środa, 17 września 2025

O ludobójstwie, o głodzie i o pięciu pieczątkach

 

Dziś, kiedy minęło już 17 lat jak prowadzę ten blog, przypominam sobie, że zaledwie raz zamieściłem tu tekst poświęcony rocznicy sowieckiej agresji na Polskę 17 września 1939 roku. A miało to miejsce we wrześniu 2009 roku. Czemu tak? Trudno mi powiedzieć, niemniej z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę sądzić, że przez te wszystkie lata zupełnie mimowolnie trzymałem gdzieś wewnątrz przekonanie, że to co w tamtym tekście powiedziałem, to jest wszystko, co mogę z siebie wyrzucić i na tym już koniec: każda kolejna próba będzie skazana na porażkę. I oto mamy dziś rocznicę kolejną, a ja, mając wrażenie, że chyba nigdy dotąd nie byliśmy tak dramatycznie rozdarci między naszą pogardą dla Rosji z jednej strony, a z drugiej do Niemiec, wypadałoby właśnie tamten tekst przypomnieć. Może troszeczkę tylko zmodyfikowany, ale wciąż tamten sprzed lat. Zapraszam więc do wspólnych refleksji.



Nie wiem absolutnie, jak to się stało, ale od czasu, jak zacząłem samodzielnie myśleć, czyli mniej więcej tak długo, jak sięgam pamięcią, nienawidziłem wszystkiego co ruskie. Prawie wszystkiego, ale o tym później. Ta moja niechęć do rosyjskich sportowców, do rosyjskiego języka, do rosyjskiej nauki, i – jakże by inaczej – do rosyjskiej wielkomocarstwowej polityki była o tyle dziwna, że moi rodzice i dziadkowie nigdy szczególnie mnie w tym kierunku nie prowadzili. Oni sami, oczywiście, w sposób naturalny nie znosili komuny i całej tej duszącej nas bolszewii, ale, o ile sobie przypominam, ten temat nigdy nie dominował naszych rozmów. Kiedy próbuję zgadnąć, jak to się stało, że przez tyle lat potrafiłem w sobie pielęgnować tę moją nienawiść, to dochodzę do wniosku, że może ma rację pewien mój dobry kolega, który twierdzi, że to jest wszystko kwestią tego, kim się było w poprzednim wcieleniu i – na ile go znam – to on pewnie by mi powiedział, że mnie zapewne bolszewicy zamordowali w Katyniu, lub zatłukli po wojnie we Wronkach i teraz mam jak mam. Czy jest to zatem wina reinkarnacji, czy może powody są zupełnie inne, fakt pozostaje faktem. Mój antykomunizm, a przy okazji tę antyrosyjskość, nosiłem ze sobą zawsze jak relikwię.

Nie byłem nigdy ani bojownikiem, ani bohaterem, ani człowiekiem w sposób naturalny poszukujący adrenaliny. Nie byłem szczególnym patriotą, nie nosiłem w klapie opornika, nie goniłem się z milicją po mieście. Ale wtedy – choćby tamtego ranka, jeszcze w czasie studiów, gdy zaciągnięto mnie na komendę i jakiś esbek zaproponował mi współpracę – wiedziałem na pewno, że prędzej dam się wyrzucić ze studiów, niż zgodzę się pracować dla Ruskich i ich ludzi w Polsce. I wciąż nie wiem, dlaczego to na mnie tafiło.

Piszę dziś o tym, bo mamy 17 września, czyli rocznicę napaści Związku Sowieckiego na Polskę. Czyli rocznicę wydarzenia, które przez wiele lat, było dla mnie centralnym punktem mojej historycznej świadomości. Wydarzenia, o którym, gdy idzie o historyczne szczegóły, zawsze wiedziałem znacznie mniej, niż o 1 września i o wszystkim, co się działo między nami, a Niemcami, ale które jak żadne inne sprawiało, że czułem dumę z tego, że jestem Polakiem. Że to ja jestem członkiem tego narodu, który został tak straszliwie zduszony przez to połączone i zorganizowane zło. Myślę sobie, że ten mój brak wiedzy na temat tego, co się działo w latach wojny po sowieckiej stronie, był trochę spowodowany tym, że w latach, kiedy się wychowywałem, ten akurat temat praktycznie nie istniał, a – jak już wspomniałem – w moim domu szczególnej atmosfery pod tym względem też nie było. Ale też tym, że cała moja rodzina, w czasie wojny, raczej cierpiała z rąk Niemców, niż Sowietów, a po wojnie żyła raczej w biedzie, ale za to w spokoju.

A mimo to, 17 września dla mnie znaczył zawsze znacznie więcej, niż jakakolwiek inna historyczna data. I dziś, kiedy piszę ten rocznicowy tekst, wiem, że muszę coś powiedzieć takiego, żeby nie było wątpliwości, że ten dzień odpowiednio uczciłem. A więc, pamiętam, jak kiedyś rozmawiałem z – nieżyjącą już dziś – babcią mojej żony, która w momencie wybuchu wojny mieszkała we Lwowie. Opowiadała ona, jak przypomina sobie pociąg stojący na dworcu we Lwowie, do którego Rosjanie pakowali mające być wywiezione na Sybir polskie rodziny, wewnątrz pociągu był straszliwy ścisk, a na zewnątrz panował równie straszliwy mróz. I od czasu do czasu, widać było, jak od ludzi z pociągu, stojący na peronie odbierali zamarznięte na śmierć niemowlęta. Nie wiem, czy to prawda, ale tak mi opowiadała babcia mojej żony, która podobno stała wtedy na tym peronie i to wszystko widziała.

To byłoby jedyne właściwie wspomnienie, jakiego stałem się przez te wszystkie lata biernym uczestnikiem, a dotyczące początków tego, czego już jako bezpośredni obserwator, w ten czy inny sposób, miałem okazję dotykać przez całe moje życie w komunie. I byłoby to wspomnienie jedyne, gdyby nie to, ze dopiero co spotkałem się z moim wujkiem, o którym już tu parokrotnie wspominałem, a który – w moim najszczerszym przekonaniu – jest najwybitniejszym ekspertem od wszystkiego tego, co się wiąże z II Wojną Światową. Powiedział mi Wujek mianowicie, że po tym jak Niemcy uderzyli na Związek Sowiecki, w ciągu bardzo krótkiego czasu do niemieckiej niewoli trafiło pięć milionów sowieckich żołnierzy, z czego prawie milion wstąpiło do niemieckiej armii. Pozostałe cztery miliony – choć i ta reszta nie została do końca oszczędzona – zmarły następnie w straszliwej nędzy i rozpaczy, z głodu i z chorób, w niemieckich obozach. Wujek mój twierdzi, że te pięć milionów w większości poddało się głównie z głodu i z nadziei, że w niewoli przynajmniej dostaną coś jeść. Mówi dalej mój wujek, że gdyby Niemcy zapewnili każdemu z nich talerz gęstej zupy i kromkę chleba na dzień, to niemiecka armia powiększyłaby się o pięć milionów wiernych żołnierzy. A tak, ci co nie zgodzili się kolaborować, a jeśli zdezerterowali to tylko dlatego, że liczyli bardzo na to, że ktoś wreszcie ich nakarmi, zwyczajnie zmarli.

Biedni sowieccy żołnierze. Tak sobie o nich dziś myślę i teraz, kiedy piszę ten tekst i tyle razy wcześniej, kiedy oglądałem wspaniałe rosyjskie filmy wojenne, które zawsze mnie wzruszały. Czy to Lecą żurawie, czy to Dziecko wojny, czy Ballada o żołnierzu… zawsze sobie myślałem, jak to fatalnie się dla nich ułożyło życie, że ktoś im któregoś dnia kazał umierać za sowiecką ojczyznę i za światową rewolucję. I wtedy znów wracam do tej sceny na dworcu we Lwowie w tamten mroźny wieczór, i w tym momencie nagle przypominam sobie ów niemiecki papier, który jest do obejrzenia w Muzeum w Oświęcimiu, z pięcioma pieczątkami i sześcioma podpisami, skazujący więźnia na dwa dni karceru za zrobienie kupy z barakiem. Człowiek zrobił kupę w niewyznaczonym do tego przez komendanta obozu miejscu i za ten brak dyscypliny został skazany na dwa dni karceru, a wyrok został zatwierdzony pięcioma pieczątkami i sześcioma podpisami. I zaczynam już myśleć o Niemcach. I już się czuję pewniej. Tu teren jest przynajmniej czysty. Tu jest zdecydowanie łatwiej.

