poniedziałek, 16 września 2024

x. Rafał Krakowiak: Świadectwo

 

       W związku z aktualnymi tragicznymi zdarzeniami, jakie spadły na naszą Polskę, ogarniają nas najróżniejsze refleksje oraz wspomnienia, sięgające niekiedy aż do roku 1997, a zatem do czasu gdy te same tereny kraju, ze szczególnym wyróżnieniekm miasta Wrocław, zaatakował podobny żywioł. Powiem szczerze, że nie planowałem ani poświęcać czasu na komentowanie dzisiejszych wypadków, ani tym bardziej na przywoływanie dawnych wspomnień, ale oto dziś, zanim jeszcze położyłem się do łóżka, dotarła do mnie wiadomość, że już jutro, w związku z Powodzią, odbędzie się wspólna konferencja prasowa  niesławnego premiera Tuska i niemal podobnie niesławnego Jerzego Owsiaka. A w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak przypomnieć świadectwo, jakie na tym blogu jeszcze w roku 2011 pozostawił jego samozwańczy duszpasterz ksiądz Rafał Krakowiak, dziś proboszcz w wiosce Ludomy w Wielkopolsce, a przez całe lata nasz wierny przyjaciel. Posłuchajmy po raz kolejny.

       Jerzy Owsiak kojarzy mi się nieodmiennie z jednym wydarzeniem, które w sposób decydujący wpłynęło na sposób, w jaki go postrzegam. Otóż w czasie wielkiej powodzi 1997 roku, w parafii w której pracowałem, zorganizowaliśmy zbiórkę artykułów pierwszej potrzeby dla powodzian. Z Kurii otrzymaliśmy adres jednej z parafii pod Opolem i postanowiliśmy ciężarówką mojego znajomego zawieźć zebrane dary do potrzebujących. I wtedy pojawił się pewien problem. Nie mogliśmy w żaden sposób skontaktować się z tamtejszym proboszczem, a jazda w ciemno nam się nie uśmiechała. Nasi kurialiści zapewniali jednak, że nie ma się czym przejmować – adres został przesłany z Kurii opolskiej i nawet jeśli przyjedziemy niezapowiedziani, zostaniemy przywitani serdecznie. Oczywiście, to czy doznamy tam jakichś serdeczności, czy też nie, nie było moim zmartwieniem. Problemem była tylko i wyłącznie kwestia dojazdu. Chcieliśmy wiedzieć, czy przy wciąż wysokim poziomie wody w Odrze, zalanych bądź podmytych drogach i zagrożonych mostach, w ogóle jest możliwe do owych powodzian dotrzeć.

      Tak czy inaczej pojechaliśmy, i po licznych przygodach i jeszcze liczniejszych objazdach, dotarliśmy na miejsce. Owa wieś wyglądała strasznie. To niesamowite, co rozszalała woda może nawyczyniać. Do dzisiaj śnią mi się niektóre widoki. Podjechaliśmy pod widoczny już z daleka kościół. Stała tam grupka ludzi, od której na nasz widok odłączył się jakiś mężczyzna, energicznie otworzył drzwi naszej ciężarówki i zaczął na nas wrzeszczeć. Prawdę powiedziawszy, rzucał najgorszym mięsem, przy czym najbardziej dobitnie brzmiało słowo „wypierdalać!”. Ponieważ nosił na sobie kapłańską koszulę, domyśliłem się, że jest to ów miejscowy proboszcz, który według poznańskich kurialistów, miał nas bardzo serdecznie przywitać. No i przywitał…

      Po chwili jednak okazało się, że zaszło przykre nieporozumienie, a jego przyczyną okazał się być sam Jerzy Owsiak. Otóż owa podopolska wioska w czasie powodzi została praktycznie odcięta od świata, i bardzo szybko zaczęło ludziom brakować wody pitnej, żywności, suchych ubrań, leków itd. W ogólnym bałaganie i przy permanentnej niemożności miejscowych władz, proboszcz okazał się jedynym człowiekiem, który potrafił powodzian skrzyknąć, zorganizować ich i w ogóle zacząć działać, tak by w tej trudnej sytuacji ratować co się da i pomóc zwłaszcza tym, którzy z racji wieku, albo choroby mieli najtrudniej. To był naprawdę dzielny ksiądz, choć, jak widzimy, trochę choleryczny.

