sobota, 11 lipca 2015

Wesoła historia o czterech czaszkach w przewodzie wentylacyjnym

Nie wiem, na ile owa wiadomość stała się już własnością publiczną, z tego jednak co zdążyłem zauważyć, sprawą zajęły się przynajmniej Onet i portal wpolityce.pl, a zajęły się w taki sposób, by nikomu nawet do głowy nie przyszło, że wakacje się jeszcze nie zaczęły i że powinniśmy sobie zawracać głowę starymi zmartwieniami.
Żeby nie przeciągać, spójrzmy może, jak nas o tym, co się wydarzyło, informuje „nasz” portal wpolityce.pl i zacznijmy może od tytułu:
Włamanie do bazyliki w Krakowie: Ukrainiec chciał ukraść czaszki. Szukał przodków”.
A dalej idzie tak:
W ręce krakowskich policjantów wpadł student z Ukrainy, który włamał się do Bazyliki Bożego Ciała. Jak informuje ‘Radio Kraków’, 18-latek próbował wykraść z krypty cztery ludzkie czaszki, ale utknął w otworze wentylacyjnym. Po zatrzymaniu tłumaczył, że… chciał szukać swoich przodków.
Ukrainiec został zatrzymany w piątek rano. Do krypty dostał się nocą przez otwór wentylacyjny i tą samą drogą zamierzał się z niej wydostać. Coś jednak poszło nie tak i włamywacz utknął. Wyciągnęli go dopiero wezwani przez policjantów strażacy. Oprócz 18-latka zatrzymano również jego rówieśniczkę, także z Ukrainy, która prawdopodobnie stała na czatach. Oboje są studentami jednej z krakowskich uczelni.
Mężczyźnie grozi dwa lata więzienia za znieważenie zwłok oraz kolejne 10 za kradzież z włamaniem”.
To wszystko. Relacja Onetu – choć również utrzymana w konwencji znanej komedii o Olsenie i jego gangu – jest przynajmniej o tyle cenniejsza, że stamtąd jednak już dowiadujemy się, że nie chodziło o jakieś „czaszki przodków”, lecz o szczątki zmarłych przed laty zakonników, skąd każdy, choćby najmniej inteligentny, jednak wciąż inteligentniejszy od redaktorów mainstreamowych mediów, bardzo już łatwo dojdzie do wniosku, że owa zabawna przygoda z Ukraińcem, który utknął z czterema czaszkami w przewodzie wentylacyjnym, jeśli jest zabawna, to wyłącznie w przestrzeni dla zwykłego człowieka niedostępnej.
Stało się bowiem tak, że dwoje studentów z Ukrainy, którzy przyjechali do Polski, by podjąć studia na „jednej z krakowskich uczelni”, któregoś dnia postanowiło wkraść się do krypty jednego kościołów i zabrać stamtąd czaszki ludzi świętych. Czemu oni to zrobili, z jaką intencją, co planowali dalej z tymi czaszkami robić i jak mocny musiał być ów plan, że doprowadził tych dwoje do aż takiej desperacji, że oni tam poszli i zrobili to co zrobili? Przepraszam bardzo, ale to są moim zdaniem pytania tak ważne, że obraz tego ukraińskiego dziecka, jak się szamocze z tymi schowanymi pod kurtką czaszkami, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, że już nie wspomnę o owym rzekomo humorystycznym akcencie, który tak rozbawił redaktorów portalu wpolityce.pl. To są pytania tak ważne, że nam nie pozostaje nic innego, jak się rozpłakać.
Zwłaszcza gdy przed nami stoją ci, którzy mogliby w naszym imieniu problem poważnie opisać, a jedyne co potrafią, to zarechotać.

Ponieważ dziś w nocy wyjeżdżamy z żoną na pięć dni do Budapesztu, podziwiać sukcesy węgierskiego narodu, powyższy tekst będzie można nieprzerwanie czytać aż do czwartku. Mam nadzieję, że przez te wszystkie dni weżre się on w nasze serca tak, że może coś się zmieni i w nas. Przypominam że moja najnowsza książka „Palimy licho, czyli o TymKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji” jest niezmiennie do kupienia w księgarni po adresem www.coryllus.pl.

piątek, 10 lipca 2015

Czy jedyne co nam zostawią na swoje odejście to loteria?

Przed nami mój najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety”. Pozornie wakacyjny, jednak, jak się łatwo przekonać, tylko pozornie. Zapraszam.