I to jest mój obiecany już parę tygodni temu wpis z okazji rocznicy napaści Sowietów na Polskę i początku tej gehenny, dzięki której marszałek nasi niedzielni patrioci mogą się dziś poczuć prawdziwymi politykami i poślizgać się po temacie ludobójstwa i jego znamion.




piątek, 5 września 2025

Nok nok! Chuju ar?

 

Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły znaczną część naszego społeczeństwa, postanawiam sobie, że dość już tego i nigdy więcej. A potem znów to tu to tam wyskoczy ktoś z tym cholernym lengłydżem i tak mnie rozdrażni, że zwyczajnie nie daję rady. Tym razem jednak sytuacja jest o tyle szczególna, że atak nadszedł z dwóch stron, w tym sensie, że owi mędrkowie pojawili się również po tak zwanej „naszej” stronie. I to jest już naprawdę zbyt wiele.

Zaczęło się akurat standardowo, czyli najpierw któryś z nich odnalazł jakieś stare wystąpienie Karola Nawrockiego, chyba jeszcze jako dyrektora Muzeum, gdzie ten rzeczywiście trochę niezbyt zgrabnie próbował mówić po angielsku, no a moment kulminacyjny osiągnęło po powrocie dziś już prezydenta Nawrockiego ze Stanów i nasi niedzielni angliści rzucili się na niego jak nie przymierzając wygłodniałe sępy, z tą oczywiście pretensją, że on tam z tym swoim dukaniem narobił sobie i Polsce tylko wstydu, bo Donald Trump w ogóle nie rozumiał co on do niego mówi, no i że to było bardzo wyraźnie w telewizji widać. Ktoś mi powie, że zmyślam, bo tym razem sytuacja była wyjątkowo klarowna, i to akurat było to, co w telewizji mogli zobaczyć wszyscy. Kto inny z kolei powie, że niepotrzebnie się unoszę, bo ci wszyscy, którzy śmieją się z Nawrockiego, doskonale wiedzą, że on sobie z angielskim radzi znakomicie, tyle że czy to z własnej inicjatywy, czy cudzej, świadomie kłamią po to, by szczuć, szczuć i szczuć. A ja przede wszystkim nie zmyślam, ale przede wszystkim. O ile jeszcze jakiś czas temu mogłem mieć wątpliwości, to dziś już wiem na pewno, że oni widzą i słyszą, jak Prezydent posługuje się językiem angielskim i są autentycznie przekonani, że to co im się zdaje to najprawdziwsza prawda.

Skąd ja to wiem? Otóż stąd, że również w tych dniach do tego szaleństwa dołączyli wspomniani „nasi”, tyle że owo szaleństwo skierowali w stronę samego premiera Tuska. Jak mówi po angielsku Donald Tusk, to ja akurat nie wiem, raz że on nadzwyczaj rzadko się pokazuje w sytuacjach, gdzie można by było to sprawdzić, a dwa, że ile razy faktycznie po angielsku mówi, to robi wrażenie, jakby się tego dopiero co nauczył. Ostatni tego przykład mieliśmy właśnie niedawno, kiedy to Premier podczas którejś z okazji wydukał – bo faktycznie wydukał – zdanie: „Who we are tomorrow depends on what we do today”. On wypowiedział to zdanie i proszę sobie wyobrazić, ów czyn trafił natychmiast do internetu, jako prawdziwa kupa śmiechu, tyle że wbrew pozorom nie przez to, że on to zdanie mówi jakby ktoś mu to napisał fonetycznie i kazał przeczytać – co ja bym nie pochwalał, ale rozumiał – ale przez to, że zdanie to w jego wykonaniu to kompletny bełkot, z którego nie ma sposoby by się dowiedzieć, o co chodzi. Atak naszych „prawych” jest tak potężny i gęsty, że tam nie ma absolutnie miejsca na choćby jedną próbę wyjaśnienia, że zdanie jest całkowicie poprawne i tłumaczy się na polski jako: To kim jesteśmy jutro, zależy od tego co robimy dziś. Wścieklizna jaka ogarnęła prawicowy internet wystrzeliła tak wysoko, że wielu z komentatorów dowodzi, że Tusk nie powiedział „Who we are”, tylko „Who you are” i przez ten jego językowy bełkot przedarło się tylko jedno zrozumiałe słowo „chuju”. No i to są, proszę państwa, ow iele śmieszniejsze nawe ot niesławnego „borubara” i „in dick” Andrzeja Dudy. Tusk najwyraźniej jak się da mówi „we”, a oni słyszą „you” i nie ma ludzkiej i Bożej siły, która by ich walnęła w te puste łby i kazała opamiętać.

Powtórzę raz jeszcze. Zdanie wypowiedziane przez Donalda Tuska jest całkowicie poprawne, stosunkowo łatwe do zrozumienia, ale to nie zmienia faktu, że wśród komentujących w pwnym momencie pojawia się nawet człowiek o ustalonej w konserwatywnym internetowym środowisku pozycji, którego skądinąd bardzo szanuję, z apelem, by ktoś mu, jako człowiekowi, który zna język angielski „w stopniu biegłym”, zechciał przetłumaczyć tuskowy bełkot. Czemu tak? Części odpowiedzi na to pytanie już udzieliłem: nieprzytomne wręcz szaleństwo. Ale jest jeszcze coś. Otóż ogromna większość z nas – swoją drogą po obu stronach owych emocji – nie zna języka angielskiego ani „w stopniu biegłym”, ani nawet w stopniu podstawowym, i nie byłoby to jakimkolwiek problemem, gdyby nie to, że oni wszyscy nie dość że język znają bardzo słabo, to jeszcze nie mogą się powstrzymać, by się w tej kwestii nieustannie wypowiadać z pozycji ekspertów, i zarykiwać się ze śmiechu ile razy ktoś kogo nie lubią da im do tego okazję.

Pisałem na ten temat już parokrotnie i za każdym razem bez żadnego efektu. Kiedy piszę ten tekst, za wspomniane "chuju" Donalda Tuska wzięła się też Republika. Wygląda na to, że sprawa jest beznadziejna i powiem szczerze, że chyba już sobie faktycznie dam spokój z tymi swoimi żalami. Zwłaszcza że gdy się okazało, że wszyscy jesteśmy tak samo stuknięci.



wtorek, 2 września 2025

Czyli wojna?

 

Gdy wczoraj w ciągu dnia telewizja Republika zamieściła na swoim profilu na platformie X zdjęcie pracownika którejś z niemieckich firm kurierskich, jak dostarcza wieniec w okolice niesławnego 30-tonowego głazu mającego rzekomo upamiętnić polskie ofiary niemieckiego ludobójstwa, komentując owo zdjęcie złośliwą uwagą, że oto niemieckie władze wysłali swojego przedstawiciela, by tam złożył odpowiedni wieniec, pomyślałem sobie o Tomaszu Sakiewiczu i całym tym paskudnym towarzystwie, to co myślę niemal od początku ich publicznej obecności. Przyznać jednak przy tym muszę, że – choć oczywiście nie miałem najmniejszych wątpliwości, co do tej ich brudnej gry – to przez chwilę miałem nadzieję, że w końcu się jednak okażę, że ponieważ żadnemu z nich nie chciało się tam pojawić osobiście, to wysłali ten wieniec kurierem płacąc temu biedakowi za dodatkową usługę w postaci złożenia tego wieńca, a nie rzucenia go gdzie popadnie. Dziś już wiem, że ten kurier najpewniej sam, z własnej inicjatywy, poczuł się w obowiązku, by ów wieniec złożyć, a nie nim walnąć i chwała mu za to, a jacyś Niemcy, tym razem już w garniturach, zjawili się na miejscu parę godzin później.

A zatem, co się stało? Wygląda na to, że nic, poza tym, że Republika, a za nią cała fala ogłupiałych komentatorów zrobili z siebie nawet nie głupców – bo oni wszyscy musieli na sto procent czuć, że ten chłopak w krótkich spodniach i rozjechanych trampkach nie jest w żaden sposób państwowym urzędnikiem, tylko kurierem w pracy – ale ludzi, o których swego czasu, w kompletnie innym kontekście, mówił Jarosława Kaczyński, że gdyby im TVN24 w najgorszy upał powiedział, że jest mróz, oni by natychmiast założyli kożuchy czapki i szaliki. I to nie dlatego, że oni by autentycznie uznali, że jest zimno, ale przez to, że oni bardzo by chcieli, żeby to była prawda.