      Kiedy woda trochę opadła, pojawiła się możliwość wspomożenia tej wsi transportami podobnymi do naszego. Jako jedne z pierwszych pojawiły się bodajże trzy ciężarówki od Jerzego Owsiaka. To znaczy pojawiły się kilka kilometrów od celu, jeszcze przy wjeździe na most ma Odrze… i się zatrzymały. Tymczasem, kiedy proboszcz dowiedział się, że wspomniane ciężarówki jadą właśnie do niego, zwołał ludzi do wyładunku, czeka, a tu nic – ani widu, ani słychu. Ciężarówki jak stały za Odrą, tak stoją. Zepsuły się? Nie wiadomo. Ludzie czekali najpierw całą noc, potem cały dzień. W końcu proboszcz, jako że samochody zalało i były nie do użytku, wsiadł na rower i pojechał na drugi brzeg. I tam oto grzecznie mu wyjaśniono, że ponieważ pan Owsiak życzy sobie, żeby wjazd transportu do wsi i rozdzielanie darów rejestrowała ekipa telewizyjna, musi uzbroić się w cierpliwość, bo tak się niefortunnie złożyło, że owa ekipa najwcześniej może przyjechać jutro, a kto wie, czy nie dopiero za dwa dni.

      Proboszcz oczywiście zasugerował, by machnąć ręką na telewizję i jak najszybciej przyjeżdżać, bo powodzianie bardzo potrzebują pomocy. Wtedy to jeden z członków owego transportu, w obecności księdza, zadzwonił z komórki do Owsiaka, przedstawił sytuację i spytał co robić. Po chwili rozłączył się i powiedział, że szefowi bardzo jednak na telewizji zależy, a więc jednak trzeba będzie te parę dni jeszcze poczekać.

      Proboszcz na takie dictum zdenerwował się okrutnie, nawkładał tym ludziom – z Jerzym Owsiakiem na czele – od bezdusznych chamów, i kazał im, jak już zostało wspomniane, „wypierdalać”. Przy okazji też zapowiedział, że jeśli którakolwiek z panaowsiakowych ciężarówek wjedzie do jego wsi, to on i jego parafianie własnoręcznie te ciężarówki, wraz z tym co się na nich znajduje, spalą. No i to właśnie następnego dnia, tak się złożyło, że do owej wioski wjechała nasza ciężarówka, a ksiądz proboszcz – biorąc nas za ludzi z ekipy Jerzego Owsiaka – zareagował jak zareagował.

      Wydarzenie to przypomina mi się zawsze wtedy, gdy widzę Jerzego Owsiaka, lub gdy ktoś zastanawia się, co z nim jest nie tak, skoro właściwie wszystko wydaje się być super. I przychodzą mi wtedy na myśl słowa Chrystusa: „Kiedy dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.” (Mt 6,2-4)

      I na koniec zdanie prawosławnego teologa, diakona Andrieja Kurajewa*: „Zło może podejmować nawet pożyteczne działania, nie zmieniając swojej własnej natury. Na przykład czyniąc to w taki sposób, że pomagając ludziom pod jednym względem, pod innym względem będzie się umacniało ich sojusz ze złem w innych dziedzinach życia – choćby przez rozpalanie próżności ofiarodawców”.


* Cytat z „Frondy”. Diakon Kurajew pisze tam o Apokalipsie św. Jana Apostoła. Temat mnie zainteresował, ponieważ swego czasu prowadziłem rekolekcje, których zagadnieniem była właśnie Apokalipsa z jej „błyskawicami, głosami, gromami, wielkimi trzęsieniami ziemi i krwią tryskającą aż po wędzidła koni” – i było to coś (przynajmniej dla rekolekcjonisty) wspaniałego. Kurajew, choć schizmatyk, bardzo dorzecznie - a przy tym ortodoksyjnie - sprawę przedstawia, i jak sądzę, jego przemyślenia mogą być całkiem niezłym komentarzem, do niektórych z naszych notek.