Wioska, z której pochodzą moi rodzice, nawet jeśli wziąć poprawkę na moje naturalne sentymenty, robi wrażenie nieba na ziemi. Z krótką bardzo przerwą, spędzam tam każdy wolny czas, zima czy lato, od 60 już niemal lat i czym jestem starszy, tym mocniejsze jest moje pragnienie, by tam właśnie ostatecznie spocząć.
W czasach PRL-u, moja wieś, jak zapewne większość polskich wsi, kipiała życiem, a jeśli uwzględnić fakt, że ja akurat spędzałem tam głównie miesiące letnie, a więc czas żniw, owo życie robiło wrażenie szczególne.
Dziś z tamtego dawnego charakteru pozostał oczywiście ogólny krajobraz, którego nie jest już w stanie zmienić całe zło tego świata, nawet jeśli okolice wzdłuż rzeki, włącznie z dawną plażą, zarosły i dostęp do rzeki wyznaczającej dziś już nie tylko granicę państwa, ale Europy, stał się niemal niemożliwy, a pola i lasy przesłonięte różnego rodzaju cywilizacyjnymi wynalazkami. Krajobrazu nie zmieni już nic. Natomiast z mojej wsi zniknął posterunek policji, poczta, ośrodek zdrowia, piekarnia, fryzjer, karczma, szewc, restauracja, sklep GS-u, natomiast najbogatszy człowiek w okolicy wybudował w rynku aptekę, swoją drogą, czynną do godziny 16. Oczywiście zniknęły też zwierzęta. Powstał natomiast duży sieciowy sklep, tak zwany market, który w parę dni zniszczył cały okoliczny handel.
Od wielu już lat nie przejeżdżają też przez moją wieś rybacy, sprzedający ze swoich łodzi wszelkiego rodzaju świeżo złowione ryby.
Kilka lat temu w opuszczonej po maleńkim punkcie spożywczym budzie ktoś z mieszkańców postanowił otworzyć sklep z używaną odzieżą, ponieważ jednak w międzyczasie wioska się mocno wyludniła, popyt na zagraniczną modę okazał się mniejszy niż można się było spodziewać, więc i ten interes wkrótce został zwinięty. W tym roku wejście do budy, włącznie z szybami, zostały przesłonięte, a na góre ktoś umieścił niewielki czerwony neon z napisem „24 h”. I to jest jedyny ślad tego, że tam w środku toczy się jakieś życie. Nawet jednego skromnego szyldu z napisem „Arizona”, czy „Las Vegas”. Tylko te czerwone 24 godziny.
Rozmawiałem dziś z przyjacielem, który nagle przypomniał mi jakimś dziwnym przypadkiem zapomniany przeze mnie fakt, że w słynnej powieści George’a Orwella „Rok 1984”, jedyną powszechnie dostępną dla tak zwanych „proli” rozrywką, a więc przy okazji podstawową emocją, nie była telewizja, która głównie nadawała propagandowe komunikaty, lecz loteria. Nie pamiętałem o owej loterii, a dziś nagle ona mi staje przed oczami, taka realna i tak przerażająca. Loteria.
Piszę ten tekst w autokarze, który wiezie mnie z Warszawy do Katowic, rozglądam się po okolicy i wszędzie widzę te robiące tak kosmiczne wrażenie wiatraki, zwiastujące nadejście nowych, znacznie już bardziej ekologicznych czasów i zastanawiam się, kiedy i u mnie, w moim mieście, punkty z używanymi zagranicznymi ciuchami oraz tureckie kebaby zostaną wyparte przez jeszcze więcej neonów z migającym na czerwono oznaczeniem 24 h.

Zachęcam wszystkich do odwiedzania księgarni na stronie www.coryllus.pl i korzystania z bardzo szerokiej oferty. Przypominam też, że nakład pierwszego zbioru felietonów z tego bloga zatytułowany „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie” jest już wyczerpany, natomiast w domu mam jeszcze kilka egzemplarzy, więc jeśli ktoś sobie życzy, proszę o kontakt pod adresem toyah@toyah.pl.

