i że jeśli damy im jeszcze cztery lata, to oni wszystko ładnie skończą, a później elegancko całość wysprzątają. A wszystko to przerywane wciąż tymi samymi reklamami. I w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że to również może chodzić o te reklamy. Że to one mogą wprowadzać ów bezduszny niepokój, tak bardzo podobny do niepokoju wynikającego ze wspomnianego przeze mnie obcowania z owym życiem ukrytym w naszym psie. O co mi chodzi z tymi reklamami? Otóż ja nagle zwróciłem uwagę na fakt, że, mimo iż oczywiście ich tam jest znacznie więcej, wciąż powtarzają się cztery. I one powtarzają się z taką częstotliwością, że powoli zaczynają wypełniać naszą wyobraźnię jak jakaś zmora. Chodzi o reklamę lekarstwa na hemoroidy, lekarstwa na cholesterol, lekarstwa na prostatę i czegoś co się nazywa Axa Direct.
Mogę się mylić, ale mam wrażenie, że kiedyś tych reklam było dużo więcej, ale że przede wszystkim były bardziej zróżnicowane. A więc tu były jakieś serki, tam parówki, tu płyn do mycia naczyń, tu, z drugiej strony, oczywiście jakieś tabletki na poprawienie wzwodu, tam zimny lech, tu nowy fiat, gdzie indziej super kredyt, a dla ludzi bez szczególnych potrzeb – najnowszy numer magazynu „Twój Styl”. Dziś patrzę w ten telewizor i widzę niemal wyłącznie tego tefauenowskiego oazowicza reklamującego ów ersatz dla zawałowców, te, szczęśliwe że je nic nie boli, pupy, i tego uśmiechniętego starszego pana, zadowolengo, bo nie dość, że skutecznie zwalczył raka prostaty, to jeszcze, tak jak przed laty, potrafi uszczęśliwić żonę. No i dobrą radę dla wszystkich pozostałych, by sobie ubezpieczyli samochód w Axa Direct.
Ja już tu parę razy pisałem o telewizyjnych reklamach i o tym, w jaki sposób one rujnują nasz świat, więc bardzo bym chciał, żeby to, co tu dziś piszę nie bardzo powtarzało to, co już w tym temacie i tak zostało powiedziane. Zwłaszcza że mam wrażenie, że przez to, że ich kontekst jest ostatnio zupełnie nowy, to i cały wymiar tego wszystkiego wygląda zupełnie inaczej, niż kiedykolwiek wcześniej. Mamy bowiem z jednej strony tę płonącą Anglię, z drugiej informacje o tym, że światowy kryzys, zamiast ustępować, dopiero teraz zaczyna budzić prawdziwą panikę, że nawet już Chińczycy robią wrażenie leciutko podenerwowanych, w tym wszystkim pojawia się nagle dobra i spokojna jak zawsze twarz Wielkiego Brata, który nas prosi, byśmy się nie martwili, bo wzrost franka z całą pewnością nie zagrozi naszym bankom, po nim przychodzi uśmiechnięty europoseł Protasiewicz i apeluje o nie przeszkadzanie w budowie, na tym tle widzimy rozradowane jak nigdy dotychczas twarze dziennikarzy TVN24… i w tym momencie następuje przerwa w programie, by nas poinformowano, co robić, jak nam się chce za często siusiu, albo nie umiemy uzyskać odpowiednio dużego wzwodu. No i żebyśmy nie zapomnieli, jaki jest numer do Axa Direct.
Mój syn wczoraj – choć akurat nie wtedy, gdy przyszedł się poskarżyć na to, że jest nudno – powiedział, że jemu się wydaje, że zbliża się koniec świata.
Jak widzimy, nie jest szczególnie wesoło. Przykro mi z tego powodu bardzo, zwłaszcza że i bez tego widzę, że ostatnio ten blog staje się jakby mniej potrzebny. Daję słowo, że chciałbym coś napisać o zwykłej polityce, choćby o tym, jak to mieszkańcy Wałbrzycha niedawno pokazali, ile zrozumieli z tego, co się wokół nich dzieje, czy o tym, jak onet.pl powoli staje się portalem pornograficznym, ale daję słowo, że nie mam siły. Póki co, walczę o ekonomiczne przetrwanie i jednocześnie próbuję odgadnąć tajemnicę tego, jak żyją ludzie, w których ręce złożyłem swój los. Czy oni też, tak jak ja siedzą w domu i próbują odnaleźć drogę do swoich spraw, czy może pojechali na wakacje i nie mają głowy, żeby czytać to co ja tu sobie dumam, a już z pewnością nie, by to moje pisanie w dalszym ciągu sponsorować, czy może to już wreszcie nastąpił koniec, którego zawsze się tak obawiałem?
Ale, jak widzimy, wciąż piszę i to nawet staram się to robić codziennie. A więc przy tej okazji bardzo proszę tych wszystkich, którzy tu ze mną jakimś cudem jeszcze są i mają przy tym jakiś luźny grosz, o kupowanie książki, o wspieranie tego bloga pod znajdującym się obok numerem konta, a ja ze swojej strony mogę obiecać, że z całą pewnością ani jednego ułamka tych pieniędzy nie wydam na flaszkę, bo jest sierpień, a w sierpniu, jak nam wiadomo, nie pijemy. Inna sprawa, że trochę szkoda, bo sytuacja – co dokładnie pokazałem powyżej – jest ku temu idealna.