 

      Powód dla którego dziś tu się ukazało powyższe wspomnienie wydaje się oczywisty. Wspólna konferencja prasowa Donalda Tuska i Jerzego Owsiaka, w dzisiejszej sytuacji, to nie w kij dmuchał. Ja jednak mam tu pewien dodatkowy powód, by po raz kolejny tę historię opowiedzieć. Otóż ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby powyższe świadectwo za tym blogiem zacytowały wszystkie ogólnopolskie media – co ja mówię, wszystkie, wystarczyłyby nasze tzw. prawicowe, wystarczyłby choćby sam mistrz Sakiewicz– zarówno po Owsiaku, jak i w dalszej perspektywie i Donaldzie Tusku, nie pozostałoby nawet wspomnienie. Wystarczyłoby, żeby paru polityków Prawa i Sprawiedliwości zwołało jutro równoległą konferencję prasową i opowiedziało, jak się w roku 1997 zachował nie kto inny jak nasz Juras, żeby ów szkodnik zniknął ze sceny. A wraz z nim wszyscy inni.

       Niestety tak się nie stanie. Jeden powód jest taki, że te moje komentarze nie mają absolutnie żadnego znaczenia, a drugie, że ci, którzy o ich istnieniu, podobnie jak o tym blogu, świetnie wiedzą i jedno i drugie od lat uważnie śledzą, staną na głowie, by nikt i nic nie zakłóciły im dotychczasowego komfortu. Nawet kosztem dobra powszechnego. I to jest prawdziwa rozpacz. Nie ta powódź. To.



    

 

środa, 11 września 2024

Für Deutschland, czyli gdy prawda jest brzydka jak diabeł

 

     Jak pewnie większość z nas pamięta, epitet „Rudy Niemiec” zaczął funkcjonować w polskim społeczeństwie już wiele dobrych lat temu, a mianowicie wtedy gdy Jacek Kurski wspomniał coś o „Dziadku z Wehrmachtu” i sprawa zaczęła żyć własnym życiem, niemal tak samo jak nie mniej słynny „Kaczy Fuhrer”, z tą różnicą, że w ujęciu zdecydowanie bardziej merytorycznym. Nazywamy więc Donalda Tuska „Niemcem”, ewentualnie Niemcem rudym, on i jego polityczne wsparcie co raz zaprzeczają owym insynuacjom, twierdząc, że Donald, podobnie jak jego mama, tata, ciocie, wujkowie, babcie i dziadkowie to szczerzy polscy patrioci, a jeśli nawet którykolwiek z nich miał z niemiectwem coś wspólnego, to wyłącznie z niemiectwem porządnym i kulturalnym. I tak się ta zabawa toczy, a my już tak naprawdę powoli zapominamy, jak to naprawdę było i coraz częściej określenia „Rudy Niemiec” używamy jako czystą złośliwość... taką jak wspomniena wcześniej „Kaczy Fuhrer”.

        I oto, proszę sobie wyobrazić ledwie co wczoraj trafiłem na iksie u Elona Muska na wpis człowieka podpisującego się jako John Bingham, który wspomniał o wydanej w roku 2003 roku książce zatytułowanej „Fotografie z tłem. Gdańszczanie po 1945 roku” i zacytował z nich kilka fragmentów. Pozwolę sobie je tutaj zamieścić, bez słowa komentarza. Bardzo proszę:

Oma Anna to był fenomen. Nigdy nie ruszyła się poza Gdańsk. Dla niej wszystko się wokół Gdańska kręciło. To był jej die ganze Welt. Do końca życia, a dożyła ponad 90 lat, mówiła wyłącznie po niemiecku, w gdańskim żargonie. Mimo że zmarła dopiero 3 lata temu, polskiego nie nauczyła się nigdy".

Donald rozmawiał z nią po niemiecku, albo pytał po polsku (rozumiała świetnie), a ona odpowiadała po niemiecku. Trochę tak jakby bojkotowała otaczającą rzeczywistość. Zakupy robiła używając łamanej polszczyzny”.

Bowke, obiad! - wołała mama wychyliwszy się ze strychowego okna. Bowke, kolacja! - nawoływał ojciec donośnym głosem. Przez całe dzieciństwo, kiedy biegałem po podwórku, byłem chłopakiem bowke. A kiedy narozrabiałem, byłem Pomuchelkopf (dosłownie głowa dorsza)”.