czwartek, 9 lipca 2015

O honorowe obywatelstwo miasta Krakowa dla Ewy Kopacz i Beaty Szydło

Jak poinformował portal wpolityce.pl, miasto Kraków przyznało Jerzemu Buzkowi tytuł honorowego obywatela. Za przyznaniem obywatelstwa zagłosowali wszyscy radni z klubu Platformy Obywatelskiej i czegoś, co nosi nazwę „Przyjazny Kraków”, natomiast przeciwko był cały klub Prawa i Sprawiedliwości. Jak twierdzą pomysłodawcy projektu, Buzek otrzymał ów tytuł ze względu na jego oczywiste zasługi dla miasta, które, nawet jeśli przyjąć, że są faktyczne, tu akurat nie mają większego znaczenia, natomiast protest przeciwko wyróżnieniu akurat Buzka sformułowany został na różne sposoby. Radny klubu PiS Józef Pilch powiedział: „Macie jeszcze Krzycha, Rycha, Kopacz i Tuska. Bardzo ciekawi nas, kiedy będziecie zgłaszać kolejne kandydatury. To przechodzi ludzkie pojęcie”, jego partyjny kolega Krzysztof Durek z kolei zaproponował, by „zastanowić się nad polityką przyznawania honorowych obywatelstw”, natomiast przewodniczący klubu PiS w Radzie Miasta Krakowa Włodzimierz Pietrus powiedział, że PiS głosował przeciwko przyznaniu honorowego obywatelstwa Jerzemu Buzkowi, bo „Buzek to obecny europoseł PO i nadanie mu tej godności wpisuje się w kalendarz wyborczy”.
Tyle nasi, natomiast portal wpolityce.pl podaje tę informację w sposób zastanawiająco suchy, jak gdyby uznając, że ani sama informacja nie jest specjalnie ciekawa, ani też do niezwykle celnych i równie dowcipnych uwag lokalnych działaczy PiS-u na temat „Krzycha, Rycha, Kopacz i Tuska” nie ma powodu cokolwiek dodawać.
Tymczasem argumentów, by się w sprawę zanurzyć jest bardzo dużo, tyle że akurat redaktorzy portalu ani nie mają o nich bladego pojęcia, ani też nie są nimi w jakikolwiek sposób zainteresowani. Dlaczego? Bo nie. Owa gnuśność ich już nigdy nie opuści, a my i tak nic tu nie zmienimy.
Wspomnijmy więc na to, czego oni pamiętać nie chcieli. Oto 12 marca 2010 roku, niecały miesiąc przed tym jak został zamordowany, prezydent Lech Kaczyński wydał oświadczenie, w którym napisał: „Pragnę Państwu podziękować za ten jedyny w swoim rodzaju wyraz uznania. Jednak ze względu na zaistniałą wokół tego wydarzenia atmosferę napięcia i nieporozumień, czuję się w obowiązku prosić o zaniechanie tego projektu”. O co chodziło? Otóż część radnych miasta Krakowa postanowiła przyznać prezydentowi Kaczyńskiemu honorowe obywatelstwo, jednak wokół owej propozycji podniósł się taki harmider, że wszystko w jednej chwili trafił szlag, a Prezydent wydał wspomniane wyżej oświadczenie.
Na Facebooku ok. 4,5 tys. osób wzięło udział w wydarzeniu „Nie dla Lecha Kaczyńskiego w Krakowie!”, a przed odpowiednią sesją RM radni Platformy przedstawili właściwą petycję z podpisami. Radni Platformy Obywatelskiej uznali, że próba uhonorowania prezydenta Kaczyńskiego to „wstęp do kampanii wyborczej”. Zarzucali także PiS „kupczenie tytułami i upolitycznianie honorów”. Radny PO Grzegorz Stawowy argumentował, że „do tej pory żaden czynny, wysoko postawiony polityk nie otrzymał tytułu Honorowego Obywatela Krakowa”, natomiast już po wydanym przez Prezydenta oświadczeniu, radny Platformy Jerzy Woźniakiewicz, powiedział, że „Prezydent Kaczyński okazał się bardziej dojrzały od swoich radnych. Dzięki temu uniknęliśmy jeszcze większej awantury”.
Od tamtego czasu mija już szósty rok, jak prezydenta Lecha Kaczyńskiego już z nami nie ma, natomiast widać bardzo wyraźnie, że dziennikarze i politycy, po obu stronach barykady, są dokładnie tacy jak byli – źli, głupi, gnuśni i bezczelni. Tyle dobrego, że internauci osiągnęli dobrą formę i wiedzą, że jeśli mają się w coś angażować, to w sprawy naprawdę ważne i warte uwagi. No i my też wiemy to, że kogoś takiego jak Lech Kaczyński mieć długo nie będziemy.

Gdyby ktoś miał jeszcze ochotę nabyć pierwszy zbiór felietonów z tego bloga, zatytułowany „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie” może to zrobić już tylko pod adresem toyah@toyah.pl. Polecam serdecznie i szczerze.