środa, 10 sierpnia 2011

O chrześcijańskim rasizmie i kolorowym świecie

Autentycznie nie wiem, czy zdarzyło mi się tu zamieścić kiedykolwiek jakikolwiek tekst z tą myślą, by nim wywoływać kontrowersje, i że tak właśnie będzie dobrze. Sądzę, że nie. Wręcz odwrotnie – wszystko co tu się pojawia, pojawia się z nadzieją, że wszyscy to przyjmą co najmniej z sympatią. No ale, kto wie? Możliwe że bywa też i tak, że ja czasem piszę jakiś tekst i po plecach mi chodzi wesoły dreszcz na zbliżającą się awanturę. Nie wiem. Jednego jestem pewien. Tego mianowicie, ze kiedy pisałem, a następnie umieszczałem tu swój ostatni wpis, nawet mi do głowy nie przyszło, że z tego powstanie jakiekolwiek zamieszanie. A już na pewno nie zamieszanie aż tak potężne. Dziś już jestem o ten jeden dzień mądrzejszy i wiem też, że prawdopodobnie to co dziś tu powiem, mojej sytuacji w żaden sposób nie poprawi. No ale skoro już tak długo gadam, to nie bardzo mam jak przestać.
O co poszło? Otóż, jak się dobrze zastanowić, to do końca tego nie wiadomo. Główna bowiem myśl tekstu zatytułowanego „Precz z komuną!” była, na tle tego co tu się wygaduje już od paru dobrych lat, absolutnie standardowa. A więc dotyczyła wyłącznie dwóch rzeczy. Tych mianowicie, że przede wszystkim banicja to znakomita kara dla wszystkich tych, którzy nie chcą, lub nie potrafią, zaakceptować cywilizacyjnych i kulturowych reguł obowiązujących na danym obszarze, a ów brak akceptacji staje się społeczną plagą, a po drugie, że owa kulturowa rewolucja jest, z mojego punktu widzenia, jak komunizm. I powiem zupełnie uczciwie, że nie ma pojęcia, co w tych dwóch myślach było takiego szokującego? Nie mówię – niesłusznego. Powtarzam raz jeszcze – co w tych dwóch myślach było takiego szokującego?
Pozwolę sobie wrócić do dwóch obrazków sprzed lat jeszcze, które tu już przedstawiłem, bez szczególnie jednak wówczas emocjonalnych reakcji. Otóż kilka lat temu miałem okazję pojechać do Awinionu we Francji, spędziłem tam jeden dzień i do dziś nie mogę się opędzić od dwóch związanych z tym dniem wspomnień. Pierwsze to takie, że to jest miasto najpiękniejsze na świecie, a drugie to takie mianowicie, że po nim, wśród zwykłych, spokojnych ludzi, łażą bandy kolorowej hołoty ( właśnie kolorowej, nie białej), najprawdopodobniej mieszkańców tego miasta, i robią wrażenie, jakby zupełnie nie podzielali moich wrażeń co do urody tego miejsca, a co więcej, że oni by chętnie ten swój Awinion spalili, gdyby tylko mogło im to ujść na sucho.
Drugi obraz jest już zdecydowanie lokalny. Rozmawiałem kiedyś z moim kolegą Michałem Dembińskim na temat tak zwanych kibolskich ustawek i doszliśmy wspólnie do wniosku, że bardzo dobrym rozwiązaniem dla tego typu folkloru byłoby to, by przed każdą z nich najpierw odebrać od każdego z uczestników pisemne zobowiązanie, że w wypadku ewentualnych kłopotów, rezygnuje on z jakiejkolwiek państwowej pomocy – medycznej, policyjnej i wszelkiej innej – następnie ogrodzić dany teren specjalną siatką zabezpieczającą, a po walce, ci uczestnicy, którzy są jeszcze na siłach, ewentualnie uprzątną teren. Pomysł ten, acz przecież okrutnie bezwzględny, spodobał nam się bardzo, a mnie na tyle bardziej, że nawet go tu przy jakiejś okazji przedstawiłem. I, jak mówię – bez wywoływania szczególnych kontrowersji.
Dlaczego ani jedna, ani druga historia, kiedy był na to jeszcze czas, nie wywołała najmniejszej choćby burzy? Powiem szczerze, że się nad tym dotychczas nie zastanawiałem, pewnie trochę też dlatego, że sam nie widziałem tu za dużego pola do sporu. Dziś sądzę, że w przypadku Awinionu poszło o to, że jedynie opisałem problem, ale nie zaproponowałem rozwiązań. Natomiast, jak idzie o ustawkę, problem był w tym, że ich uczestnikami byli biali chrześcijanie. Gdybym ja opisał jakąś ustawkę, w której braliby udział na przykład Cyganie, czuję, że mogło by mi się jednak oberwać. Tak jak obrywa mi się dzisiaj. Za co? Za to, że londyńska ustawka – bo to jest swego rodzaju ustawka – tak jak ją opisałem, zamiast białych chrześcijan, zaangażowała głównie kolorowych muzułmanów. I niech mi nikt nie mówi, że te bandy, które palą dziś angielskie miasta, to zwykła hołota, a nie muzułmanie i że Koran wyklucza używanie przemocy, bo nasza polska hołota, która od czasu do czasu gwałci, kradnie, morduje i niszczy, to – cokolwiek byśmy nie mówili – jak najbardziej biali chrześcijanie, a Ewangelie również nie namawiają do przemocy.
W telewizji, wspomniany już przez mnie londyński korespondent TVN24 opowiadał, jak to on miał kiedyś okazję odwiedzać jedną z tych dzielnic, które dziś są w rękach młodej bandyterki, i widział na własne oczy, jak brytyjskie państwo kompletnie pozostawiło samym sobie jej mieszkańców. Jak to tam nie ma ani policji, ani innych standardowych gdzie indziej służb państwowych i że to jest bardzo niesprawiedliwe. Ja mogę sobie tylko wyobrazić, co by się działo, gdybym ja w swoim tekście, zamiast proponować, by tych bandytów zapakować w samolot i wywieźć do Afryki, powtórzył mój i Michała Dembińskiego pomysł rozwiązania problemu ustawek i zaproponował, by najpierw wszystkich zainteresowanych uprzedzić o planowanych rozwiązaniach, a następnie każdą z tych, jak mówi dziennikarz, zapomnianą przez państwo dzielnic, ogrodzić wysoką siatką pod napięciem, i tym, którzy tak bardzo przywiązali się do swojego folkloru, że nie chcieli się odpowiednio zdeklarować, zaproponować, żeby najpierw żywili się tym, co znajdą w tych zniszczonych przez siebie sklepach, a później spróbowali się pokusić o jakąś bardziej intelektualnie skomplikowaną inicjatywę na rzecz przetrwania.
Jak wiemy, ten blog to miejsce, gdzie, jak to kiedyś, cytując Wojciecha Młynarskiego, opisał pewien nasz były kolega „się, psia nędza, nikt nie oszczędza”, a więc tu naprawdę bywa ostro. Jak idzie o rozwiązania, jakie się tu proponuje w stosunku do pewnych zachowań, których nam nasz krąg cywilizacyjny i kulturowy akceptować nie pozwala, bywało naprawdę bardzo barwnie. Oczywiście, w pierwszym rzucie zawsze szli, bo to było czyste i bezpieczne, komuniści, tacy jak Jaruzelski, Kiszczak, czy Urban. Daję słowo, że nie umiem sobie wyobrazić takiej kary dla jednego z nich, która przez czytelników tego bloga uznana by była za nieludzką, czy niesprawiedliwą. Pamiętam, na przykład, jak kiedyś zaproponowałem, by Jaruzelskiego zostawić w spokoju temu rakowi, co go zżera, i zostałem natychmiast oskarżony przez paru takich o to, że przebaczam w imieniu tych, w imieniu których przebaczać nie mam prawa. Ale przecież nie muszę sięgać pamięcią aż tak daleko w przeszłość. My tu codziennie wręcz zajmujemy się przypadkami równie irytującymi i rozwiązaniami wcale nie mniej drastycznymi, niż wysyłanie kogoś na dożywotnie wakacje do Afryki. I nagle się okazuje, że to wszystko jest na swoim miejscu, tylko dlatego, że żaden z tych przypadków nie ma ciemnego koloru skóry?
A przecież nie chodzi tylko o komunistów i ich dzisiejszych – faktycznych i mentalnych – spadkobierców, również świetnie sobie radzących poza tym czymś, co się nazywa SLD. Mam tu na myśli i feministki, jak Magdalena Środa, stuprocentowych ateistów, jak Jan Hartman, bezwzględnych aborcjonistów, jak jakaś Szczuka, upadłych kabareciarzy jak Krzysztof Daukszewicz, czy sprzedajnych dziennikarzy, takich jak Tomasz Sekielski. Im wszystkim się tu dostaje regularnie, a rozwiązania, jakie dla nich się tu proponuje, są też bez porównania bardziej okrutne, niż wsadzanie ich jednego po drugim do samolotu i wysyłanie do Somalii.I nie zauważyłem, żeby to co ja tu sobie w swojej głowie obracam, komuś szczególnie przeszkadzało.
A zatem ewidentnie chodzi o rasizm, i to rasizm w sensie rozumianym jak najbardziej standardowo. Chodzi o to, że nasza wściekłość może sobie hulać bez ograniczeń – może nawet sobie niekiedy zahaczyć nawet i o Żydów – byleby szerokim łukiem omijała muzułmanów i kolorowych, a więc wszystkich tych, którzy od wieków, jak słyszę, są przez nas chrześcijan fizycznie i kulturowo eksploatowani. No więc dobrze, porozmawiajmy zatem o rasizmie. Otóż tak się składa, że ja jestem od zawsze, szczerze i głęboko, przekonany o tym, że coś takiego jak walka kultur i cywilizacji jest zjawiskiem jak najbardziej realnym, i że w tej walce, cywilizacja łacińska, chrześcijańska, czy jak ją tam sobie nazwiemy, jest cywilizacją bezwzględnie wyższą. Z tego prostego powodu, że w mojej opinii, tylko chrześcijaństwo jest oparte na fundamencie prawdy. Dla mnie, cała reszta to pogaństwo, a moim zdaniem pogaństwo to nie folklor, to nie różnorodność, to wreszcie nie czyjeś prywatne przekonanie, ale zło. I obawiam się też, że jeśli przez nasze zaniedbania, nasze zło, nasze lenistwo i głupotę, kultura chrześcijańska ostatecznie temu złu ulegnie, oznaczać to będzie koniec świata. A to niestety, jeśli przyjrzeć się temu, co się w naszym chrześcijańskim świecie wyprawia, jest więcej niż prawdopodobne.
Czy ja zatem uważam, że my chrześcijanie powinniśmy cały pogański świat nawracać ogniem i mieczem? No przecież nie! Wystarczyło tylko głupio nie eksperymentować i trzymać się sprawdzonych sposobów na życie, których nas jeszcze uczyli nasi dziadkowie. I przez to przywiązanie do tradycji dawać przykład. Wystarczyło choćby nie zmieniać oryginalnej nazwy dzisiejszej stolicy Norwegii. Inna sprawa, że też przy tym nie uważam, że Republika Południowej Afryki czy też Rodezja, były za czasów Apartheidu miejscami gorszymi, niż są dziś. Jestem natomiast szczerze przekonany, że – wspominałem o tym zresztą już w komentarzach pod poprzednim tekstem – relacja między obiema kulturami – pogańską i chrześcijańską – opisana w literaturze jest relacją niezwykle zdrową. Ja oczywiście świetnie rozumiem emocje tych wszystkich, którzy dziś mi pokazują jednym palcem na chrześcijaństwo, czy to w postaci tego Austriaka, czy to tamtego Belga, czy dziś tego Norwega, a drugim na to moje pogaństwo, w postaci porządnych i pełnych wiernej miłości rodzin, czy to w Czeczenii, czy gdzieś w jakiejś Tunezji, i je, wbrew pozorom, w znacznej mierze podzielam, ale nie uważam też tego w żaden sposób za powód do tego, bym miał przyjąć takie oto przekonanie, że wszystkie kultury i religie są równie prawdziwe, a tym bardziej przyznał, że to wielka szkoda, że Brytyjczycy swego czasu wywieźli z Egiptu te wszystkie kosztowności, ozdobili nimi pewien londyński budynek i nazwali go brytyjskim muzeum. A już z całą pewnością nie ma mowy, bym się zgodził na to, by za to przyznać poganom prawo do rewanżu.
Niestety, wszystko wskazuje na to, że oni sobie ten rewanż na nas już niedługo i to skutecznie wezmą, i wtedy nam dopiero pokażą, czym jest miecz, czym jest ogień i czym jest prawdziwa wiara i przywiązanie do własnej kultury. I nie będzie miało zupełnie znaczenia, czy ci, którzy nam to będą prezentowali, będą czarnymi muzułmanami, czy zwykłą hołotą w butach na cytrynowych platformach, z zapomnianych przez cywilizowany, chrześcijański świat przedmieść.