A jak w odwiedziny przychodziła babcia Anna, z niemiecka nazywała mnie zdrobniale Krümel - kruszynka. Tak, jakby nic się nie zmieniło i 3 Maja nadal była Nordpromenade”.

Mamę brało wówczas na wspomnienia. Opowiadała o Sopocie swojego dzieciństwa - o sklepach i restauracjach na Seestraße, o Blumenkorso - kwietnej defiladzie, w której uczestniczyła”.

Jak sięgnąć pamięcią, w rodzinie zdarzały się imiona ze smaczkiem przedwojennego Gdańska: Beatrix, Sigrid, Jürgen, Raimund. Język niemiecki znam z domu na tyle, że wychwytuję twardy dialekt gdański”.

Podczas rodzinnych spotkań u Tusków wśród starych i młodych panowała pełna swoboda przechodzenia z polskiego na 'gdański'”.

Pamiętam, że kiedy Omie Annie powiedziałem, że cała nasza rodzina to Kaszubi, znowuż obraziła się na mnie na śmierć i życie. Kaszubskość to było jak szpecące znamię”.

Babcia Dawidowska miała silniejsze poczucie niemieckości niż polskości. Kiedy co jakiś czas pojawiała się szansa dostania paszportu i możliwość wyjazdu na tak zwane niemieckie papiery - Oma Anna pakowała walizki”.

Podczas II wojny światowej zginął Artur (brat babci Anny), który był w Wehrmachcie. Babcia Anna przechowywała kondolencyjne listy wysłane przez dowódców w imieniu Kaisera i Führera po śmierci ojca i brata”.

„[Stryj] Buni urodził się w 1935 roku przy Ludolf Königsweg (obecnie Legnicka). Jako chłopiec miał kłopoty z językiem polskim, bo przez całą wojnę, dzięki jakimś koneksjom rodzinnym, wychowywał się w Berlinie”.

          I to tyle, co nam przekazał nieoceniony John Bingham, a za co ja mu serdecznie dziękuję. A jeśli tu postanowiłem się nim aż w taki sposób wspomóc, to tylko po to, by prawda – a, jak wiemy, zawsze chodziło nam o prawdę, prawdę i tylko prawdę – dotarła do jak najszerszego grona. I tak, jak wcześniej wspomniałem, żadnego komentarza już nie będzie.



 

 

 

środa, 4 września 2024

Kiedy zatęsknimy za Johnem Peelem?

 

      Kiedy polski gitarzysta, wówczas może 15-letni, Marcin Patrzałek pojawił się w internecie, nasze media o tym zjawisku – a było to oczywiste zjawisko – nawet się nie zająknęły. Kiedy ten zaprezentował się w amerykańskim Mam Talent i doprowadził zarówno jury jak i publiczność do autentycznego szaleństwa, i to wydarzenie zostało w Polsce powitane wzruszeniem ramion. Kiedy wreszcie, na fali tamtego sukcesu, rozpoczęła się wielka międzynarodowa kariera muzyka, której kulminacją był występ w londyńskim Royal Albert Hall, w Polsce wciąż o Patrzałku słyszał mało kto. Osobiście pamiętam, jak jeszcze w zeszłym roku artysta wystąpił w katowickim NOSPR-ze, sala była zapełniona zaledwie w połowie, a większość moich znajomych muzyków, gdy im mówiłem, że do miasta z występem przyjeżdża Patrzałek, najpierw przyznawali, że nie wiedzą, o kim mowa, by po chwili, gdy puszczałem im któreś z nagrań Patrzałka na youtube, kamienieli z wrażenia, że ktoś taki w ogóle istnieje, a oni nic o tym nie wiedzieli. Nie muszę oczywiście tu wspominać, że żadnego z nich na samym występie już nie spotkałem. Czemu? Ja oczywiście wiem, ale to już jest inny temat.

         Dziś na stronie Patrzałka na Facebooku widzę informację, że można już zamawiać bilety na wielką przyszłoroczną trasę koncertową Patrzałka, która nawiedzi większość wielkich europejskich miast, od Paryża przez Londyn, Dublin, Brukselę, Amsterdam, Wiedeń, Pragę, Rzym, Madryt, Lizbonę i wiele innych. I tu się pojawia ciekawa bardzo z naszego punktu widzenia informacja, ta mianowicie, że wspomniane bilety można zamawiać nie przez zewnętrzne agencje, ale na osobistej stronie Patrzałka marcinofficial.com, a to nam oczywiście, jak sądzę znakomicie wyjaśnia, dlaczego zarówno kolejne zdania tej notki zaczynające sie od słowa „kiedy”, kończyły się informacją, że o Patrzałku mało kto w ogóle kiedykolwiek słyszał.