środa, 8 lipca 2015

Polska 2025, czyli o tym jak nasi szykują nam Gotham City w wersji turbo

Myślę, że większości z nas w jakiś kompletnie perwersyjny sposób udało się zapamiętać tamten dzień bardzo dobrze, a zapamiętując, oznaczyło go sobie, jako jeszcze jeden przykład emocjonalnego i intelektualnego upadku Platformy Obywatelskiej i ludzi zajmujących w niej pierwszorzędne miejsca, dla porządku jednak przypomnę. Oto w pewnym momencie, poseł Adam Szejnfeld na swoim profilu na Twitterze wkleił znalezione w Sieci zdjęcie z Kuwejtu, czy może Kataru, lub jakiegoś innego arabskiego państewka i dopisał do niego prognozę, że tak właśnie będzie wyglądała Polska po kolejnych czterech, czy ośmiu latach rządów Platformy. Wokół tej wypowiedzi rozległ się oczywiście najpierw szyderczy śmiech, a po nim przyszły już bardziej poważne analizy, sugerujące, że z tym Szejnfeldem faktycznie jest coś nie tak, i to bardzo mocno i raczej ostatecznie. No bo, powiedzmy sobie otwarcie, znaleźć gdzieś w czeluściach Internetu współczesną parodię Gotham City i uznać, że to jest ten nasz z dawna wymodlony „polisz drim”, to jest wydarzenie nie byle jakie.
A więc, zostaliśmy z tym Szejnfeldem i naszym czarnymi tu bardzo na jego temat myślami, miesiące mijały, i proszę sobie wyobrazić, że oto przedwczoraj właśnie bohaterowie naszej walki, bracia Karnowscy, wypuścili kolejny numer swojego tygodnika z fantastycznym wręcz okładkowym zdjęciem, na którym widzimy jeszcze bardziej niż dzisiaj posiwiałego Jarosława Kaczyńskiego, siwą Beatę Szydło, siwego Andrzeja Dudę i jak najbardziej siwego Andrzeja Dudę, a pod nim bardzo rozbudowany tytuł: „Ciekawe i zaskakujące prognozy naszych publicystów. Polska 2025. Kto będzie wielki, kto spadnie na dno. Piszą: Pawlicki, Zaremba, Janecki, Fausette, Górny, Skwieciński, Kostrzewa-Zorbas”.
Proszę więc, spójrzmy, jakież to zaskakujące prognozy proponują nam owi mistrzowie prawicowej publicystyki na najbliższe 10 lat. Po kolei:
Maciej Pawlicki – „Postawa prezydenta Dudy obudziła drzemiące dotąd instytucje państwa, które wreszcie stanęły w obronie okradanych przez banki obywateli RP. Najpierw więc szefowie i akcjonariusze korporacji bankowych, potem korporacji handlowych, chemicznych, energetycznych, medialnych i innych – zrozumieli, że wraz z rozpoczęciem tej prezydentury w Polsce skończyło się eldorado, że już nie będzie można strzyc Polaków jak bezwolne barany, jak bydło ubojne prowadzić na bankową rzeź.[…] Po dwóch prezydenckich kadencjach Andrzej Duda ma dopiero 52 lata. To dla polityka najlepszy wiek, Andrzej Duda obejmie więc funkcję szefa Unii Europy Środkowej, której był jednym z głównych rozgrywających przez ostatnie lata”.