Dziś o książce i o tej nędzy ani słowa, bo nie mam już ani dość siły ani dość bezwstydu.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Precz z komuną!

Budynek filologii angielskiej, którą kiedy byłem młody studiowałem, graniczył z budynkami innych filologii, a więc wszyscy, którzy w tamtym czasie mieli życzenie studiować anglistykę, romanistykę, język rosyjski, czy niemiecki, tłoczyli się mniej więcej w jednym miejscu, a więc siłą rzeczy, wszyscyśmy się lepiej lub gorzej znali. Ponieważ już nawet w tamtych czasach, wydział tak prowincjonalny jak nasz, zatrudniał tak zwanych native speakerów, a więc nauczycieli – tak naprawdę oni nie byli nauczycielami w sensie klasycznym, ale zaledwie ludźmi znającymi język – którzy przyjechali do Polski z Włoch, Francji,. Anglii, czy Stanów Zjednoczonych, żeby nam pokazać, jak to wszystko brzmi naprawdę, wielu z nich zostało naszymi chwilowymi kumplami.
My angliści naturalnie kolegowaliśmy się z bliższą nam kulturowo bandą, ale ponieważ życie towarzyskie przenosiło się często poza budynek wydziału i poza godziny nauki, znaliśmy się wszyscy. Był tam wśród tych native speakerów, czy jak to tam inaczej ich nazywają we Francji czy we Włoszech, pewien Włoch właśnie – chyba Ricardo – z którym sobie czasem przy kieliszku gawędziłem. Zapytałem go więc kiedyś, jak to jest, że Włochy, taki demokratyczny, kapitalistyczny i cywilizowany kraj, nie jest w stanie utrzymać jednego premiera i jednego rządu przez dłuższy czas, niż kilka miesięcy. I, proszę sobie wyobrazić, że ów Ricardo, powiedział mi, żebym się tak o nich nie martwił, bo przede wszystkim oni sobie świetnie radzą, a poza tym, to nie jest mój interes. Moim interesem natomiast dobrze by było, żeby pozostała Polska. Ponieważ już nawet wtedy Polska była od dawna moim głównym interesem, nie wziąłem sobie tej części jego uwagi do serca, natomiast, owszem, jakoś zapamiętałem ten fragment, żebym się nie wtrącał.
Ale zauważyłem w tej wypowiedzi, i zapamiętałem do dziś, coś jeszcze. Mianowicie to, że ten mój znajomy Włoch nawet nie dał mi nawet szansy na to, byśmy sobie wspólnie ponarzekali na Włochy. I ja jednocześnie świetnie zrozumiałem, że gdybym to nie ja tam siedział prze tej flaszce, lecz jakiś inny Włoch, to pewnie by tam coś z tej rozmowy wyszło. Ja zostałem z tego już na samym początku wyłączony. I to było czymś niezwykle uderzającym. Bo oto, jak pamiętam, myśmy wciąż tylko szukali okazji, żeby im – temu Ricardo, tej Cynthii, temu Jeffreyowi – powiedzieć jak najwięcej na temat tego, jaki my tu w Polsce mamy syf, i żeby oni nas oczywiście w tym naszym biadoleniu mogli skutecznie wesprzeć. Ktoś powie, że to jest demagogia, ponieważ Polska była krajem zniewolonym i myśmy naprawdę nie dość że nie mieli powodu, by Polskę kochać, to nie mieliśmy też powodu, by ją bronić przed wścibskimi językami. No a poza tym – do kogo mogliśmy wówczas iść z naszymi żalami? Może więc tak to własnie wyglądało. Może i tak. Ale proszę jeszcze przez chwilę posłuchać.
Mój znajomy Włoch, Ricardo, nie miał ochoty wciągać mnie w ciemne sprawy swojej ojczyzny, ale nie tylko on. Jak sobie przypominam, większość moich zagranicznych przyjaciół, jeśli udało im wreszcie jakoś przerwać nasze narzekania, o swoim kraju opowiadali wyłącznie z sentymentem. A to – proszę pamiętać – nie byli durnie, którym do szczęścia był potrzebny hamburger i puszka coli. To byli w większości ludzie bardzo refleksyjni, no i fakt, że oni zdecydowali się wyjechać do Polski, często na bardzo długie lata, żeby tu uczyć, a niekiedy nawet po to, żeby tu zamieszkać, też coś tam o nich mówi. Oni świetnie wiedzieli, że z tą ich Anglią, z Ameryką, czy… no tu, nie mam pewności, ale niech będzie, że z Francją też coś jest nie tak. Mam też wrażenie, że każdy z nich potrafiłby wiele powiedzieć na temat, co to jest takiego. A mimo to, tu akurat rozmowy nie było.
Był jednak wyjątek. Była – drobna bo drobna, ale była – grupa obcokrajowców, snujących się po wydziale filologicznym w Sosnowcu, która pluła na swój kraj bardzo chętnie. I to byli ci, na których mówiliśmy, że są komunistami. Z nimi gadać się nie dało, bo cośmy im wspominali o Gierku, to oni zaraz o Carterze, co my o Pyjasie, to oni natychmiast o tym, że u nich też kogoś policja zabiła, my że stan wojenny, a oni, że w Ameryce stan wojenny jest już od lat. My im mówimy, że media kłamią, a oni, że to tak jak u nich. My, że wszędzie kolejki, a sklepach i tak nic nie ma, a oni na to, że u nich sklepy są tylko dla bogatych. My się cieszymy, że Thatcher wysłała okręty na Falklandy, a oni na to, że ona jest faszystką, gorszą niż Jaruzelski. A więc byli i tamci i ci, jedni i drudzy bardzo lubili mieszkać w Polsce i nie bardzo lubili mieszkać u siebie w kraju, jedni i drudzy byli niezmiennie bardzo sympatycznymi ludźmi, a to co ich różniło, to to, że jedni pluli na swoje państwo, a inni albo o nim milczeli, albo, skoro już mówili, to mówili z szacunkiem.
I to chyba jakoś tak o tamtego czasu trzymam się dwóch zasad. Pierwsza to taka, że jeśli do mnie przyjdzie ktoś kto mieszka poza Polską i zacznie kierować do mnie pretensje o to jaka ta Polska jest i jaka ona powinna być – i to niezależnie od tego, czy jego pretensje dotyczą Kaczyńskiego, czy Komorowskiego – to ja nieodmiennie mu mówię, żeby albo zajął się swoimi problemami, albo żeby się o nas nie martwił, bo sobie świetnie radzimy, a poza tym, że Polska i tak jest najlepszym miejscem na Ziemi. A druga to taka, że jednak, w miarę możliwości, staram się samemu nie wtrącać się w sprawy, które mnie nie dotyczą. I jest też tak, że jeśli ktoś robi jedno albo drugie, a więc albo biegnie do chętnych obcych, żeby sobie poplotkować na temat tego, jak to w Polsce jest beznadziejnie, albo zaczyna załamywać ręce na temat tego, jacy to na przykład Amerykanie są głupi, zadłużeni, albo grubi, to zaczynam w najlepszym wypadku ziewać.