A więc, jak mówię, nie stało się nic, a przynajmniej nie wczoraj. To o czym powinniśmy mówić mianowicie, to ten idiotyczny głaz, o którym ktoś również wczoraj bardzo ładnie powiedział, że taki można by było kupić z flaszkę u każdego chłopa na Podlasiu. Otóż ja – to wszystko zdarzyło się wczoraj – dowiedziałem się czegoś, o czym Bóg mi świadkiem dotychczas nie wiedziałem, a co wyjaśnia znakomicie, dlaczego Niemcy uznali za stosowne postawić tam ten ów kamień i podpisać, że to niby z tego żalu, jaki oni czują po tym, co narobili 80 lat temu. I to jest też coś, co, gdyby Sakiewicz i całe to nieszczęsne towarzystwo tworzące swoją idiotyczną propagandę pod nazwą Republika byli naprawdę przejęci Sprawą i gdyby i naprawdę zależało na sukcesie Polski i Polaków, omawialiby od rana do wieczora w kwestii niemieckiej odpowiedzialności za to co nam uczynili podczas wojny. Co mam na myśli? Tak się otóż zdarzyło, że w Tygodnika Solidarność trafiłem na tekst nieznanego mi wcześniej. Pawła Sokali. Pisze Sokala tak:


W wywiadzie dla Deutsche Welle z 29 sierpnia  2023 r. [jeden z inicjatorów postawienia głazu, niemiecki architekt Florian Mausbach] powiedział: „Można było wznieść pomnik w ciągu trzech, czterech lat... Ale nie ma takiej woli, unika się nawet słowa 'pomnik'”. Jego zdaniem 'pomnik' byłby wyrazem ‘uznania swojej winy’ przez Niemców. A tego, jak Mausbach zwrócił uwagę, Niemcy nie chcą w sposób wyraźny uczynić.

Mausbach dotknął w tej wypowiedzi kwestii niesłychanie istotnej. Sednem sporu o pomnik nie jest bowiem sam fizyczny monument, a problem trudnej do zaakceptowania z polskiego punktu widzenia polityki pamięci RFN. W Berlinie istnieje cały szereg pomników „ofiar narodowego-socjalizmu” - od memoriału Holokaustu, przez pomnik ofiar pochodzenia romskiego, aż po miejsca upamiętnienia ofiar niepełnosprawnych i - osobno - ofiar prześladowanych ze względu na tożsamość seksualną. Ta lista nie jest przypadkowa. 4 wymienione tu miejsca upamiętnienia stanowią lustrzane odbicie standardowego modelu polityki historycznej RFN. Jest to swego rodzaju kanon pamięci. To właśnie te 4 grupy ofiar wymieniane są zawsze przez najwyższych funkcjonariuszy państwowych przy okazji uroczystości rocznicowych upamiętniających wojnę. Co w takiej sytuacji nie zaskakuje, są to także dokładnie te grupy ofiar, które utkwiły w świadomości społecznej, co potwierdzają regularne badania sondażowe. Najistotniejsze z punktu widzenia naszych rozważań jest jednak to, że te same badania potwierdzają równocześnie prawie kompletny brak świadomości na temat skali oraz charakteru zbrodni dokonanych przez Niemców na Polakach. Problem nie ogranicza się zresztą tylko do szerokich mas społecznych. Nawet wśród historyków niemieckich nie brakuje takich, którzy relatywizują ludobójczą politykę III Rzeszy wobec etnicznych Polaków, usiłując zamknąć ją w formule bliżej nieokreślonych „zbrodni wojennych”, popełnionych często „w reakcji na działania ruchu oporu”. Stan rzeczy dobrze oddaje chyba opinia byłego dyrektora Niemieckiego Instytutu Spraw Polskich Dietera Bingena. Historyk ten określił stosunek Niemców do polskich ofiar wojny, jako „ofiary drugiej kategorii”.


O co mi chodzi? O to mianowicie, że jeśli Sokala mówi prawdę o tych „czterech grupach ofiar niemieckiego ludobójstwa”. Czterech i tylko czterech, a więc Żydów, Cyganów, osób chorych i homoseksualistów, to znaczy że Karol Nawrocki wczoraj faktycznie, jak to dziś określił pewien mój przyjaciel, wypowiedział Niemcom wojnę. Jeśli to że Niemcy faktycznie nie zamierzają uznać swojej odpowiedzialności za zbrodnie na Polakach wynika bezpośrednio z ich narodowej doktryny i to do tego stopnia, że objawia się to w ich ostatecznej odmowie postawienia polskim ofiarom choćby jednego pomnika, to znaczy, że oni tego już nie zrobią. Bo gdyby zrobili, to – tak jak oni to rozumieją – runąłby z hukiem cały sens ich istnienia.

Na tym blogu, ale również tu i tam w sieci, kilka razy przypominałem zdjęcie pewnej dziewczynki o nazwisku Czesia Kwoka, Polki i katoliczki, zamordowanej przez Niemca w Auschwitz. Ze szczególnym zaangażowaniem zamieszczałem to zdjęcie, gdy w jakiejkolwiek sprawie zwracałem się bezpośrednio do Niemców, licząc na to, że w ten sposób zamknę im choć na chwilę te bezczelne twarze. Ostatnio uczyniłem to zaledwie wczoraj, tyle że tym razem chcąc wskazać na to, jak Żydzi - prawdopodobnie w duchowym porozumieniu z Niemcami - widząc to zdjęcie, próbują wmówić światu, że Czesia Kwoka to było dziecko żydowskie, a nie polskie.

Czekając na to, aż odezwie się też ruch LGBT i ogłosi, że Czesia Kwoka to była lesbijką, zaczynam jeszcze lepiej rozumieć, że dopóki my tego 30-tonowego głazu w jakiś sposób na łeb im nie spuścimy, to wypowiedziana wczoraj przez Prezydenta wojna się nie skończy.



poniedziałek, 1 września 2025

Jeszcze o ostatecznym rozwiązaniu kwestii niemieckiej

 

Nie mam naprawdę pojęcia, ile przez te wszystkie lata jak prowadzę ten blog, zamieściłem tu tekstów na wszystkie możliwe tematy, ale musiało ich tu już pojawić dobrych kilka tysięcy, a jestem pewien, że większość z owych tematów skomentowałem wielokrotnie, z każdej możliwej perspektywy. Jest to oczywiście powód do satysfakcji, z drugiej strony jednak, od dłuższego już czasu coraz częściej przyłapuję się na tym, że gdy coś mnie zacznie uwierać, nie bardzo potrafię znaleźć sposób by powiedzieć coś, czego już wcześniej nie powiedziałem. No i w efekcie, pomijając to potężne archiwum, ten blog zieje zawstydzającą pustką.

Weźmy takie niemiectwo. Ów wrzód na organizmie świata daje mi niezliczone wręcz okazje, by go jakoś opisać, a tymczasem czy ta okazja to kolejna rocznica wybuchu II wojny Światowej, czy Powstania Warszawskiego, czy masakry Woli, czy likwidacji Getta, czy któreś z kolejnych świadectw, jakie nam pozostawia historia, czy wreszcie zupełnie aktualne wybryki przedstawicieli tego czy to narodu, czy zbiorowiska plemion, czy po prostu cywilizacyjnego wybryku i diabeł jeden wie, nawet ja nie jestem w stanie powiedzieć coś nowego. Zwłaszcza gdy o Niemcach powstału tu już dotychczas może i najwięcej tekstów

Mamy jednak dziś rocznicę napaści Niemiec na Polskę, a ja coś czuję, że ta akurat rocznica jest wyjątkowo szczególna. Mam bowiem wrażenie, że nigdy dotąd od czasu zakończenia wojny owi Niemcy nie demonstrowali w stosunku do Polska aż takiej wrogości, wrogości wręcz fizycznej i namacalnej. Z tego też względu czuję też wielką potrzebę powtórzenia pewnej myśli, którą tu mogli Państwo znaleźć jeszcze w roku 2012, a ja już naprawdę nie ma nic więcej do dodania. Bardzo proszę.



Wydaje mi się, że Niemcom jako Niemcom poświęciłem tu dwie, albo trzy notki. Jedna z nich nawet nosiła najbardziej jednoznaczny z możliwych tytuł, czyli „Niemiectwo”, a opisałem w niej historię opowiedzianą mi kiedyś przez mojego dziś już świętej pamięci wujka, który w czasie wojny był małym dzieckiem i pewnego dnia został dostał od jakiegoś Niemca pięścią w twarz, tylko przez to, że się kręcił po okolicy i mu zasłaniał świat. To co mnie w tej historii poruszyło najbardziej, to nie tyle to, że mój wujek od tego Niemca oberwał, ale, że on do końca swojego życia pamiętał, jak wtedy pobiegł z płaczem do swojego ojca, i jak ten go przytulił, i jak mu drżały te jego wielkie, spracowane wiejskie dłonie. Opowiedziałem tę historię i zakończyłem wszystko refleksją, że może dla świata – no bo przecież ani dla całej naszej rodziny, ani nawet dla mnie, dziś tu piszącego ten tekst – lepiej by było, gdyby on temu szwabowi zwyczajnie poderżnął gardło. Tymi swoimi trzęsącymi się rękoma wziął nóż i poderżnął mu gardło od jego jednego szwabskiego ucha do drugiego.