Ktoś powie, że Pawlicki to bezczelny idiota, a więc nie ma o czym mówić. W takim razie prosimy następnego. Piotr Zaremba, „komentator i publicysta”, o Jarosławie Kaczyńskim – „Ale w roku 2023 poprowadził raz jeszcze zjednoczoną prawicę do zwycięstwa. I raz jeszcze nie został premierem, oddając pałeczkę tym razem Jarosławowi Gowinowi. Teraz zaś, po serii zdumiewających sondaży, miał szansę zostać wybrany na prezydenta po dwóch kadencjach Andrzeja Dudy. W wieku 75 lat!
Ten też kretyn? Dobrze. Prośmy więc Stanisława Janeckiego – „W 2025 roku Donald Tusk ma dużo pieniędzy, ale nie ma spokoju. Dlatego większość czasu spędza za granicą. Spokoju nie ma dlatego, że śledztwo smoleńskie nie zostało zakopane i na jaw wyszły różne przewinienia oraz zaniechania, które kwalifikują się nie tylko na postawienie przed Trybunałem Stanu”.
Janecki się nie liczy? Bierzmy następnego, Krzysztofa Fausette… no, tu niestety jest taki bełkot, że nie ma sposobu na jakikolwiek cytat.
Grzegorz Górny – „Dziesięć minut później stałem pod sceną, gdzie występowały zespoły muzyczne. Jeden grał heavy metal, kolejny punk rocka, następny reggae. Podszedłem do chłopaka i dziewczyny ubranych w stylu grunge. Ona miała na ręce tatuaż z wielkim krzyżem, a on z twarzą Jezusa”.
Robi się niebezpiecznie? Nic nie szkodzi. Jest jeszcze Piotr Skwieciński i jego prognozy – No, niestety, to jest jeszcze gorzej niż u Feusette. Chyba jednak wóda.
Na koniec Grzegorz Kostrzewa Zorbas, a więc człowiek poważny – „Dżihadyści zdobędą broń masowego rażenia”.
Myślę, że nadeszła pora na podsumowanie. Otóż wszystko, co starałem się tu pokazać, stanowi wybór z tak zwanego „dodatku specjalnego” do najnowszego wydania tygodnika „W Sieci”, pod tytułem „Polska 2025”, a ów dodatek zilustrowany jest kompilacją zdjęć z szejnfeldowego twittera, tworzącego jakiegoś urbanistycznego potwora, na widok którego on sam, miłośnik przecież, jak już wiemy, bardzo szczególnego typu estetyki by się ze strachu zwyczajnie wyrzygał. To co widzimy bowiem na tym rysunku, to przykryty tymi wieżowcami Pałac Kultury, co tworzy najbardziej koszmarny koszmar, z jego maleńkim, samotnym fragmentem z napisem – jak na ironię, przekopiowanym w lustrze – Muzeum Techniki. No i wielki tytuł: „Polska 20125”.
Bogu niech będą dzięki!
Oto zatem Polska w wyobraźni czołowych prawicowych publicystów, skupionych w redakcji tygodnika „W Sieci”. A ja już właściwie nie mam nic do powiedzenia poza informacją, że jeśli zdarzy mi się gdzieś na któregoś z nich wpaść, to dojdzie do pokazu przemocy, jakiego świat nie widział. Dlaczego? Z jednego prostego powodu. Mamy oto do czynienia z agresorem, przy którym wszystko to, co widzieliśmy dotychczas robi wrażenie nieszkodliwego zupełnie żartu, a ja naprawdę mam swoje emocje i nie zamierzam ich elegancko ukrywać tylko dlatego, że wiem, że świat się oficjalnie w ogóle się bardzo skiepścił.