Stało się jednak ostatnio coś, co każe mi złamać tę zasadę przynajmniej w jednym punkcie. W tym mianowicie, że nie należy się wtrącać. Ktoś zapyta, co mi więc strzeliło do głowy? Proszę bardzo. Już odpowiadam. Otóż uważam, że to co się ostatnio dzieje w Londynie i w okolicach – mam tu na myśli dewastowanie miasta przez bandy czarnych muzułmanów – z wielu względów, przynajmniej ogólnie zahacza o to, co można ogólnie nazwać naszą sprawą. I choć ta myśl przyszła mi do głowy jeszcze zanim onet.pl., informując o tym, że tamten bandytyzm przeniósł się już do naszego, polskiego Ealingu, uznał za stosowne zorganizować wśród swoich fanów sondę pod tytułem „Czy obawiasz się, że w Polsce może dojść do podobnych zamieszek jak w Wielkiej Brytanii?”, to – muszę przyznać – uważam, że ta sprawa dotyczy też w pewien sposób i nas, właśnie ze względu, między innymi na onet.pl. Choć nie tylko. Najpierw powiem parę słów na temat owego „nie tylko”.
Już jakiś czas temu, wspominany tu przeze mnie wielokrotnie, piosenkarz o nazwisku Morrissey, zaśpiewał piosenkę pod tytułem „Bengali in Platforms”, która została przez wielu uznana za pierwszy manifest takiego najbardziej nieprzyjemnego, bo idealnie okrutnego w swojej łagodności, rasizmu. Otóż idzie sobie Morrissey londyńską pewnie ulicą i nagle mija go tytułowy Bengali, co tam u nich powszechnie jest stosowane jako pogardliwy epitet pod adresem pewnego typu imigranta z południowej Azji. Morrissey patrzy na tego mężczyznę i czuje tragiczne zmęczenie jego wyglądem, postawą, krokiem spojrzeniem – wszystkim. Widzi te jego buty na potężnych, cytrynowych platformach, z jakaś ohydną srebrną obwódką i błyszczącą gwiazdą kostce, i jedyne co mu ma do powiedzenia to to, żeby ów Bengali wracał do tego swojego Bangladeszu czy Indii, bo tym swoim przedziwnym lansem budzi tu tylko w normalnych ludziach irytację. Morrissey ani jednym słowem go nie obraża. Mówi mu tylko grzecznie, że ta gwiazda na jego kostce go oślepia i żeby on to zechciał zrozumieć. Trochę to okropne, ale tak to właśnie było w roku 1997.
Od tego czasu upłynęło już niemal 15 lat, a Bengali, nie dość, że z Anglii nie wyjechał, to nagle postanowił, że z innymi swoimi czarnymi kolegami Anglię spali. Dlaczego? Bo mu się ta Anglia nie podoba. A przynajmniej nie podoba mu się Anglia taka, jaka dotychczas jest. I teraz pojawia się pytanie, co mi do tego? Otóż do tego mi jest to, że, kiedy nasze media po raz pierwszy – a pewnie też i drugi, piąty i dziesiąty – poinformowały, że w Londynie wybuchły te nieszczęsne zamieszki, ani słowem się nie zająknęły, że miasto palą czarni muzułmanie. Wciąż czytaliśmy i słuchali wyłącznie o jakiejś niezidentyfikowanej młodzieży, która się wciekła na policję, a kiedy wreszcie już dłużej nie można było trzymać się tej kompletnie chorej politycznej poprawności, zaczęto nam tłumaczyć, że warunki w jakich ci czarni tam żyją, są tak straszne, że w sumie nie ma się czemu dziwić, że oni są tacy agresywni. Wczoraj, kiedy z jednej strony mieliśmy okazję oglądać te płonące dzielnice i bandy kolorowych bandytów demolujących wszystko co im Anglia tam pobudowała, to z drugiej, otrzymywaliśmy wykład jakiegoś mądrali, który nam opowiadał, jak to on kiedyś miał okazję odwiedzić taką dzielnicę i aż nie mógł uwierzyć, że zaledwie 20 minut jazdy metrem od centrum miasta można znaleźć taką nędzę. Że ten Londyn niby taki światowy, a tu tymczasem nagle się okazuje, że to tylko pozory. No a dziś Onet z tym swoim bezczelnym uśmiechem, od którego już się wyłącznie chce rzygać, pyta, czy my się nie boimy, że u nas też takie zamieszki mogą wybuchnąć. A otumaniona publiczność już nawet nie ma siły, by spytać, kto niby miałby je wywołać – czarni muzułmanie, czy może białe mohery? No bo, jak wiemy, młodzi wykształceni z dużych miast w rachubę nie wchodzą. Grunt już został przygotowany. W końcu sam nasz tak zwany „szef dyplomacji” ogłosił – jak najbardziej w Londynie – że Polacy to w dużej części naród psychopatycznych morderców.
I to jest własnie punkt, w którym sprawa zamieszek w Anglii staje się też moją sprawą. To właśnie w tym momencie, kiedy patrzę na zamieszczone gdzieś w Internecie zdjęcie jakiejś czarnej pary, gdzie kobieta stoi w rozradowanej pozie na tle płonącego samochodu, a jej towarzysz robi jej pamiątkowe zdjęcie aparatem, który prawdopodobnie ukradł parę dni wcześniej w którymś z tych sklepów, które dziś ze swoimi kumplami podpala, czuję że to tak czy inaczej powoli staje się moją sprawą. Bo w tym właśnie zdjęciu odbija się cała symbolika tego, o czym próbowałem opowiedzieć na początku tej notki. Chodzi mi o nienawiść do własnego państwa, która staje się z jednej strony tak wielka, że trzeba je niszczyć, a z drugiej tak chora, że nie można na nie machnąć ręką i się stąd wynieść, a tym, którzy się tu czują dobrze dać święty spokój. I świadomość tego obrzydlistwa jest z mojego punktu widzenia tak dojmująca, że chce mi się wyć.
Nie będę się jednak wygłupiał i w moim zaawansowanym wieku wrzeszczał przez okno na ulicę, natomiast chętnie powiem, co ja bym na tego typu sytuację – jak mówię, sytuację międzynarodową – proponował. Otóż, choć wiem, że to jest pomysł nie do zrealizowania, marzy mi się takie rozwiązanie, by brytyjskie władze wyłapały tych wszystkich czarnych, którym tam jest tak źle, wyczarterowały tyle ile tam będzie trzeba samolotów i wysłały tę całą bandę do Afryki. Tam, na pierwszym lepszym lotnisku, w Somalii czy Etiopii, brytyjscy piloci by ich wysadzili, każdemu z nich na pamiątkę dali po jednym batoniku mars, żeby mieli co wspominać, a sami odlecieli do domu, do Londynu. Ale jest jeszcze coś. Żeby, lecąc z tą dziczą do Afryki, wpadli do Polski i zabrali ze sobą paru naszych. Mogliby zacząć od tego idioty z Onetu, który wpadł na pomysł, żeby zapytać ludzi, czy się nie boją, że Polska nagle pokaże, że nie jest żadną Polską, tylko jakąś sparszywiałą, katolicką zapewne, kolonią.