       Mam znajomego, wybitnego altowiolninistę, któremu pokazałem Patrzałka na youtubie i jednocześnie poinformowałem, że on, mimo że nie wydał jeszcze ani jednej płyty i praktycznie nie koncertuje  – wówczas jeszcze nie – że jego cała aktywność muzyczna ogranicza się niemal wyłącznie do youtuba i że z zamieszczonych w internecie informacji wynika, że on już na swojej grze zarobił grube miliony dolarów, ten mi powiedział, że dziś płyty i koncerty to jest nic. Liczy się wyłącznie talent i umiejętność dbania o swoje interesy. Liczą się też więc przede wszystkim owe miliony osób, które znają Patrzałka z internetu, zachwycają się jego grą i czekają na kolejny nagrany przez niego muzyczny clip.

        Dziś, jak już tu napisałem, Patrzałek zapowiada swoją trasę po Europie, ale też ogłasza, że w połowie września ukazuje się jego pierwszy pełnowymiarowy album, wszędzie gdzie jest podkreśla, że pochodzi z Polski, z miasta Kielce, a tymczasem ani Polska, ani, jak sądzę nawet same Kielce, wciąż o tym, co powinno już dawno być przedmiotem naszej lokalnej i narodowej dumy, nie ma bladego pojęcia. A więc znów wraca to pierwsze, nie zadane, a tak ważne  pytanie: Dlaczego? Otóż częściowo na nie odpowiedziałem. Rzecz bowiem w tym, że Patrzałek się nie sprzedał, a skoro tak, to ci wszyscy, którzy mogli liczyć, że na nim zarobią, i musieli się obejś smakiem, muszą go szczerze nienawidzieć. Nienawidzieć od momentu pewnie, jak on odniósł swój wielki sukces w AGT i przyszli do niego jacyś posłańcy, żeby mu zaproponować występ na Sylwestrze Marzeń, względnie na festiwalu w Opolu, albo zgłosił się do niego sam Kuba Wojewódzki i zaprosił go do swojego programu, a on zwyczajnie wyłączył telefon.

      No właśnie, Kuba Wojewódzki. Pamiętam jak ten, będąc członkiem jury w polskim Mam Talent, odezwał się do pewnej dziewczynki, która zaśpiewała tak pięknie, że wszyscy struchleli, w te mniej słowa: „Spieprzaj z tego kraju czym prędzej, bo tu nie masz żadnych szans na sukces”. Czy ona posłuchała tego komika, czy nie, tego nie wiemy, ale nie sądzę. Pewnie trochę dlatego, że to było naprawdę jeszcze dziecko i  ono mogło nie zrozumieć języka, jakim się posługuje na co dzień Wojewódzki, no a po drugie, sam talent to naprawdę bardzo dużo, ale jeszcze nie wszystko.

        Jak wszyscy dziś widzimy, Marcin Patrzałek wiedział to od początku i dziś może tym wszystkim cwaniakom podać najwyżej – że zacytuję tu nieśmiertelnego pana Bolka – nogę



wtorek, 3 września 2024

O kontaktach takich i owakich

 

          Swego czasu zdarzyło mi się prowadzić kurs języka w pewnej dużej korporacji i wśród moich uczniów znalazło się paru dyrektorów. Ponieważ z jednym z nich mocno się polubiliśmy i w związku z tym uzyskaliśmy stosunkowo bliskie relacje prywatne, któregoś dnia zapytałem go, co się z nim stanie jeśli w jakimś momencie zostanie z tej roboty wywalony. Odpowiedział mi, że nic szczególnego, bo na tym poziomie na jakim on funkcjonuje, ma się wystarcząco dużo kontaktów, by się utratą pracy nie martwić. I rzeczywiście, z uwagi na to, że wspomnniana korporacja pozostaje pod kontrolą państwa, a więc też polityki, z tego co wiem, on już trochę miejsc odwiedził. I nigdzie nie było mu żle.