Kiedy pisałem tamten swój tekst o Niemcach, chyba jeszcze nie znałem innej historii, której chyba jednak wciąż nie miałem okazji opowiadać, a która stanowi fragment wspomnień Roalda Dahla ze jego pobytu w Afryce, natomiast jak najbardziej dotyczy znanego nam już Mdisho z plemienia Muanumuezi. Otóż, jak niektórzy pewnie pamiętają, ostatni raz jak spotkaliśmy się z owym Mdisho, mieszkający w Afryce Anglicy szykowali się do wojny z Niemcami, a sam Mdisho tłumaczył Dahlowi, że to właśnie teraz, kiedy jeszcze wojna się nie zaczęła, jest najlepszy moment do tego, by wszystkich kręcących się po okolicy Niemców wymordować, i będzie spokój. Póki oni się niczego nie spodziewają i są całkowicie bezbronni, tylko ktoś kompletnie naiwny nie skorzystałby z okazji. Dahl tłumaczył Mdisho, że w cywilizowanym świecie tak się nie postępuje, a Mdisho mu z kolei objaśniał, że jego ojcowie zawsze uderzali pierwsi. I że on akurat o wiele lepiej rozumie to, niż jakieś bezsensowne czekanie.

No i wreszcie wojna została wypowiedziana, jak to ładnie ujął Dahl, rozległ się gwizdek i mecz się rozpoczął. Sam Dahl został natychmiast powołany do wojska, mianowany oficerem i wysłany z grupą czarnych żołnierzy na drogę z Tanganiki do dzisiejszego Mozambiku, by tam zatrzymać i internować wszystkich uciekających z miasta Niemców. Kiedy on tam stał na tej drodze i czekał na rozwój wypadków, Mdisho nie czekał na nic. Przybrał strój wojenny, porwał ze ściany należącą do Dahla pamiątkową muzułmańską szablę, pięknie grawerowaną scenami z życia Proroka, i popędził do domu najbliższego znanego sobie Niemca, miejscowego plantatora sisalu. Niezwykła jest owa opisywana przez Dahla scena, kiedy to Mdisho biegnie przez chyląca się ku wieczorowi, a następnie już nocną Afrykę, z tą szablą w dłoni, godziny mijają, a on ma w głowie tylko to jedno – trzeba zabić Niemca, zanim Niemiec zabije ciebie.

No i wpada do tego domu, biegnie przez jeden pokój, potem drugi, wreszcie wpada do ogrodu, a tam stoi ten Niemiec i pali w ognisku jakieś papiery. No i oczywiście, jak się domyślamy, nie ma żadnych negocjacji, żadnych deklaracji, ani nawet żadnych zaklęć. Mdisho robi najpierw jeden zamach potem poprawia drugim, i obcina Niemcowi głowę. A potem, tak samo szybko i tą samą drogą, wraca do swojego domu.

Bardzo znamienna jest natomiast rozmowa, do jakiej w tej sprawie dochodzi między Dahlem a Mdisho. Mdisho w bezgranicznym uniesieniu opowiada mu o swoim zwycięstwie, a Dahl, zmartwiony jak cholera, musi go wręcz błagać, by nikomu pod żadnym pozorem nie wspominał o tym, co zrobił, bo zostanie aresztowany i pewnie surowo ukarany. „Dobrze postąpiłeś. Zachowałeś się jak bohater”, mówi mu Dahl. „Tylko, pamiętaj, nie mów o tym nikomu”.

Przypomniała mi się tamta scena kiedy wpadł mi w ręce któryś z ostatnich numerów „Warszawskiej Gazety”. Na samym dole strony tytułowej widnieje tytuł: „Hekatomba dokonana przez ‘szlachetny’ Wehrmacht”, a obok jest to zdjęcie. Malutkie skromne zdjęcie, jedno z tych starych, przymglonych historią czarno-białych zdjęć, które Niemcy podczas okupacji lubili pstrykać wszędzie tam, gdzie się pojawili. Oto jakiś budynek, na ziemi leży parę ciał świeżo rozstrzelanych mężczyzn, a nad tymi ciałami stoi dwóch innych, i czeka na swoją śmierć. Jeden z nich to chyba jeszcze młody chłopak. Drugi jest już zdecydowanie starszy. No i proszę sobie wyobrazić, że ten chłopak ma złożone na piersiach dłonie i płacze. Ale płacze nie tak, jak to czasem jedni ludzie płaczą, a drudzy na to patrzą i stwierdzają, że oto ktoś płacze. On płacze tak jak człowiek, który za chwile umrze i nie pozostaje mu nic innego jak właśnie się rozpłakać.

Ten co stoi obok niego już nie płacze. On wygląda trochę tak jak wyglądają pojedynkujący się na westernach kowboje. A więc stoi wyprostowany, z dzielnie wysuniętą do przodu piersią, nawet ręce trzyma tak jakby miał za chwilę sięgnąć po rewolwer. I wszystko wyglądałoby właśnie w ten sposób, gdyby nie to, że kiedy się przyjrzeć uważniej, to widać, że on nie czeka na swoją szansę, ale wyłącznie na śmierć. W całej jego postawie nie ma śladu skupienia, śladu niepewności. No i ma głowę uniesioną zbyt wysoko, i te dłonie są otwarte zbyt szeroko. Tego już akurat nie widać, ale mam wrażenie, że nawet jeśli on ma oczy otwarte, to patrzy gdzieś w dal, nad głowami tych Niemców, którzy przyjechali do jego miasta, by go zabić.

Co to za scena? Nieważne. Jedna z wielu wojennych scen z okupowanej Polski, której bohaterami nie byli ani polscy żołnierze, ani partyzanci, tylko zwykli Bogu ducha winni cywile. Każdego dnia zabijani przez Niemców. Patrzę więc na to z jednej strony ponure, a z drugiej tak podniośle uroczyste zdjęcie, i myślę sobie, że ci Niemcy to jednak nie byle jaki naród. Taka historia, taka kultura, takie aspiracje – a jak idzie o stronę emocjonalną, to wyłazi coś tak pomiędzy Muanumuezi a najbardziej spedalonym kozactwem, z tym może tylko zastrzeżeniem, że opcja kozacka byłaby tu zdecydowanie bardziej wyeksponowana. I powiem uczciwie, że ponieważ mamy wojnę i musimy dokonać jakiegoś wyboru, to ja bym zdecydowanie był za tym, żeby tam wpadł jakiś Murzyn z bogato inkrustowaną scenami z życia Proroka szablą, i im wszystkim poobcinał te szwabskie łby. I nawet nie po to, by było kulturalniej, ale zwyczajnie przyjemniej. Dla zwykłej ludzkiej satysfakcji.

Niemcy. Jasna cholera! Że się to jakimś cudem na tej naszej Ziemi uchowało. I nawet z tymi kartoflami nic nie wyszło. Ciekawe tylko czy to już naprawdę jest tylko melodia przeszłości? Bardzo liczę na to, że jednak nie.

PS.

Czy wiedzą Państwo, że prominentny nowojorski rabin niejaki Szmulej zamieścił na platformie X zdjęcie niezapomnianej Czesi Kwoki z odpowiednim komentarzem.



Myśłę, że Niemcy muszą być tym zdjęciem bardzo poruszeni.

wtorek, 26 sierpnia 2025

Ad Hitlerum, ad Putinum i ad Banderum, czyli jak stać w pozycji wyprostowanej

 

Powszechne zidiocenie, jakie najpierw po wyborczej wygranej, a potem zaprzysiężeniu Karola Nawrockiego, ogarnęło wiadomą część naszej sceny politycznej, skumulowało się w ostatnich dniach w histerycznej wręcz próbie reanimacji proukraińskich emocji, które, owszem, przez rok czy dwa przepełniały serca znacznej część naszego społeczeństwa, ale po których już od roku czy dwóch nie ma ani śladu. Czemu twierdzę, że odgrzebywanie tego trupa to objaw zidiocenia? Odpowiedź jest prosta: trzeba bowiem być kompletnym idiotą, by uznać, że najlepszym sposobem zrujnowania społecznej pozycji Prezydenta jest uderzenie w niego argumentem, że skoro on uznał za stosowne ograniczyć nieco prawa, jakie Ukraińcy uzyskali u nas w wyniku rosyjskiej agresji na ich kraj, to znaczy, że z niego żaden Polak, tylko drugi Putin. 