Na koniec, każdego, komu powyższy tekst przypadł do gustu, tradycyjnie już, bardzo proszę o kupowanie mojej książki „O siedmiokilowym liściu i inne historie”, a także – na ile kto może – finansowe wspieranie tego bloga. Dziękuję.


poniedziałek, 8 sierpnia 2011

O ludziach na linie i o tych co wokół

Nie wiem, co jest takiego w Radosławie Sikorskim, że jego osoba ani na moment nie może przestać zatruwać przestrzeni publicznej, i że on musi ją wypełniać w stopniu o wiele większym, niż ma to miejsce w przypadku innych ministrów w rządzie Donalda Tuska. Nawet mnie się tu zdarza o nim wspominać po raz już chyba ostatnio trzeci, a nikt mi nie powie, że tematów brakuje. W minioną sobotę doszło wręcz do tego, że w programie telewizyjnym „Babilon” sprawa dokonywanych przez niego wpisów na Twitterze niemal nie przykryła samobójstwa – i niech tylko ktoś odważy się pisnąć, że nie-samobójstwa – Andrzeja Leppera. A piszę „niemal”, bo tylko dzięki prawdziwie kobiecej zawziętości Magdaleny Środy i niejakiej Mirosławy Grabowskiej (nowej gwiazdy na firmamencie feministycznego obłędu), plucie na to zawieszone na bokserskim worku ciało, musiało zaliczyć odpowiednio długą rundę i Sikorskiemu jednak przyszło swoje odczekać. Jednak jestem pewien, że gdyby to się powiesił na przykład senator Piesiewicz, to cały program wypełniłyby już tylko złote myśli Sikorskiego i jeszcze bardziej złote komentarze obydwu pań.
Ktoś powie, że to przez ten Twitter, no ale przecież, o ile się orientuję, tam urzęduje nie tylko on, ale wielu jego równie nowocześnie zorientowanych znajomych. Może więc paść opinia, że to chodzi o to, że jego akurat wypowiedzi są bardziej bulwersujące od innych, i to oczywiście brzmi, jak jakieś wyjaśnienie, natomiast – jak znam życie – gdyby poszperać trochę głębiej, to stwierdzenie, że Powstanie Warszawskie to „katastrofa” mogłoby się okazać idiotyzmem zupełnie przeciętnym. Osobiście nie zdziwiłbym się zupełnie, gdyby na przykład Kidawa-Błońska, czy jakiś Olszewski, czy choćby ta wspomniana już Grabowska, poinformowali na swoich profilach – domyślam się, że też mają – że Powstanie Warszawskie to „polski wstyd i hańba”, a jednocześnie pies z kulawą nogą by się na temat tej refleksji nie zająknął. Natomiast z Sikorskim jest tak, że co on powie, lub zrobi głupiego, natychmiast zbiega się całe towarzystwo z kamerami i mikrofonami i każdy każdego pyta, co na temat Sikorskiego ma do powiedzenia.
Wydaje mi się, że tu musi jednak chodzić o samego Sikorskiego. O to, jaki on jest i co sobą przedstawia. A niewykluczone, że może bardziej nawet o to, jak on się nosi i jak wygląda. Weźmy ten jego płaszcz. Pisałem już o nim parę razy, ale nigdy nie zaszkodzi przypomnieć. Czy zwrócili Państwo uwagę na to, że Sikorski, prawdopodobnie od czasu gdy wrócił z wygnania do Polski, ma wciąż jeden i ten sam płaszcz z takim fikuśnymi klapami? Mnie one oczywiście śmieszą, szczególnie w owym kontekście swojej wieczności, ale nie ulega wątpliwości, że za Sikorskim, kiedy tak stoi w tym płaszczu i się tak dumnie w nim pręży, ciągnie się taka aura niby-oxfordzkiej elegancji. A skoro jest już ta elegancja, to ona z kolei oczywiście ciągnie za sobą całą resztę, a więc i przekonanie o tym, że z tego Sikorskiego, to nie byle jaki Brytyjczyk, konserwatysta i diabli wiedzą, co jeszcze.
Spójrzmy choćby na takiego ministra Rostowskiego. On jest wprawdzie autentycznym Brytyjczykiem i niewykluczone, że nawet konserwatystą, angielski siłą rzeczy zna od Sikorskiego lepiej, myślę nawet, że jest od niego znacznie lepiej wykształcony, wychowany i inteligentny, natomiast przez to, że wygląda, jak pewien mój – przy całym szacunku – świętej pamięci znajomy ze wsi, to go nawet ten szalik nie ratuje. A więc automatycznie, wszystko co powie Rostowski, może powodować najwyżej wzruszenie ramion.
Pomyśleć, że tak niewiele trzeba. Jeden głupi stary płaszcz, i człowiek nagle staje się punktem publicznego odniesienia. A dla nas oczywistą zgryzotą. Dla mnie jednak istotne jest jeszcze coś. Od czasu jak najpierw zobaczyłem na zdjęciu tego Brejvika, który niedawno wymordował w Norwegii całą kupę tych biednych dzieci, a w chwilę potem wysłuchałem opinii Radka Sikorskiego, że oto w Polsce takich niebezpiecznych morderców, jak Brejvik jest znacznie więcej, niż nam się wydaje – z sugestią, że jeśli ich gdzieś szukać, to wśród tych starszych ludzi gromadzących się co niedziela w polskich kościołach – nie mogę przestać myśleć o tym, że ten Brejvik musiał, podobnie jak Sikorski – a może nawet bardziej, o czym za chwilę – ukończyć Oxford. Ale już w następnej kolejności, myślę też sobie, że gdyby u nas ministrem spraw zagranicznych, zamiast Sikorskiego, był ten właśnie Brejvik, i na swoim profilu na Twitterze nie pisał, co on sądzi o jakichś faszystowskich filozofiach, ale zwyczajnie, o tym, że babcie w moherach na głowach to potencjalni terroryści, a Powstanie Warszawskie to narodowa katastrofa, to też byśmy wszyscy się tymi słowami bardzo przejmowali. No bo jak to tak? Taki niby inteligentny, taki szykowny, a taki głupi.
I ja uważam, że ten sposób patrzenia na Radka Sikorskiego – jeden i drugi – jest dalece błędny. Radek Sokorski nie jest bowiem ani brytyjskim konserwatystą, ani polskim odpowiednikiem norweskiego szaleńca Brejvika, ani człowiekiem wykształconym, ani inteligentnym, ani eleganckim, ani w ogóle niczym, co by mogło pochodzić z tego cywilizacyjnego i kulturowego kierunku. Niedawno zwracałem tu uwagę na absolutnie porażający w swojej wyjątkowości, a przy tym jak najbardziej oficjalny, życiorys Radosława Sikorskiego, z którego, jeśli cokolwiek sensownego dla nas wynika, to tylko ta jednak rada, by akurat tę postać zawsze i wszędzie omijać jak najszerszym łukiem. A więc co tu mamy? Przepraszam bardzo, ale w najlepszym wypadku zwykłego współpracownika tego lub owego.
Może więc to ten jego angielski robi na wszystkich takie wrażenie? Jak zatem ten niedorobiony absolwent Oxfordu mówi po angielsku? Otóż o tym też już była mowa, a dziś mogę tylko powtórzyć, że tak sobie. Jego angielski jest mniej więcej na poziomie tego płaszcza. W tych dniach w Katowicach odbywał się tak zwany Off Festiwal i ja tam spędziłem weekend. I otóż co chwilę miałem tam okazję wpadać na jakieś polskie dzieci, które się właśnie zaprzyjaźniły z innymi dziećmi, które tu przyjechały z zagranicy, i one wszystkie po angielsku mówiły zdecydowanie nie gorzej od Sikorskiego. Wczoraj miałem szczęście być na koncercie Public Image Ltd. (gdyby ktoś nie wiedział, a był zainteresowany, John Lydon na starość ma o wiele potężniejszy głos niż kiedykolwiek), i obok mnie stało jakieś dziecko płci żeńskiej z Łotwy i ona też od Sikorskiego mówiła nie gorzej. Ale fakt pozostaje faktem – Sikorski językiem angielskim posługuje się lepiej niż niejaki Borat, a już na pewno lepiej niż Donald Tusk, czy Sławomir Nowak. A to już w tym towarzystwie się liczy bardzo. Na tyle bardzo, że w pojęciu tego towarzystwa, Sikorski mówi po angielsku „doskonale”.
No ale jest jeszcze coś, tym razem autentycznie dużego. Sikorski ma to coś, czego wiele osób z tak zwanego świecznika nie ma. Mam na myśli tę żonę o nazwisku Appelbaum i pieniądze. Jak to się stało? Bóg Jeden raczy wiedzieć, ale tu sprzeczki być nie może. Sikorski ma zarówno żonę, jak i pieniądze. Pieniądze wprawdzie mają też i Palikot i Schetyna i Drzewiecki, nie mówiąc już o wspomnianym Rostkowskim, czy tym platformowym pośle z Płocka od kurczaków. Jak słyszę dziś, pieniądze nawet w pewnym momencie miał Andrzej Lepper, no ale przede wszystkim w tym towarzystwie, jak wiemy, pieniędzmi się nie gardzi nigdy, no a poza tym tamci nie mają żony. A już na pewno żony o nazwisku Appelbaum. A zatem, biorąc to wszystko do kupy, państwo Sikorscy pewną pozycję mają i to być może właśnie ta pozycja może sprawiać, że na nich się patrzy jakoś inaczej, niż na zwykłą szarą plamę.
Czy jest jednak jeszcze coś, co Sikorski ma? Otóż wydaje się, że to już byłby chyba koniec tej wyliczanki. Poza tą legendą, tą żoną i tymi pieniędzmi, zostaje mu tylko ten płaszcz i mina. Niestety, przez te nieszczęsne, nasze post-komunistyczne kompleksy, wciąż nie umiemy popatrzeć na coś tak oczywistego i tak oczywiście nijakiego, jak Radek Sikorski, czystym spojrzeniem i powiedzieć sobie, że naprawdę pod tym płaszczem i ewentualnie pod tymi butami, nie ma dokładnie nic więcej, niż pod płaszczem i butami – ja wiem? – Waldemara Pawlaka, Marka Goliszewskiego, czy Aleksandra Kwaśniewskiego. Bo Radosław Sikorski jest dokładnie takim samym jak oni prowincjonalnym karierowiczem, z tą różnica, że oni osiągnęli ciut więcej, nawet jeśli to ciut więcej oznaczać miałoby to, że mają więcej szczerych przyjaciół.
Kiedy to wszystko wreszcie zrozumiemy, przestaniemy się też Sikorskiego bać, a jeśli mu kiedyś przyjdzie do głowy napisać na tym nieszczęsnym Twitterze, że Polska to na przykład bękart Europy, naszą jedyną reakcją będzie wzruszenie ramionami i ewentualnie słowa: „Sikorski? Ach on? No tak”. Bo on z całą pewnością nie jest taki straszny. A już na pewno nie tak, jak ów Norweg z wypranym mózgiem i paroma cytatami nabazgranymi na pomiętej kartce. Którego też zresztą nie mamy się co bać. Bo on już siedzi i nawet ci głupi Norwedzy nie wpadną na pomysł, żeby go w ciągu najbliższych lat na nas wypuścić.