Bardzo serdecznie zachęcam do odwiedzania księgarni pod adresem www.coryllus.pl, gdzie wciąż są do kupienia moje książki. Szczerze polecam.


wtorek, 7 lipca 2015

Co wie Grzegorz Miecugow, a czego nie wiemy my

Z powodu kilkudniowego urlopu, trochę się tu na naszym blogu opuściłem, co sprawiło też, że zeszłotygodniowy felieton z „Warszawskiej Gazety” mamy tu dopiero dziś. Zachęcam jednak niezmiennie i życzę dobrych wrażeń.


Jestem pewien, że dla czytelników „Warszawskiej Gazety” nie jest obcy projekt pod nazwą „Szkła Kontaktowego”, a co wypełnia naszą przestrzeń publiczną od ponad dziesięciu już lat, każdego dnia, piątek czy świątek, deszcz czy pogoda, zima czy lato. „Szkło Kontaktowe” jest nadawane od ponad dziesięciu lat każdego dnia, z tego co wiem, bez jednego dnia przerwy, przez bitą godzinę, na zakończenie tak zwanego „prime time’u”, w jednym tylko celu: by podtrzymywać w nas, a przez to, drogą prostego propagowania idei, w większości społeczeństwa, nienawiść do politycznego projektu o nazwie „Prawo i Sprawiedliwość”.
I nie ma najmniejszej potrzeby, by wyjaśniać tej garstce czytelników, którzy nie wiedzą w czym rzecz, jak został zorganizowany ten projekt i do jakiego stanu doprowadził publiczną debatę w Polsce. Wystarczy powtórzyć tę podstawową zupełnie informację, że „Szkło Kontaktowe” – pomijając główne wiadomości – jest jedynym telewizyjnym programem w Polsce, który jest nadawany przez bitą godzinę siedem dni w tygodniu niemal całkowicie poza zwykłym kalendarzem, w jednym jedynym celu: by sączyć powszechną nienawiść do nazwiska Kaczyński i wszystkiego z czym się owo nazwisko kojarzy.
„Szkło Kontaktowe” ma na swoim koncie wiele bardzo znaczących sukcesów, z których oczywiście najbardziej spektakularnym, a jednocześnie symbolicznym dla całego owego przedsięwzięcia, jest morderstwo dokonane na działaczu PiS-u przez niejakiego Ryszarda Cybę, ale jeśli spojrzymy na to wszystko szerzej, to jestem pewien, że zmieszczą się tam i zbrodnia w Smoleńsku, ale też nasze drobne rodzinne dramaty, o których nie muszę nawet opowiadać, bo każdy z nas ma tu znacznie więcej do powiedzenia.
I oto nagle ostatnie tygodnie – gdybym miał wyznaczać jakąś cezurę, od czasu gdy stało się jasne, że Andrzej Duda zostanie Prezydentem RP i w ten sposób zapoczątkuje upadek projektu pod nazwą Platforma Obywatelska – pokazują jednoznaczną i bardzo w owej jednoznaczności zdecydowaną zmianę propagandowego przekazu wysyłanego przez program „Szkło Kontaktowe”. To jest dokładnie ta sama audycja, ci sami prowadzący, jak sądzę, ci sami zleceniodawcy, a co może w tym wszystkim najbardziej wstrząsające, ci sami odbiorcy, tyle że, jak się nagle okazuje, cały wysiłek jest skierowany w to, by ostatecznie skompromitować rząd Ewy Kopacz i ów czarny projekt, który doprowadził do tego, że ktoś taki jak ona w ogóle mógł kiedykolwiek objąć urząd premiera Rzeczypospolitej.
Wystarczy rzucić okiem na dowolne wydanie „Szkła Kontaktowego”, by widzieć, że przekaz, który jest sączony w słuchawki wetknięte do uszu prowadzących nie pozostawia im najmniejszego pola manewru. A owa konsternacja, jakiej jesteśmy świadkami, obserwując reakcje zarówno stałych gości programu, jak i jego widzów, świadczy tylko o tym, że to było przeprowadzone bardzo szybko.
Widziałem dziś Ewę Kopacz na żywo, jak sunie katowickimi ulicami. Proszę mi uwierzyć: ona jest już trupem. Ją już pożegnaliśmy. Możemy się skupić na naszych problemach, których, jestem pewien, przed nami bez liku.

Przypominam, że nakład mojego zbioru felietonów z tego bloga „O siedmiokilogramowym liściu” już się wyczerpał. Mam jeszcze kilka egzemplarzy u siebie, więc jeśli ktoś poczuł się spóźniony, proszę o kontakt pod adresem toyah@toyah.pl. Osobista dedykacja w cenie.