Nie ma tu miejsca, bym miał wyliczać powody, dlaczego przez te kilka lat autentyczna wręcz początkowa sympatia Polaków do Ukraińców sięgnęła dna, natomiast nie ma najmniejszej wątpliwości co do tego, że gdyby przeprowadzić uczciwy sondaż w tej sprawie, to by się okazało, że prezydent Nawrocki, odbierając niepracującym w Polsce i niepłacącym tu podatku Ukraińcom prawa do wsparcia znanego jako 800 Plus, ma poparcie na poziomie 90 procent. Takie są fakty i moim zdaniem tu nie ma ani nad czym dyskutować, ani tym bardziej podejmować jakiekolwiek działania edukacyjne.

Gdy chodzi natomiast o mnie, to ja, owszem, mam pewien pomysł i chciałbym dziś wrócić do swojego bardzo już starego, bo sprzed 18 już lat – a więc jeszcze sprzed pierwszej fali bolszewickiej agresji – tekstu, w którym przedstawiłem swoje stanowisko na temat naszych relacji z Ukrainą i jej historią i spróbowałem zasugerować pewne rozwiązanie. Myślę, że ponieważ przez te wszystkie lata, chyba ani razu w publicznej debacie nie pojawiła się choćby jedna myśl z tamtego tekstu, nie zaszkodzi – akurat dziś – do niego wrócić. Bardzo proszę.

 

 

 

Pamiętam dzień, kiedy pierwszy chyba raz, tak zwani polscy patrioci poczuli, że ze mną i z tym blogiem jest coś nie tak. Miało to miejsce jeszcze na samym początku tego blogowania, a związane było z notką poświęconą stosunkom polsko-ukraińskim, no i w ogóle polsko-ukraińskiej historii. O co poszło? Jak może niektórzy jeszcze sobie przypominają, nasz prezydent, dziś już nieżyjący Lech Kaczyński, przy okazji uroczystości upamiętniających ukraińską zbrodnię na Wołyniu, przesłał do uczestników tej strasznej rocznicy list, który przez swój zbyt, zdaniem wielu, umiarkowany ton, stał się – dla tych samych wielu – dowodem zdrady i zaprzaństwa Lecha Kaczyńskiego. I tym samym stał się bezpośrednią przyczyną wycofania przez nich poparcia dla jego prezydentury. Dziś, kiedy, tak się złożyło, prezydent Kaczyński już nie żyje, zamordowany przez tych, którym ani Wołyń w głowie, ani jego ofiary, ani nawet czciciele jego pamięci, tamte emocje są bez znaczenia, a wypływające z nich deklaracje – tym bardziej. A Ukraina wciąż trwa, i problemy związane z tym trwaniem, szczególnie tak blisko naszych granic i naszej historii, są wciąż, jak najbardziej, żywe.

Trudno mi z całą pewnością powiedzieć, o co najbardziej poszło, kiedy tamten tekst został tak brutalnie potraktowany przez ludzi, dla których pamięć o Wołyniu stanowi wciąż część ich pamięci codziennej. Myślę, że powód tego zamieszania był taki jak zawsze, a więc zwykłe niezrozumienie i nieporozumienie. Myślę, że kiedy ja pisałem o Polsce, to wielu z tych, którzy czytali moje słowa, myślało, że ja piszę o Ukrainie, a kiedy pisałem o godności, to wielu było przekonanych, że ja piszę o wybaczeniu. No i, co już najgorsze, kiedy ja wręcz zapłakiwałem się nad losem tych dzieci pomordowanych przez oprawców z UPA, wielu myślało, że ja się zapłakuję nad losem Ukraińców.

Znam ten proces bardzo dobrze. Towarzyszy mi on niemal od samego początku, jak tu piszę, i wiem – a wiedza to bolesna – że świadomość tego, jak to działa, nie opuści mnie już nigdy. Pamiętam choćby, jak któregoś dnia zobaczyłem zdjęcie Wojciecha Jaruzelskiego z tym plastrem na policzku i pomyślałem sobie, że nie chwyciła go za gardło sprawiedliwość ludzka, no więc wzięła się za niego sprawiedliwość Boska. Ale już w chwilę potem zrozumiałem, że ten Jaruzelski jest tak mały i tak nieistotny, w obliczu tego, co nam gotują nowe czasy i ci, którzy wraz z tymi nowymi czasy weszli w nasze życie, że najwyższy czas, by jego los zostawić już temu rakowi, który wyżera mu twarz, a my powinniśmy raczej patrzeć w zupełnie inną stronę. Tam, gdzie na nas już się czają zawodnicy znacznie bardziej sprawni i zdeterminowani, niż taki Jaruzelski. I do dziś, w związku z tamtą refleksją, wielu traktuje mnie jak kogoś, kto zaapelował o łaskę dla Jaruzelskiego. Bo z niego już tylko biedny staruszek z plastrem na policzku. I tak to działa.

Ale miałem pisać o Ukrainie. Proszę bardzo. Będzie o Ukrainie. Otóż, jak wiemy, w wyniku agresji Niemiec i Związku Sowieckiego na Polskę we wrześniu 1939 r. Niemcy rozpoczęli realizację tzw. Intelligenzaktion, wymierzonej w polską elitę intelektualną. Akcja ta przebiegała z różną intensywnością w poszczególnych rejonach okupowanej Polski. Najwięcej morderstw popełniono na Pomorzu (30 tys. ofiar), Wielkopolsce (2 tys. ofiar), Mazowszu (ok. 6,7 tys. ofiar), Śląsku (ok. 2 tys. ofiar), Łodzi (ok. 1,5 tys. ofiar), a także w tzw. akcjach specjalnych, z których największe to Ausserordentliche Befriedungsaktion (ok. 3,5 tys. ofiar) i Sonderaktion Krakau i Zweite Sonderaktion Krakau (ok. 187 ofiar – uczonych i pracowników naukowych z Uniwersytetu Jagiellońskiego). Po niemieckiej agresji na Związek Sowiecki, 22 czerwca 1941, założenia Intelligenzaktion zostały przez władze policyjne III Rzeszy rozszerzone na tereny II Rzeczypospolitej, anektowane wcześniej przez ZSRR.

30 czerwca 1941 o godz. 4.30 rano, siedem godzin przed zajęciem Lwowa przez Wehrmacht, wkroczył do miasta ukraiński batalion Nachtigall. 2 lipca 1941 przed południem w swoim gabinecie na terenie Politechniki Lwowskiej został aresztowany przez Gestapo prof. Kazimierz Bartel. W nocy z 3 na 4 lipca 1941, Gestapo dokonało brutalnego aresztowania dwudziestu dwóch profesorów uczelni lwowskich (głównie Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza i Politechniki Lwowskiej), członków ich rodzin i osób przebywających w ich mieszkaniach. Kilku profesorów aresztowano z rodzinami i gośćmi. Z jednego domu wywleczono 82-letniego staruszka, profesora położnictwa w stanie spoczynku, Adama Sołowija wraz z 19-letnim wnukiem, Adamem Mięsowiczem. Z mieszkania prof. Ostrowskiego zabrano będących u niego gości – między innymi ordynatora szpitala żydowskiego, dra Stanisława Ruffa z całą rodziną i księdza Komornickiego. Tak samo uczyniono w domu profesora Jana Greka, zabierając gospodarza wraz z żoną i szwagrem, Tadeuszem Boy-Żeleńskim, którego akurat nie było na liście. Lista profesorów Uniwersytetu, sporządzona prawdopodobnie przez ukraińskich studentów z Krakowa, związanych z OUN, była zdezaktualizowana, co stwarzało niekiedy dodatkowe komplikacje. Aresztowanych profesorów przewożono do Zakładu Wychowawczego im. Abrahamowiczów – w kompleksie akademików Politechniki Lwowskiej, gdzie po przesłuchaniach przez Gestapo, rankiem 4 lipca 1941 zabrano ich na rozstrzelanie. Aresztowanych uczonych, oraz ich rodziny wymordowano o świcie 4 lipca 1941 na zboczu Kadeckiej Góry. 11 lipca Gestapo aresztowało dwóch profesorów Akademii Handlu Zagranicznego, Henryka Korowicza i Stanisława Ruziewicza. Obaj zostali rozstrzelani następnego dnia w nieznanym miejscu. Kazimierz Bartel po pobycie w więzieniu Gestapo przy ul. Pełczyńskiej, 21 lipca został przeniesiony do więzienia na Łąckiego a następnie 26 lipca rozstrzelany.

Zwłoki rozstrzelanych we Lwowie polskich oficerów zostały w nocy z 7 na 8 października 1943 wydobyte przez specjalny oddział o nazwie Sonderkommando 1005, utworzone z młodych Żydów, pozostających w gettach, którego zadaniem było odkopywanie grobów ludzi rozstrzelanych w masowych egzekucjach, a następnie palenie ich zwłok, i spalone w Lasach Krzywczyckich.