Na koniec smutna informacja, nazwijmy ją techniczną. Otóż wydanie przez Coryllusa książki z tymi tekstami spowodowało pewną dość nieoczekiwaną i, niestety, bardzo niepożądaną reakcję. Otóż duża większość dotychczas wspierających ten blog przyjaciół, uznając najwyraźniej, że skoro jest książka, to automatycznie jest i sprzedaż, zawiesiło swoje finansowe dla tego bloga wsparcie. W sytuacji jednak, kiedy z jakiegoś powodu (może to kwestia wakacji) sprzedaż książki, poza paroma pierwszymi dniami, praktycznie stoi, wygląda na to, że wpadłem z deszczu pod rynnę. Oczywiście, wciąż namawiam do kupowania książki i wciąż proszę o możliwe wsparcie dla bloga. A powyższą informację proszę potraktować nie jako, broń Boże, pretensje, lecz wyłącznie jako informację o stanie rzeczy, która być może się wszystkim należy. Dziękuję i przepraszam.

sobota, 6 sierpnia 2011

Andrzej Lepper, czyli strzeż się tych miejsc

Zmarł Andrzej Lepper, a ja nagle sobie zdałem sprawę z tego, że przez te już prawie trzy i pół roku nie napisałem na jego temat jednego tekstu. Oczywiście, nie wykluczam, że gdzieś tam padło jego nazwisko, ale ani sobie tego momentu nie przypominam, ani też, kiedy przeglądam tagi dotyczące tych pewnie już grubo ponad tysiąca tekstów, Andrzeja Leppera nie widzę. Jest, po kolei, Andrzej Arendarski, Andrzej Braun Andrzej Celiński, Andrzej Czaja (kim do cholery, jest ten Andrzej Czaja???), Andrzej Czuma, Andrzej Duda, Andrzej Gwiazda, Andrzej Mazurkiewicz, Andrzej Mleczko, Andrzej Morozowski, Andrzej Olechowski, Andrzej Stankiewicz, Andrzej Wajda, jest nawet Andrzej z Działdowa. Nawet, jak ktoś lubi, jest Andy Murray. Leppera nie ma.
Ktoś powie, że to pewnie dlatego, że to moje milczenie na temat Andrzeja Leppera, było jak najbardziej zrozumiałe, bo cóż ja mogę powiedzieć na temat osoby tak dla popieranego przez mnie projektu kompromitującej, i cóż ja mogę powiedzieć na temat tego wszystkiego, co w sposób tak kompromitujący, opisuje symbolizowaną przez Andrzeja Leppera sytuację? Otóż nie. To nie może być przyczyną, dla której Andrzej Lepper nie wywołał u mnie przez te wszystkie lata cienia refleksji. Weźmy takiego Romana Giertycha. Ten się w tagach tego blogu pokazuje aż trzy razy. A w czym on jest lepszy od Andrzeja Leppera? A czy może Artur Zawisza mniej kompromituje wybory dokonywane przez Jarosława Kaczyńskiego? A Kazimierz Marcinkiewicz? Przecież przy nim Andrzej Lepper – to nasza duma i chwała. Przy premierze Kazimierzu Marcinkiewiczu, polityczne wyczucie Jarosława Kaczyńskiego świeci jak pochodnia.
A więc może jest odwrotnie? Może Andrzej Lepper był tak straszliwie nudny w tym swoim politycznym zapętleniu, że już bardziej ciekawe było pisanie o Ludwiku Dornie, czy o (już pamiętam!) biskupie Czai? Też chyba nie. On wprawdzie ostatnio nie pokazywał się w telewizji zbyt często, co najwyżej – tradycyjnie już bardzo – jako bicz-hasło na Prawo i Sprawiedliwość, jednak parę razy tam był, i to co wygłaszał do podstawionych mu pod nos mikrofonów, było jak najbardziej w standardzie, który się w refleksjach zamieszczanych na tym blogu jak najbardziej mieści. No i przecież, nie należy zapominać – pani Toyahowa na przykład kompletnie o tym wszystkim zdążyła już zapomnieć – że ledwo co przedwczoraj Jarosław Kaczyński zeznawał w prokuraturze w sprawie tak zwanej „afery gruntowej”, a owa afera, to nie tylko jakiś Ryba, czy Kaczmarek, czy nawet Krauze wyglądający na siebie zza windy, ale przede wszystkim właśnie Andrzej Lepper. Na początku tej drogi wiodącej do Ryszarda Krauzego, a kto wie jak jeszcze dalej, stał nie kto inny jak Andrzej Lepper. A tu na blogu o nim taka cisza.
Jeśli ktoś myśli, że w tym momencie wreszcie się doczeka odpowiedzi na pytanie, czemu Andrzej Lepper, moim zdaniem, był tu tak okropnie nieobecny, to jest w całkowitym błędzie. Ja autentycznie nie wiem, czemu on został potraktowany tu, jak, nie przymierzając – a może właśnie i przymierzając - niegdysiejszy Ireneusz Sekuła. Ireneusz Sekuła, człowiek, który też, podobnie jak Lepper, uznał któregoś dnia, że polityka w odzyskującej po latach komunistycznej represji wolność Polsce, to jest coś, co mu naprawdę będzie służyło, i któregoś innego dnia popełnił samobójstwo, strzelając sobie dwukrotnie w serce. A ponieważ nie wiem, będę się zbliżał do końca tej ni to refleksji, ni zwykłego wiersza i tylko już przez chwilę powspominam Andrzeja Leppera sprzed wielu, wielu lat.
Pamiętam, jak jeszcze w początkach lat 90. ten były działacz Związku Młodzieży Wiejskiej, członek PZPR, pracownik Stacji Hodowli Roślin w Górzynie i PGR w Rzechcinie, kierownik należącego do Państwowego Ośrodka Hodowli Zarodowej gospodarstwa w Kusicach, prowadzący wraz z rodziną indywidualne gospodarstwo rolne w Zielnowie, pojawił się na katowickim rynku – pamiętam to dobrze – w takim długim, eleganckim, czarnym płaszczu i chodził między czekającymi na tramwaj ludźmi, prosząc ich o podpisy poparcia w wyborach prezydenckich. O ile dobrze zauważyłem, był tam kompletnie sam, bez jakichkolwiek asystentów, bez wynajętej młodzieży, no i oczywiście bez jakichkolwiek kamer. Łaził Andrzej Lepper wśród tych wkraczających w nową demokrację obywateli i zbierał podpisy na jakiejś wymiętej kartce. I ja się dziś zastanawiam, czy nie lepiej mu było jednak machnąć ręka na tę całą karierę, na te politykę, na te sejmy, panie i te wszystkie, panie, ministerstwa, i zostać w tym swoim Zielnowie. Może i lepiej, tyle że wszystko wskazuje na to, że nawet człowiek tak sprytny, ambitny i zdolny jak on, nie mógł się spodziewać, że tam oprócz tych wszystkich limuzyn, krawatów, eleganckich butów i błękitnych wnętrz telewizyjnych stacji – czeka śmierć.
No i sucha, błyskawicznie podana wiadomość, że ta śmierć była oczywiście samobójstwem. A jak się będzie miało szczęście, to może nawet przyjdzie jakiś psycholog i wszystkim szybciutko wyjaśni, jak to się takie dziwne rzeczy dzieją. Koniec.