niedziela, 5 lipca 2015

Dlaczego mimo że Open'er, czyli o trudnej sztuce dziennikarstwa

Festiwal Open’er w Gdyni ma dla mnie znaczenie o tyle, że moje dzieci uważają za rzecz absolutnie podstawową, by każdego roku brać w nim udział, co dla mnie i mojej żony dotychczas najczęściej oznaczało, że jakąś część z naszych wakacyjnych pieniędzy musieliśmy przeznaczać na tę rozrywkę, no i że faktycznie czasami pojawi się tam artysta rzeczywiści wart uwagi. W tym roku jest o tyle inaczej, że one potrafią sobie to coś opłacić z własnej pracy, a więc nasz udział jest tu ledwo widoczny, no a poza tym, biorąc pod uwagę fakt, że dotychczas gdyński lineup chyba nigdy nie był aż tak nieinteresujący, w ogóle nie ma za bardzo powodu, by się Gdynią zajmować.
I oto, proszę sobie wyobrazić, wczoraj, chcąc zobaczyć, jak System komentuje wielką konferencję Prawa i Sprawiedliwości w Katowicach, zajrzałem do Onetu i tam znalazłem informację o mniej więcej takim tytule: „Open’er – grały ich wszystkie rozgłośnie radiowe, mimo że ich piosenki stanowiły ostrą antykatolicką satyrę”. Przeczytałem to „mimo że”, zdębiałem i od razu zacząłem się zastanawiać, o którego to niepokornego artystę mogło chodzić. Czy może o Pawła Kukiza, czy też może Marię Peszek, a może o samego Macieja Maleńczuka? Oni z całą pewnością śpiewali piosenki bardzo mocno antykatolickie i z całą pewnością były one „mimo to” grane we wszystkich dosłownie stacjach radiowych. No ale, z tego co wiem, ani Peszkówna, ani pan Maciej, ani niedoszły prezydent Kukiz, w tym roku do Gdyni się nie wybierają, więc być może chodziło o jakichś artystów zagranicznych. No ale kto to taki mógł wyśpiewywać ostrą satyrę na Kościół Katolickich, a wszystkie stacje radiowe w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Holandii, czy w Francji MIMO TO owe piosenki przedstawiały. Któż to mógł okazać się aż tak wybitny, że MIMO ŻE jego twórczość była aż tak radykalnie antykatolicka, była ona prezentowana przez wszystkie radiowe stacje, a dziś przyjeżdża do Polski i zachwyca moje dzieci? Przecież John Lennon od dawna już nie żyje, Sonic Youth już razem nie grają, no a poza tym ich akurat wszystkie rozgłośnie nie grały z innych powodów, niż przez ten, że naruszali uczucia osób wierzących. Thurston Moore mógłby tu się znaleźć ze względu na najnowszy album, który jest na tyle popowy, że mogłyby grać wszystkie stacje radiowe, no ale on, o ile się nie mylę, w tym roku do Gdyni nie przyjechał.
Przeglądam tegoroczną ofertę Open’er Festival i choćbym nie wiem jak szukał, nie jestem w stanie znaleźć jednego artysty, który jest tak dobry, że go puszczają wszystkie stacje radiowe MIMO ŻE oferuje przekaz ściśle antykatolicki. No więc zastanawiam się, zastanawiam i dochodzę do wniosku, że tu musi chodzić o coś innego. Otóż zarówno z własnych obserwacji, jak i relacji doświadczonych znajomych, wiem, że absolwenci różnego rodzaju szkół dziennikarskich są z każdym rokiem coraz głupsi i coraz mniej kompetentni. Dochodzi do tego, że wielu z nich, nie dość, że nie potrafi myśleć, obserwować i wyciągać wniosków, to nie wie nawet, jaka jest różnica między formami „ale”, „ponieważ”, „chociaż”, „mimo to”, czy „a więc” i dziesiątkami innych. A zatem jest bardzo możliwe, że dziennikarz Onetu, pisząc o tym jakimś artyście z Open’era, chciał napisać, że jego twórczość tak naprawdę jest gówno warta, ale PONIEWAŻ w swojej twórczości zaangażował się mocno w walkę z Kościołem Katolickim, jego piosenki były puszczane we wszystkich stacjach. Nieszczęście jednak polegało na tym, że jemu pomyliło się znaczenie słów „ponieważ” i „mimo że”, no i wyszło jak wyszło.
A Wy jak myślicie?

Przypominam, że moje książki są do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Szczerze polecam.