Ktoś powie, że było o Niemcach, było też oczywiście o Polakach, natomiast o Ukraińcach ani słowa… no może z wyjątkiem owej drobnej wzmianki o batalionie Nachtigall, i tych ukraińskich studentach. Akurat tak się składa, że ze względów, o których jeszcze wspomnę, te proporcje są akurat w sam raz, natomiast to prawda – na Ukraińców jeszcze przyjdzie czas. Tu chodziło głównie o to, żeby przypomnieć te nazwy i te nazwiska – niemieckie nazwy i polskie nazwiska. A tu natomiast chodzi o to, że 3 lipca tego roku, w Parku Studenckim we Lwowie odbyła się uroczystość odsłonięcia pomnika ku czci pomordowanych przez Niemców polskich profesorów. Pomnik jest duży, piękny i bardzo wiele znaczący. Przedstawia wysoką, zbudowaną z 10 przykazań bramę, oraz metalowy odlew kopii niemieckiego rozkazu rozstrzelania profesorów. Uroczystości odsłonięcia towarzyszyła Msza Święta, celebrowana przez trzech biskupów, do Lwowa przyjechali krewni pomordowanych, rektorzy i profesorowie z Lwowa i z Polski, był ambasador Polski na Ukrainie, i ukraiński ambasador w Polsce, był mer Lwowa i prezydent Wrocławia Dutkiewicz, przyjechał nawet z Niemiec niejaki Dieter Schenk, historyk i syn oficera gestapo, który planował wygłosić we Lwowie bardzo ekspiacyjne przemówienie.

I oto okazało się, że wszystko na co Ukraińców było stać – poza oczywiście łaskawą zgodą na postawienie pomnika – było dopuszczenie do głosu mera Lwowa, prezydenta Dutkiewicza i jednego ze swoich radnych, jako tak zwanego „głosu ludu” (oczywiście, jak się domyślamy ludu ukraińskiego), z takim oto zastrzeżeniem, że od początku do końca uroczystości nikomu, włącznie z arcybiskupem Mokrzyckim, nie wolno w jakiejkolwiek formie wspomnieć o tym, że pomordowani profesorowie byli Polakami. A jak się domyślam, opierając się na swoich dotychczasowych doświadczeniach, gdy chodzi o ukraińskie ambicje, by świat ich traktował jak naród, Ukraińcy tę swoją prośbę z całą pewnością sformułowali w taki sposób, by każdy wiedział, że jakikolwiek przypadek niesubordynacji zostanie potraktowany jak zdrada i cios wymierzony w ukraińską dumę. I, naturalnie, wszyscy postąpili zgodnie z wolą strony ukraińskiej i o polskich profesorach, oględnie bardzo, wspominali jako o profesorach lwowskich.

I teraz, domyślam się, że ci którzy albo nie mieli okazji zapoznać się z moimi refleksjami na temat Wołynia sprzed lat, albo jakoś tamte emocje zdążyli przetrawić, znów wybuchnie świętym oburzeniem, że trzeba było Ukraińcom powiedzieć, żeby się walili, wsiąść w autobus i ruszyć w stronę granicy z Polską, gdzie można będzie się przez kilka godzin spokojnie przespać, w oczekiwaniu na kogoś, kto zechce ten autobus wypuścić z tej pieprzonej Ukrainy, albo, trzeba było wyrwać mikrofon temu jakiemuś Olehowi i krzyknąć mu prosto w to czarne podniebienie, że nich żyje polski Lwów. A ja tymczasem, wciąż uparcie się trzymam swojej starej tezy z czasów, gdy polską politykę zagraniczną próbował budować śp. Lech Kaczyński, że Ukraina, taka z jaką dziś mamy do czynienia, nie daje nam absolutnie żadnego pola manewru. Bo oto, albo mówimy sobie, że niech ich wszystkich szlag trafi, najlepiej razem z Rosją, do której wielu z nich tak tęskni, albo uznajemy, że tam, obok tych, co tak bardzo tęsknią za Rosją, są też ci, którzy Rosji całym sercem nienawidzą, tyle że przy okazji ubzdurali sobie, że, skoro Ukraina ma być wolna i niepodległa, to wyłącznie jako historycznie wielki, silny i dumny europejski naród, którym – ani jednym, ani drugim, ani trzecim, ani tym bardziej czwartym – tak się składa, nawet nie jest. Bo tak już niefortunnie dla niej się porobiło, że Ukraina to w najlepszym wypadku jakiś lud, bez historii i bez tradycji. Ale tym samym, uznajemy, że przy tym poziomie szaleństwa, jakie reprezentują owi ukraińscy patrioci, nie ma żadnej możliwości, żeby ktokolwiek i kiedykolwiek wybił im te marzenia z głowy, zwłaszcza tłumacząc im, że praktycznie jedyny ich narodowy bohater, jedyny ich powód do dumy i jedyny dostępny dla nich powód, by wierzyć w swoją historię – to najbardziej okrutny morderca.

Popatrzmy jeszcze raz na to, co się stało 3 lipca w Parku Studenckim we Lwowie, odsłonięty zostaje pomnik polskich – polskich w sposób tak oczywisty, że już bardziej się nie da – profesorów. I na to przychodzą ukraińscy patrioci i proszą uprzejmie, by ani na tym pomniku nie było tablicy z nazwiskami tych profesorów, ani też nigdzie poza tym nie padła jakakolwiek sugestia, że ci profesorowie byli Polakami. Czy może oni chcą, by tam napisać, że oni byli Ukraińcami. Przepraszam bardzo, ale tak durni to oni jednak nie są. Oni świetnie wiedzą, że czegoś takiego, jak ukraiński profesor w tamtych czasach zwyczajnie nie było. Bo być nie mogło. No, może na zasadzie jakiegoś kompletnego przypadku, ale generalnie, jeśli tam się miało pojawić jakieś nie polskie nazwisko, to już prędzej jakiś Perier, swoją drogą pradziadek mojej żony, czy Longchamps de Berier, o którym za chwilę. Ktoś mi powie, że jestem rasistą. Że ten rodzaj wywyższania się jest nieładny i w ogóle niesłuszny. Na to więc mam jeszcze jedną historię.

Otóż 20 sierpnia  wybieram się z żoną na Ukrainę. Plan jest tym razem taki, by nie jechać do Lwowa, lecz zwiedzić parę innych tradycyjnie polskich miast, między innymi Drohobycz i Truskawiec. Oczywiście, ja wiem, że przy znanej nam już z doświadczenia metodzie traktowania przez Ukraińców gości z Polski, ten jeden dzień na Ukrainie podzieli się równo po połowie – pół czasu spędzimy w kompletnej bezczynności na granicy, a pół na zwiedzaniu. Ale kochamy Polskę, zwłaszcza jej historię, i bardzo chcemy zobaczyć przynajmniej ten Truskawiec. Żona moja, przygotowując się do tego wyjazdu, kupiła sobie przewodnik po Zachodniej Ukrainie i nagle zauważyła, że jak idzie o nazwy ulic, które w jakikolwiek sposób miałyby upamiętniać ukraińską historię i jej bohaterów, powtarzają się trzy: Tarasa Szewczenki, Stiepana Bandery i Bohaterów UPA. Reszta, to albo Ruscy (jak Czechow) albo Żydzi (jak Schultz), albo Polacy (jak Mickiewicz). A tak to nic. Tylko ten Szewczenko i mordercy z UPA.