Jak mówię, w dotychczasowych tekstach, o Andrzeju Lepperze nie ma niemal słowa. Tym bardziej, nie wspominają o nim teksty zamieszczone w książce, która jest do kupienia w księgarni Coryllusa. Za to, tam jest wszystko o świecie, który go ostatecznie zabił. Bardzo zachęcam do jej kupowania. Naprawdę warto. No i, oczywiście, proszę o dalsze wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Jeszcze o żartownisiach o czerwonych rękach

Niektórzy z czytelników tego bloga mają do mnie niekiedy pretensje o to, że zamiast zamieszczać tu regularnie coraz to nowsze przemyślenia, od czasu do czasu ponownie wklejam jakiś starszy tekst, co najwyżej z lekko świeżym komentarzem. Zarzut przy tym jest taki, że za tym wracaniem do starych refleksji nie stoi nic innego, jak brak nowych pomysłów, i że wbrew moim zapewnieniom, owe wspominki pełnią wyłącznie funkcję swego rodzaju zapchajdziury. Otóż jestem gotów wziąć te oskarżenia, jak się to popularnie mówi, na klatę. Niech będzie i tak, że przypominanie starych wpisów służy mi głównie jako alibi. W końcu, nie ulega wątpliwości, że gdybym miał coś ciekawego do napisania, to bym to napisał, a nie szperał gdzieś w zakamarkach mojej pamięci. Tak jak to na przykład zrobiłem ledwo co wczoraj.
Jest jednak w tym coś jeszcze. Bez względu bowiem na to, czy mi w głowie eksploduje jakaś nowa myśl, czy zaledwie westchnienie po którejś z tych już bardzo starych, to wszystko są wciąż jednak, w ten czy inny sposób, myśli. A, jak wiemy, z myślami jest tak, że nawet jeśli, jak twierdzi Herbert, większość z nich stoi nieruchomo, to bez nich nie byłoby nic. Bez nich, nawet te, które się od czasu do czasu jakoś ruszają, nie byłyby w stanie nawet mrugnąć. To one zatem napędzają to, co ostatecznie przynosi nam jakiś tam pożytek. Weźmy ów wczorajszy tekst na temat tamtego psikusa sprzed wielu już miesięcy, jaki Donald Tusk z kolegami chcieli zrobić prezydentowi Kaczyńskiemu, i kiedy to nagle – ku ich szczeremu zakłopotaniu – z psikusa polała się krew. Przyznaję, że w pierwszym rzędzie, przypomniałem go przez to, że Michał Dembiński – mój kolega i kompan od whisky pod talerzyk kaszanki – pomieścił na swoim blogu tę, moim zdaniem, kompletnie bezmyślną uwagę, na temat warszawskich hipsterów, jako lekarstwa na polską pamięć o Smoleńsku. Uznałem, że odpowiedzieć mu w komentarzu na blogu, to będzie zdecydowanie za mało, a też nie chciałem – i chyba też nie wiedziałem jak – poświęcać temu jednemu zdaniu całego nowego wpisu. Zwłaszcza, że w tamtym starym, moim zdaniem, powiedziałem już wszystko.
I oto nagle, okazało się, nie pierwszy zresztą już raz, że wystarczyło odgrzebać tę jedną, nieruchomą już całkowicie myśl, by parę innych zaczęło się ruszać. Cały wczorajszy dzień, jak idzie o przestrzeń medialną, został zdominowany przez przesłuchanie Jerzego Millera przed sejmową komisją, a tak naprawdę przez dwa wystąpienia: Antoniego Macierewicza i Jarosława Kaczyńskiego. To ich słowa doprowadziły wczoraj całą naszą polityczną scenę do ponownego wrzenia. To jest skądinąd bardzo ciekawe, jak skutecznie ci dwaj politycy rozprowadzili całą resztę. Przychodzi taki Macierewicz, zajmie nasz czas przez pół godziny, i efektem tego jest to tylko, że przez kolejne kilka dni jakieś posłanki o wdzięcznych imionach typu Jadzia, czy Janina, albo ich młodsi koledzy o spojrzeniach stalowych ja norweski fiord, zapluwają się napisanymi im przez kogoś żartami, których oni nie są nawet w stanie płynnie odczytać, a po tych Jadziach przychodzi już sama śmietanka reżimowego dziennikarstwa i zaczyna się już wielotygodniowa obróbka na poziomie najwyższym. A wszystko po to, żeby jakoś przykryć te głupie 30 minut.
A więc wczorajszy dzień, to był tylko Antoni Macierewicz i Jarosław Kaczyński, a poza tym już tylko owo nerwowe gulgotanie. A ja nagle sobie uświadomiłem, że od stycznia, kiedy napisałem ten swój tekst o psikusie w kolorze krwi, jeśli się cokolwiek zmieniło, to wyłącznie to, że nasze myśli na temat jakichś ewentualnych polsko-ruskich spisków na rzecz wyeliminowania Lecha Kaczyńskiego z walki o drugą kadencję zeszły na trzeci, a może nawet i na czwarty plan, przekryte przez coraz mocniejsze przekonanie, że tam naprawdę mogło pójść tylko o to, że paru durniów, którzy dostali w opiekę polskie państwo, wpadło w nastrój zabawowy. Myślałem sobie o tej katastrofie i o tych wszystkich szczegółach z nią związanych, o których informował Antoni Macierewicz, i o słowach Jarosława Kaczyńskiego, po raz nie wiem już który, przypominających fakt rozdzielenia wizyt, wspominałem czasy długo jeszcze przed katastrofą, i coraz bardziej dochodziłem do przekonania, że to stanowczo mógł być wypadek. Dokładnie taki sam, jak ten wymyślony przez mnie i opisany we wczorajszym tekście. A więc, jak to mówi angielskojęzyczne prawo: nie „murder”, lecz zaledwie „manslaughter”.
Oczywiście – to zastrzeżenie musi być tu poczynione – nie wykluczam w żadnym wypadku prawdziwego, czystego zamachu, a nawet wielomiesięcznego, z zimną krwią przygotowywanego spisku, natomiast to, co mi dziś chodzi po głowie, to głównie ten psikus i cała ta banda, która do dziś zza tego psikusa na nas spogląda. Przypominam sobie przede wszystkim, jak to przez wiele długich miesięcy, przy najróżniejszych okazjach, sytuacja w której dysponentem samolotu dla Lecha Kaczyńskiego była Kancelaria Premiera, oni z każdą chwilą, z coraz większą przyjemnością, tym samolotem machali Prezydentowi przed nosem. Problem samolotu pojawiał się coraz częściej i zawsze na jego końcu stała sugestia, że jak on chce, niech sobie załatwi u wojewody paszport, a następnie normalnie, jak człowiek, kupi bilet. Najlepiej w jedną stronę. Wciąż pojawiał się ten sam obraz: Kancelarii Prezydenta proszącej Kancelarię Premiera o samolot, a po tamtej stronie te krztuszące się ze śmiechu ryje i szept: „Ty, powiedz mu, żeby sobie kupił bilet”.
Ale przecież nie chodziło tylko o samolot. Cokolwiek prezydent Kaczyński próbował robić, nie było nawet krytykowane merytorycznie, lecz natychmiast w najbardziej sztubacki sposób wyśmiewane. Że niby on tam gdzieś pojedzie, a dla niego nie będzie krzesła, albo że gdzieś przyjedzie i się wypieprzy o dywan, albo że będzie wygłaszał przemówienie i zachce mu się kupę. Przecież to nie było tak, że kiedy Andrzej Mleczko tworzył ten swój prześmieszny rysunek z prezydencką limuzyną ciągnąca za sobą budkę z napisem „toy toy”, to za tym stała osobista refleksja artysty. Ależ skąd! Mleczko, doczepiając Prezydentowi kibel do samochodu, wyłącznie odpowiadał na społeczne zapotrzebowanie. I Donald Tusk, jego ministrowie, a z nimi parlamentarna reprezentacja Platformy Obywatelskiej bardzo gorliwie w tej zabawie uczestniczyli. Doszło w końcu do tego, że oni wszyscy się w tej zabawie całkowicie zatracili i przestali panować nad tym, co się tak naprawdę dzieje. Ja bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że oni, zamiast normalnie pracować, wisieli od rana do wieczora na telefonach i dzwonili po różnych miejscach z nowymi pomysłami. Żeby tu gdzieś jakąś flagę obrócić, a tam gdzieś wysmarować schody czymś śliskim, a gdzie indziej jeszcze wysłać jakiegoś menela, żeby coś powrzeszczał.