czwartek, 2 lipca 2015

In vitro, czyli powrót do Krainy Grzybów

Zgodnie z wczorajszą popołudniową zapowiedzią i mimo różnego rodzaju perturbacji, doszło ostatecznie do mojego występu w audycji Katolickiego Radia Podlasie. Wprawdzie był to udział wyłącznie telefoniczny, co niestety wpłynęło na intensywność przekazu, ale, jak głosi piękne polskie powiedzenie, lepszy rydz niż nic.
Ponieważ wszystko się działo bardzo szybko i część czytelników może nie wiedzieć, w czym rzecz, przypomnę, że wczoraj popołudniu właśnie zostałem zupełnie nieoczekiwanie zaproszony do udziału w rozmowie, jakie Radio Podlasie planowało przeprowadzić z wybitnym lekarzem ginekologiem dr Józefem Fąkiem na temat in vitro. Ponieważ spędzam czas w Sławatyczach, a studio mieści się w Siedlcach, plan był taki, że ktoś tu po mnie przyjedzie i odstawi na miejsce. Niestety, z nieznanych mi przyczyn transport nawalił i kiedy wydawało się, że już nic z tego nie będzie, tuż przed rozpoczęciem audycji postanowiono, że prowadzący ksiądz do mnie zadzwoni, no i ja powiem, co mi tam w temacie i okolicach chodzi po głowie. No i powiedziałem.
Otóż od pewnego już czasu mam bardzo silne wrażenie – wrażenie zresztą, któremu daję tu wyraz na blogu aż nazbyt często – że wszystkie tak bardzo ostatnio modne tematy, takie jak prawa osób homoseksualnych, płeć kulturowa, aborcja, eutanazja, czy wspomniane in vitro, są wprowadzane do debaty publicznej wyłącznie w jednym celu: brutalizacji walki z religią, a skoro z religią, to przede wszystkim z Kościołem Katolickim. W związku z owym przekonaniem chciałbym bardzo znaleźć jakiś sposób, by owo przekonanie ubrać w argument, który byłby na tyle dźwięczny, bym mógł zamknąć dyskusję przynajmniej tu w tej naszej przestrzeni, i przyznam uczciwie, że idzie mi to tak sobie. I oto nagle, podczas wczorajszej rozmowy w Radiu Podlasie pomyślałem o czymś, co wydaje mi się warte uwagi. Kiedy prowadzący ksiądz zadzwonił do mnie i poprosił o komentarz, powiedziałem to, co sobie wcześniej przygotowałem, a więc że moim zdaniem, do czasu gdy nie udzielimy sobie odpowiedzi na podstawowe pytanie, czemu oni to robią i czemu z taką intensywnością, ryzykujemy tym, że pochłonie nas jałowy spór na temat faktów. Bo moim zdaniem, zarówno to, że zarodek nie jest zbiorem komórek, lecz człowiekiem, to, że nie ma czegoś takiego jak płeć kulturowa, to że in vitro nie jest żadną drogą, lecz wyłącznie bardzo nieczystym biznesem, a nawet, jak sądzę i to, że prawo do posiadania dziecka nie jest wartością uniwersalną, jest oczywiste nawet dla najbardziej bojowych aktywistów tak zwanej „religii gender”. A więc nie ma sensu toczyć z nimi sporów o to, czym, kiedy i pod jakimi warunkami jest człowiek, bo to jest teren, na którym tej ich czarnej sofistyki nie pokonamy. Jedynym dostępnym nam argumentem w tej walce jest to, że oni, jako przedstawiciele cywilizacji śmierci, nie są dla nas partnerami.
To znaczy, o tej śmierci nie powiedziałem, bo jeszcze wtedy owa myśl nie pojawiła się wystarczająco mocno i w tak zwięzłej formie w mojej głowie. Jednak po tym, gdy już się rozłączyliśmy i o całej absurdalności owego in vitro opowiadał dr Fąk, o tym, jak ono jest zakłamane, kosztowne, jak nieskuteczne, jak bardzo zbrodnicze i jak wiele nieszczęścia ze sobą niesie, prowadzący audycje ksiądz przypomniał słowa Jana Pawła II o owej właśnie cywilizacji śmierci i ja nagle sobie uświadomiłem, że choć on je wówczas bezpośrednio odnosił do kwestii aborcji, tak naprawdę traktował je znacznie szerzej. Nagle zdałem sobie sprawę, że kiedy on je wypowiadał, musiał mieć na myśli nie tylko aborcję i eutanazję, ale też wchodzące już wówczas na całego owo nieszczęsne GLBT, z tymi ich małżeństwami, adopcją dzieci, kulturową płcią siedmiolatków, niedawną decyzją Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, z całą rozkręconą wokół niej histerią, z tymi wszystkim paradami równości, a nawet z tą tęczą na Placu Zbawiciela. On musiał wiedzieć, że za tym wszystkim nie tylko stoi jakieś chore pragnienie poprawiania dzieła bożego dla ludzkiej wygody i powszechnego szczęścia, ale śmierć i owej śmierci adoracja. Mam bardzo mocne podejrzenie, że kiedy Ojciec Święty mówił o cywilizacji śmierci, jemu w równym stopniu chodziło o te abortowane dzieci i tych usypianych śmiercionośnym zastrzykiem ludzi starych i chorych, co owych norweskich siedmiolatków, które zależnie od nastroju mogą być i chłopcem i dziewczynką, ale też o te nieco od nich starsze dzieci z Białej Podlaskiej, które również już niedługo miały z taką determinacją zademonstrować swoje prawo do wolności wyboru. Bo trzeba nam wiedzieć, że tak naprawdę nie ma innej walki, jak walka między życiem a śmiercią, a mówiąc bardziej obrazowo, między życiem tu, a życiem w Krainie Grzybów. A jeśli ktoś myśli, ze mnie poniosło, zrobię coś, czego robić nie lubię, ale tym razem może się przydać. Oto link do tekstu, który powinien tu zadziałać, jak ów przysłowiowy gwóźdź do trumny. Ich trumny: http://weekend.gazeta.pl/weekend/1,138262,18248193,Nie_bawia_sie_juz_w_czarne_msze__Gdzie_sie_podziali.html#TRwknd.
Nie udało mi się powiedzieć tego we wczorajszej rozmowie w Radiu Podlasie, mówię więc tu. Mam nadzieję, że jak zawsze z ogólnym pożytkiem.

Przypominam, że moje książki są do kupienia na w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Gdy chodzi natomiast o „Siedmiokilogramowego liścia”, mam ich jeszcze parę egzemplarzy u siebie, a zatem proszę o kontakt pod adresem toyah@toyah.pl.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...