I to jest sytuacja, w jakiej się znajdujemy, gdy chodzi o nasze relacje z Ukrainą, i jeśli idzie o nasze szanse, by ich jakoś ucywilizować. Otóż to jest droga bez wyjścia. Bo albo będziemy im wciąż i tak długo powtarzać, że mają przeprosić za swoje zbrodnie, a tym samym uznać tę swoją podłą historię, aż wreszcie zorientują się, ze nie mają dokąd iść, i znów – w tej swojej desperacji – dojdą do wniosku, że pozostaje im tylko „rezać”, albo damy im spokój i będziemy beznamiętnie patrzeć, jak wracają pod skrzydła swoich ruskich panów, gdzie będą pokornie budować to co im się budować każe. Ale można jeszcze coś. Można im z godnością charakterystyczną dla kogoś, kto ma bez porównania więcej, pozwolić na tę odrobinę kompletnie niepoważnej dumy, a w międzyczasie, już we własnym gronie powtarzać słowa prawdy, takie choćby, jakie wypowiedział przy okazji wspomnianych uroczystości odsłonięcia pomnika, ksiądz Franciszek Longchamps de Berier, stryjeczny wnuk Romana, ostatniego rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, który zresztą koncelebrował Mszę Świętą 3 lipca. Posłuchajmy:

Urodziłem się we Wrocławiu, ale gdyby nie było wojny, a wszystko przebiegałoby tak samo, to urodziłbym się we Lwowie i był księdzem w tym kościele. Bo kościół św. Marii Magdaleny był kościołem parafialnym dla rodziny mojego dzidka i rodziny jego brata, profesora Romana Longchamps de Berier. Uczestnictwo w tej mszy i w odsłonięciu upamiętnienia jest przeżyciem ważnym nie tylko dla rodzin rozstrzelanych profesorów, ale i dla wszystkich nauczycieli akademickich, związanych z uniwersytetem, bo była to ofiara symboliczna. Ci profesorowie zostali zamordowani dlatego, że byli polskimi profesorami. Zginęli z nimi ich synowie tylko dlatego, że byli synami polskich profesorów. I ta symboliczna ofiara jakby reprezentuje tych wszystkich, którzy zostali zamordowani za to, że stanowili polską inteligencję. Bo to był mord i w Stanisławowie i w Krakowie. Dlatego pamiętamy i modlimy się dzisiaj za wszystkich pomordowanych naukowców. Wielu z nich zostało zabitych przez Sowietów i wygląda na to, że Uniwersytet Jana Kazimierza poniósł nawet większe straty w pracownikach naukowych z rąk Sowietów. Ostatnio dowiadujemy się, że niektórzy z nich zginęli w Bykowni koło Kijowa. Niezwykle ważne jest uświadomienie, że do tej tragedii doprowadziły konkretne grzechy: szowinizm, nieumiarkowany nacjonalizm, nienawiść, zazdrość. I na to trzeba zwrócić szczególną uwagę, że te grzechy i te wszystkie ekstremizmy są niebezpieczne, bo prowadzą ostatecznie – jak się okazuje – do morderstwa”.

I to już koniec. Mam tylko małą uwagę do wszystkich tych, którzy uważają, że wszystko jest tak proste, jak to, cośmy sobie wymyślili już jakiś czas temu, i tak bardzo się nam to spodobało. Może na samym końcu, sprawy rzeczywiście okazują się proste, ale żeby dojść do tej wiedzy, należy bardzo mocno szukać. Co szczerze polecam.




poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Gdy mężczyna ani dobrze kończy, ani dobrze zaczyna

 

       Gdy jeszcze w roku 2014 Prawo i Sprawiedliwość ogłosiło, że kandydatem zjednoczonej prawicy w wyborach na Prezydenta RP będzie niemal nikomu wówczas nieznany Andrzej Duda, zamieściłem tu tekst, w którym napisałem, że to on właśnie obejmie ów urząd, choćby dlatego, że Bronisław Komorowski to ktoś, kogo jest w stanie pokonać choćby kołek w płocie. A zatem, kiedy nadszedł ów dzień zwycięstwa, byłem pełen zarówno radości, jak i satysfakcji. No i nie minęło tych parę miesięcy, jak, jeszcze przed zaprzysiężeniem, obok nazwiska Prezydenta zaczęło się pojawiać znane mi aż nazbyt dobrze nazwisko niejakiego Marcina Kędryny, jako rzekomego przedstawiciela prezydenta elekta do kontaktów z mediami i opisywanego przez media jako kolega Prezydenta ze szkoły.

       Napisałem, że Marcin Kędryna był mi aż nazbyt znajomy, przede wszystkim przez to, że wcześniej prowadził na Salonie24 bloga, którego ja osobiście, po pierwszych paru razach, starałem się obchodzić szerokim łukiem, a dodatkowo przez jego do tego stopnia ekstrawagancki wygląd, że nie można było o nim myśleć inaczej, jak o człowieku niespełna rozumu. No i oto, tuż po zaprzysiężeniu, zobaczyłem tego cudaka w najbliższym otoczeniu Prezydenta RP, tym razem już bez konkretnej informacji, do czego on Prezydentowi ma służyć. I tak to już było przez kolejne lata i kolejną kadencję, że gdziekolwiek w kraju czy na świecie, przebywał Prezydent, tak też gdzieś w kącie można było dojrzeć owego Kędrynę, bez podpisu i bez przydziału.

      Jeszcze w lipcu 2015 roku, w odpowiedzi na owe zamiary Andrzeja Dudy, napisałem kolejny tekst, który zakończyłem w następujący sposób:

Do inauguracji zostało nam 6 dni. 7 sierpnia Andrzej Duda obiecał ogłosić nazwiska ludzi, którzy będą mu pomagać w jego służbie dla Ojczyzny. Jeśli w tym towarzystwie, jako specjalista od kontaktów Prezydenta z mediami, znajdzie się człowiek, którego obecność musi spowodować, że świat zacznie zadawać pytanie: „Co to za jeden?”, a jedyną odpowiedzią będzie pełna zażenowania informacja, że to podobno „kolega Dudy ze szkoły” , to, przepraszam bardzo, ale ja już teraz ogłaszam, że świat, który znaliśmy, w tych dniach się skończył, a ja głupi nawet tego nie zauważyłem”.

      Dziś, po 10 latach prezydentury Andrzeja Dudy, jeśli możemy potwierdzić fakt, że świat, który znaliśmy się skończył, to powodów do tego jest oczywiście znacznie więcej niż Marcin Kędryna w Pałacu Prezydenckim, niemniej w momencie kiedy piszę ten tekst trochę się boję tego, co się stanie pojutrze i w kolejnych dniach, tygodniach i miesiącach. Tego się oczywiście boję, ale za to już wiem, co się stało ledwie wczoraj, czy przedwczoraj. Otóż proszę sobie wyobrazić, że w szale nadawania orderów komu popadnie, zaczynając od prezydenta Krakowa Majchrowskiego i komendanta głównego Policji, przez braci Karnowskich, po Magdę Ogórek, prezydent Duda postanowił wyróżnić Krzyżem Wolności i Solidarności człowieka nazwiskiem Jerzy Gorzelik. Kim jest ów ktoś, ja akurat, jako urodzony i zamieszkały na Śląsku, wiem bardzo dobrze, a to stąd, że przez wiele lat mogłem go oglądać i słuchać jego wrzasków, gdy za moimi oknami prowadził regularne demonstracje na rzecz oderwania Śląska od Polski. Dla mnie przez wszystkie lata swojej aktywności Gorzelik był symbolem najbardziej jednoznacznej zdrady i przedstawicielem równie jednoznacznej niemieckiej agentury. Do dziś pamiętam słynne wystąpienie, kiedy to ogłosił Gorzelik ni mniej ni więcej tylko:

Jestem Ślązakiem, nie Polakiem. Moja ojczyzna to Górny Śląsk. Nic Polsce nie przyrzekałem, więc jej nie zdradziłem. Państwo, zwane Rzecząpospolitą Polską, którego jestem obywatelem, odmówiło mi i moim kolegom prawa do samookreślenia. I dlatego nie czuję się zobowiązany do lojalności wobec tego państwa”.

       I oto, jak słyszę, ustępujący prezydent Andrzej Duda postanowił uhonorować Gorzelika Krzyżem Wolności i Solidarności. Gorzelika, który w roku 1989 miał zaledwie 18 lat, a jego realne związki z polską wolnością i polską solidarnością sprowadzają się do tego, że ile razy wchodziły mu one przed oczy, to odwracał się do nich plecami i składał kolejne deklarację, alebo po śląsku, albo wręcz po niemiecku.