Niedawno przypomniałem – właśnie, przypomniałem – starą historię o tym, jak to podczas wspólnej konferencji prasowej, podczas gdy prezydent Kaczyński odpowiadał na pytania, Radek Sikorski z Donaldem Tuskiem demonstracyjnie zabawiali się wzajemnie jakimiś żartami, tylko po to, by Prezydenta wyprowadzić z równowagi, i najwyraźniej ta przyjemność tak ich wciągnęła, że machnęli ręką i na protokół i na obecność obcych ludzi i na kamery i w ogóle na cały świat, byleby jeszcze chwilę to pociągnąć. I teraz, ja jestem niemal w stu procentach pewien – zakładając, że to jednak nie był spisek – że kiedy Putin zaproponował Tuskowi, by zrobić wspólną imprezę w Katyniu, on najpierw oczywiście się ucieszył, że ktoś tak wybitny jak sam rosyjski car wybrał go na swojego przyjaciela, ale już w chwilę później zaczął dzwonić do swoich kumpli i im proponować, co można przy tej okazji zrobić Kaczyńskiemu. I tak już dalej poleciało.
Przecież oni wiedzieli, że będą dwie uroczystości. Oni wiedzieli, że Lech Kaczyński nie zrezygnuje, żeby na tak ważną rocznicę do Katynia nie pojechać. Ale oni też nie byli już w stanie machnąć na to ręką i sobie tę zabawę, w której już byli zanurzeni po uszy, odpuścić. Jestem przekonany, że gdyby oni tylko mogli, zamiast samolotu, daliby Lechowi Kaczyńskiemu do dyspozycji jakąś dziurawą łódkę i zaproponowali, by spróbował do tego Katynia dotrzeć jakoś od morza. Oni, gdyby mogli, a ten samolot byłby już gotowy do drogi, zrobiliby tak, żeby tak jakoś popsuć w nim odpowiednie urządzenia, żeby on zamiast do Smoleńska, poleciał na przykład do Kijowa i tam wylądował, i wszyscy by mieli ubaw po pachy. Ja nie mam cienia wątpliwości, że w tamtych kręgach panowała wówczas taka atmosfera, że każda prośba kierowana ze strony Kancelarii Prezydenta i każda procedura wiążąca się z wylotem Prezydenta do Katynia były głównie rozpatrywane pod kątem takim oto, co by się tu dało tak zrobić, żeby było gorzej, a więc śmieszniej.
Kiedy patrzę na Donalda Tuska – przede wszystkim, kiedy patrzę na niego – nie mogę przestać myśleć o pewnym bardzo ściśle określonym typie człowieka, który znam bardzo dobrze, ale jest mi bardzo trudno go zwięźle opisać. Jest to z całą pewnością człowiek wykształcony – nie bardzo wykształcony, a więc tak mniej więcej na poziomie magistra – lubiący, jak to często zresztą on sam określa, miło spędzać czas w towarzystwie kolegów przy piwku i dobrej muzyce – chętnie jazzie – gdzie można sobie pożartować, ale też niekiedy porozmawiać bardziej na serio. To jest ktoś, kto lubi na przykład zwracać się do swoich przyjaciół per pan, bo to brzmi tak jakoś dowcipnie. To jest wreszcie taki typ, który się wiecznie na wszystkich „wkurwia”, bo go wszyscy „kurwa” „wkurwiają”, ale wystarczy mu opowiedzieć jakiś fajny kawał, żeby się rozchmurzył. Człowiek ten bardzo lubi sport i kiedy gra jego drużyna, to lepiej mu nie przeszkadzać, natomiast kiedy po raz 69. ogląda swój ulubiony film pod tytułem „Miś”, to koniecznie musi mieć do tego towarzystwo, z którym będzie mógł się wymieniać wyprzedzającymi akcję cytatami. Zdaję sobie sprawę, że ten opis w żaden sposób nie jest w stanie odzwierciedlić tego, co mam w głowie, ale staram się jak mogę. Bo chodzi mi o to, żeby jakoś dotknąć stanu umysłu, który stał za tym, co się 10 kwietnia 2010 roku stało w Smoleńsku.
Donald Tusk. Oto człowiek, który, żeby się nie rozpaść na strzępy z tego ciągłego stanu „wkurwienia”, musiał nieustannie być pobudzany przez całą serię wciąż nowych psikusów pod adresem Prezydenta. A wraz z nim, całe jego najbliższe otoczenie – albo w sposób naturalny – albo tylko dlatego, że oni świetnie wiedzieli, co panu premierowi jest potrzebne. Zbliżał się ten tragiczny wylot do Smoleńska, a to towarzystwo tłoczące się po swoich gabinetach aż łapało się za brzuchy, przewidując czy to sytuację, kiedy przez złą pogodę samolot z Prezydentem będzie musiał wrócić do Warszawy, czy może, kiedy to on jednak gdzieś wyląduje, ale nie będzie nikt tam na nikogo czekał i Prezydent będzie musiał dzwonić po taksówkę, albo wreszcie ten samolot spadnie. Nie tak całkiem, oczywiście, ale troszeczkę. Tyle tylko, żeby się można było pośmiać. Ja jestem szczerze pełen podejrzeń, że, kiedy Radek Sikorski usłyszał informację, że coś się z tym samolotem stało, w pierwszej chwili klasnął z radości w dłonie. A w chwilę później jęknął, pobladł i rzucił krótkie: „O kurwa!”
Michał Dembiński – podkreślam raz jeszcze, człowiek pełen dobrej woli i dobrych myśli o Polsce – pisze, że przyczyną katastrofy było to, że „bylejactwo Państwa Polskiego wyszło na jaw – i to nie w Niemczech czy Anglii czy we Stanach, gdzie rzeczy są jakoś normalne, ale w Rosji – Afryce Europy – gdzie faktycznie ‘wieża kontrolna’ wygląda jak pomieszczenie gospodarcze na podmiejskim ogrodzie działkowym. W Rosji, gdzie w wypadkach ciągle giną ludzie setkami przez niedbalstwo i poziom bylejactwa już niewyobrażalny w Polsce”. Otóż to. To właśnie najprawdopodobniej było przyczyną katastrofy. Natomiast jeśli kiedyś doczekamy się sprawiedliwości i ci którzy są odpowiedzialni za tę okrutną śmierć zostaną postawieni przed sądem, to wśród nich akurat nie będzie tych kontrolerów lotu ze Smoleńska, ani nawet samego pułkownika Putina, lecz owa grupka żartownisiów, która się tak uchachała, że się z tymi swoimi „byle jakimi” zabawkami przeniosła tam, gdzie wchodzić nie było wolno, a już na pewno wchodzić z zapuchniętymi ze śmiechu oczami. Do tego, jak pisze Michał, „gospodarczego pomieszczenia” na ruskich ogródkach. Bo ten rodzaj braku odpowiedzialności niekiedy wymaga kary najwyższej.

I to już koniec na dzisiaj. Zachęcam do kupowania książki, gdzie to wszystko, o czym pisałem wyżej, jest zrelacjonowane niemal dzień po dniu. Wystarczy tylko kliknąć w okładkę tuż obok, a reszta pójdzie już z górki. No i przy okazji, proszę o dalsze wspieranie tego bloga pod stałym numerem konta. Dziękuję.

O ludobójstwie, o głodzie i o pięciu pieczątkach

  Dziś, kiedy minęło już 17 lat jak prowadzę ten blog, przypominam sobie, że zaledwie raz zamieściłem tu tekst poświęcony rocznicy sowiecki...