     Przypomniał mi się ów mój znajomy dziś, gdy na jakimś plotkarskim portalu znalazłem informację, że „były dziennikarz TVN-u, dwukrotny laureat nagrody Grand Press, Jacek B.” został aresztowany pod zarzutem udziału w bandyckim napadzie na pewnego przedsiębiorcę. Informacji towarzyszyła kolejna, że żona B. poinformowała media, że cała rodzina jest bardzo nieszczęśliwa z powodu krzywdy jaka spotkała męża i ojca, a ponieważ nazwisko żony zostało przy tym podane, bardzo łatwo już było sprawdzić, że ów B. to nie kto inny jak red. Jacek Bazan, jak donosi niezastąpiona Wikipedia, „polski dziennikarz śledczy i przestępca”.

        No a skoro doszliśmy już tak daleko, to bez najmniejszych problemów można się też było dowiedzieć, że ów Bazan w roku 1996 został zatrudniony w radiu RMF FM, a następnie w TVN-ie, by kolejno wylądować u dewelopera J.W. Construction w charakterze dyrektora marketingu i rzecznika prasowego, oraz w kanale Discovery Historia, gdzie znów zajął się dziennikarstwem i to chyba przy okazji tej roboty najpierw otrzymał nagrodę Fundacji Batorego, a potem wspomnniany już podwójny Grand Press.

      No i teraz skoro wiemy już wszystko o Bazanie dziennikarzu i biznesmenie, popatrzmy na Bazana „przestępcę”., bo jak się okazuje, ów epitet nie dotyczył ostatniego wydarzenia, ale czasów znacznie wcześniejszych. Otóż, jak donosi Wikipedia, Bazan, jeszcze zanim stał się sławny, był skazywany za „rozbój, zabór mienia i dezercję”. W maju 1992 roku dostał rok w zawiasach za „podrobienie umowy i sprzedaż przywłaszczonych samochodów”. W 1993 rozesłano za Bazanem list gończy „w związku z dokonywaniem wymuszeń rozbójniczych”. Za rozbój, groźby karalne i przywłaszczenie pieniędzy, został skazany na 6 lat więzienia. Wyszedł na wolność po 3 latach i niemal natychmiast został zatrudniony w radiu RMF FM. Co robił po otrzymaniu swoich wyróżnień Grand Press, do czasu gdy dziś jest zatrzymany za bandytyzm, tego Wikipedia nie podaje, natomiast, owszem, otrzymujemy informację, że Bazan jest nieśubnym synem niesławnego Krzysztofa Materny, o czym sam komediant dowiedzial się dopiero w roku 2017.

         Ktoś zapyta, po ciężką cholerę w tych niełatwych przecież czasach zajmuję się ludzkimi i medialnymi śmieciami. Otóż odpowiedź mam prostą. Chodzi nie tyle o samego Bazana, co głownie o media, które, jak widzimy, obejmują rewiry normalnemu człowiekowi nie znane. Ale też mamy tego Maternę, a ja się już tylko zastanawiam, czy ów dziwny człowiek swoją karierę zawdzięcza bardziej przestępczym środowiskom mającym najwyraźniej swoje kontakty w ogólnopolskich mediach, czy może swojemu sławnemu ojcu. A jeśli tak, to czy jest możliwe, że wprawdzie stary Materna o tym co spłodził w wieku 20 lat gdzieś w Sosnowcu dowiedział się faktycznie już jako starszy pan, ale wcześniej, kto wiedział, ten wiedział, a już wiedział być może nawet sam Bazan.

       A jeśli tak to było, to jest całkiem możliwe, że kiedy mój stary dobry znajomy dyrektor w wielkiej państwowej firmie opowiadał mi, jak to dobrze jest mieć mocne kontakty zawodowe, ani mu do głowy nie przyszło, że znacznie łatwiej jest polegać na kontaktach rodzinnych, nawet będąc zaledwie prostym bękartem.

 

x. Rafał Krakowiak: Świadectwo

         W związku z aktualnymi tragicznymi zdarzeniami, jakie spadły na naszą Polskę, ogarniają nas najróżniejsze refleksje oraz wspomnieni...