      I oto prezydent Duda zapisuje Gorzelika do grona najbardziej zasłużonych Polaków, a ja sobie myślę, że spopularyzowane przez niesławnego Leszka Milera powiedzenie, że nieważne jak mężczyzna zaczyna, ale jak kończy, w odniesieniu do Andrzeja Dudy można zmodyfikować w taki sposób, że najgorzej jest jeśli człowiek ani dobrze kończy, ani nawet nie najlepiej zaczął. Tyle dobrego, że zawsze możemy się pocieszać, że mogło być znacznie gorzej, no i że za dwa dni nastąpi jednak 10 lat tłustych.



czwartek, 19 czerwca 2025

Uprowadzenie Moniki Kern, czyli o tym, dlaczego jestem tu gdzie jestem

 





       Zanim ostatecznie otworzę dzisiejszy temat, muszę się przyznać do pewnej obsesji. Otóż, jeśli idzie o wszystkie lata III RP, nic mnie chyba tak emocjonalnie nie angażuje, jak, do dziś niewyjaśniona i pozostająca jedną z najczarniejszych historii tego ćwierćwiecza, sprawa uprowadzenia Moniki, córki swego czasu bardzo prominentnego polityka Porozumienia Centrum, oraz wicemarszałka Sejmu, a dziś już nieżyjącego Andrzeja Kerna. Ja oczywiście to wszystko mam cały czas w głowie, ale pewnie bym o tym dziś nie wspominał, gdyby nie to, że parę dni rozmawiałem z bliską bardzo osobą, która sama wspomniała o śp. Andrzeju Kernie, tyle że w kontekście tego, że współczesna Polska pozostawiła nam zaledwie paru autentycznych bohaterów, takich jak Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, czy Jacek Kuroń, ale cała ta reszta zniknęła, jak najsłuszniej zresztą, w odmętach niepamięci, i w tym momencie ów znajomy wymienił nazwisko marszałka Kerna i zapytał, czy ja go pamiętam. Trochę więc powspominaliśmy, ale to co mi z tej rozmowy zostało w głowie, to to, że znajomy nazwał sprawę Moniki Kern, zwykłą głupią „szczenięcą miłością”, jakich każdego dnia mnóstwo i że nie ma o czym gadać. Wspomniałem o tym mojej córce, osobie całym sercem zaangażowanej politycznie i społecznie w to co się dzieje i tu i wszędzie na świecie, i proszę sobie wyobrazić, że ona ani nie znała nazwiska Kern, ani nie słyszała o tamtym uprowadzeniu, ani nawet nie wiedziała o istnieniu filmu Marka Piwowskiego „Uprowadzenie Agaty”. W tym momencie, uznawszy, że takich jak moje dziecko muszą dziś być legiony, tego nie można tak zostawić i postanowiłem na tę okoliczność wrzucić tu tekst, stanowiący swego rodzaju kompilację tego, co już miałem okazję tu powiedzieć przed wielu już laty. Proszę posłuchać.

       Otóż jeszcze w czarnych latach 90., a dokładnie w roku 1992, w sytuacji gdy politykami niezwykle skutecznymi, a przy okazji niezwykle zdeterminowanymi, by, wbrew umowom Okrągłego Stołu, zrobić z Polski państwo prawdziwie demokratyczne, okazali się Jarosław i Lech Kaczyński, System używał wszystkich, jakie miał wówczas w swojej dyspozycji, sił, by obu unicestwić, nawet jeśli nie fizycznie, to przynajmniej politycznie. Jedną z „odpryskowych” ofiar tego ataku okazała się rodzina Andrzeja Kerna. W jaki sposób atak na ową rodzinę został przeprowadzony? Otóż Służby wymyśliły sobie, że jeśli otoczą nieletnią córkę Kernów swoją opieką w taki sposób, by ona najpierw uciekła z domu, a następnie, przy odpowiedniemu zaangażowaniu ogólnopolskich mediów, stała się bohaterką obyczajowego skandalu, ów medialny zgiełk doprowadzi do kompromitacji rodziny Kernów a przy okazji samego Porozumienia Centrum, i, w efekcie, samego Jarosława Kaczyńskiego i jego brata.

       Czym dłużej o tym myślę, tym bardziej to wszystko sobie wyobrażam. Widzę więc jak pewnego dnia, obok 15-letniej wówczas Moniki Kern pojawia się pięć lat od niej starszy   niejaki Maciej Malisiewicz ze swoją mamą, i zaczyna się systematyczna praca nad tym, by to dziecko wyrwać z rodzinnego domu. Ale widzę też ludzi innych. Obcych. Nie będących członkami obu rodzin, którzy wszystko starannie organizują i nadzorują. Widzę też w pewnym momencie już polityków, których każde słowo jest odpowiednio ustawione i jest mu nadana odpowiednia treść, właściwy i ton i dźwięczność. Jakieś nazwiska? Proszę bardzo. – przede wszystkim Malisiewiczowie, a potem Baranowski, szef KLD w Częstochowie, człowiek, u którego Monika ukrywała się, uciekając przed rodzicami, Zbigniew Bujak, człowiek, który namawiał Malesiewiczową, by startowała na senatora, no i pani prokurator Cyrkiewicz, która prowadziła dochodzenie w sprawie zaginięcia. Jeszcze jakieś? No tak, dziennikarze, którzy pisali, ze ojciec to zły i nieuczciwy człowiek, podczas gdy to nieprawda. No i oczywiście twórcy powstałego w ciągu 40 dni na zlecenie filmu „Uprowadzenie Agaty”, z Jerzym Stuhrem, Wojciechem Mannem, Krzysztofem Materną, Januszem Rewińskim… swoją drogą, ciekawe, że ten akurat do końca życia nie puścił pary z ust na temat tego, co tam się działo.

         Jeszcze ktoś? Owszem, osoba najbardziej winna śmierci Andrzeja Kerna. Jak to już po latach w jednym z prasowych wywiadów określiła sama Monika Kern, „panowie Kaczyńscy, a właściwie Jarosław”. To przez niego „ojcu pękło serce”. Dlaczego? No bo Kaczyński postanowił, by w kolejnych wyborach Kern kandydował do Senatu, a nie do Sejmu. Oczywiście, ona była młoda, postąpiła głupio, wyrządziła mamie i tacie krzywdę, ale to przez to, że została zmanipulowana i okłamana. Natomiast tak naprawdę to Prezesowi Tatuś do końca życia nie wybaczył.

       Ja świetnie do dziś pamiętam tamtą publiczną atmosferę, przypominam sobie dobrze wszystkie pojedyncze głosy, ale dziś też próbuję sobie wyobrazić – i udaje mi się to bardzo skutecznie – atmosferę w domu państwa Kernów, kiedy to któregoś dnia znika ich córka, tak by oni przez kolejne półtora roku nie znali nawet miejsca jej pobytu, a cała publiczna przestrzeń widząc ich rozpacz, wyłącznie rży i mówi im jedno: „Wiemy, gdzie ona jest, ale nie powiemy. I mamy nadzieję, że w tej swej rozpaczy zdechniesz”. Kiedy mówię „przestrzeń publiczna”, nie mam na myśli niszy. Nie mówię o plotkarskich magazynach. Chodzi mi jak najbardziej o przestrzeń publiczną, o osoby publiczne, o ludzi, których nazwiska znamy, równie dobrze, jak nazwisko Malisiewicz. O wciąż aktywnych polskich polityków i wciąż znanych powszechnie dziennikarzy „Gazety Wyborczej”  i innych ogólnopolskich dzienników. O nieświętej pamięci Jerzym Urbanie, który, jako jeden z oczywistych animatorów tamtej akcji, został świadkiem na ślubie Moniki i Malisiewicza, a potem tańczył z nią na ich weselu, a zdjęcia z owej uroczystości fruwały po wszystkich mediach.

     A dziś już tylko widzę, że jeśli ktoś jeszcze o tym co się wtedy działo pamięta, to tylko o jakichś głupich nastolatkach, którzy się w sobie zakochali i poszli w długą.

      Swego czasu napisałem tu parę tekstów, gdzie mój gniew był tak wielki, że w tej swojej bezradności, zacząłem się już odwoływać do Psalmów i tego wszystkiego co w nich jest formułowane przeciwko drugiemu człowiekowi. Nasza wiara i w ogóle nasza cywilizacja każe nam wybaczać, ale też – może przede wszystkim – nie złorzeczyć i nie nienawidzić. Szczególny dziś mam kłopot z owym złorzeczeniem, które robi przecież wrażenie czegoś bardzo jednoznacznego i nie znoszącego wyjątków. A zatem nie wolno złorzeczyć. Z tego punktu widzenia, popełniam chyba grzech, powtarzając wciąż za Psalmistą: „Wracają wieczorem, warczą jak psy i krążą po mieście. Włóczą się, szukając żeru”. „Wytrać ich”. Panie, wytrać ich.

       Czy ja grzeszę? Jaki mam wybór, kiedy patrzę dziś na to, co oni chcą zrobić kolejnym rodzinom, a w głowie już tylko mam tamten dom sprzed lat, gdzie któregoś dnia zabrakło jednej osoby, i wszędzie wokół zapanował tylko strach i zimna bezradność. A oni wracali wieczorem, warczeli jak psy, krążyli po mieście i włóczyli się, szukając żeru. Czy ja grzeszę, gdy mówię że są jak psy? Że ich trzeba rwać zębami i wywlekać z nich serca. Czy ja może już przestałem kochać bliźniego? Bardzo chciałbym to wiedzieć.

 


 

O ludobójstwie, o głodzie i o pięciu pieczątkach

  Dziś, kiedy minęło już 17 lat jak prowadzę ten blog, przypominam sobie, że zaledwie raz zamieściłem tu tekst poświęcony rocznicy sowiecki...