poniedziałek, 12 maja 2025

Byłem Alfonsem

 

Wprawdzie wszystko wskazuje na to, że przekręt pod tytułem „Alfons Nawrocki” zdechnie jeszcze przed końcem tygodnia, zwłaszcza gdy oto dowiadujemy się, że warszawski ratusz, z zarządzenia Rafała Trzaskowskiego wsparł okrągłym milionem złotych lokalny projekt trudniący się sutenerstwem właśnie, ja bym jednak chciał już niemal rzutem na taśmę, dodać tu swoje trzy grosze, tym razem, bardziej dla zabawy, niż w próbie wyjaśnienia czegokolwiek.

Dla przypomnienia, oryginalnie ów sutenerski element pojawił się na początku kampanii, kiedy to okazało się, że Karol Nawrocki, jako jeszcze młody człowiek pracował w Grand Hotelu w Sopocie, jako ochroniarz, i któryś z tych oszustów przypomniał sobie, że przecież on, czy jego znajomi, ile razy podczas swoich wojaży po świecie potrzebowali kurwy, to szli albo do portiera, albo recepcjonisty, względnie właśnie członka ochrony hotelu, no i uznali, że tę wiedzę można by było z łatwością przenieść na toczącą się prezydencką kampanię.

Otóż ja ani przez chwilę nie wątpiłem w to, że w czasie gdy Karol Nawrocki pracował w Grand Hotelu, w mieście Donalda Tuska, Jacka Karnowskiego i wielu wielu innych niewiele mniej znaczących postaci politycznej bohemy i któryś z hotelowych gości zapytał go o dziewczyny, to ten się nie wykręcał i nie mówił, że nie wie, o co chodzi, tylko pokazywał palcem na bar, czy gdzie tam i tyle wszystkiego. Ktoś zapyta, skąd ja to wiem, a ja już chętnie wyjaśnię.

Jak niektórzy z nas wiedzą, przed wielu laty pracowałem w szkole, a przez to, że uczyłem języka angielskiego, to parę razy zdarzyło mi się pojechać z uczniami na wycieczkę do Wielkiej Brytanii. Za każdym razem odbywało się to tak samo. Wsiadaliśmy w Katowicach do autokaru, a następnie jechaliśmy na graniczne przejście do Słubic, skąd potem już dalej do Londynu. Jednego razu stało się tak, że dość późnym wieczorem już w samych Słubicach, autokar się zepsuł i to tak bardzo, że musieliśmy się zatrzymać na noc w hotelu. Poleźliśmy więc z tymi dziećmi na miejsce, usiedliśmy w holu i czekaliśmy aż pani z recepcji znajdzie dla nas odpowiednią liczbę pokoi. Dzieci jak to dzieci, znalazły sobie mnóstwo okazji, by uznać to co się stało za fantastyczną przygodę, a ja siedziałem, jednym okiem patrzyłem, żeby się za bardzo nie rozszalały, a drugim podziwiałem niezwykłą wprost poetykę słubickiego hotelu. Poza nami, ruchu praktycznie nie było, tylko od czasu do czasu wchodził jakiś świeży tirowiec, a za rogiem w restauracji na barowych stołkach z wielkimi dupami siedziały... tak, nie mylicie się Państwo, kurwy.

Powoli mijał czas, wreszcie dostaliśmy klucze, dzieci porozchodziły się do swoich pokoi, a ja za nimi również. Kiedy jednak zaszedłem już do siebie, nie mogłem nie dostrzec, że, choć w pokoju było dość czysto, a łóżko było prześcielone, to na poduszce jest lekkie wgłębienie i jakieś włosy. Zszedłem więc na dół do recepcji i poinformowałem o tym co zobaczyłem miłą dziewczynę z recepcji, a ona, biedaczka, powiedziała mi, że pań pokojowych już nie ma, ona jest tu zupełnie sama, i nie ma jak zostawić recepcji. Poprosiła mnie jednak, że gdybym zechciał wejść za ladę i przypilnować miejsca, to ona szybciutko pojedzie na górę i mi wszystko ładnie zmieni. A ja oczywiście powiedziałem, że czemu nie, i wlazłem za recepcję.

I oto, proszę sobie wyobrazić, już po chwili do holu wszedł umordowany długą jazdą jakiś kierowca i ruszył prosto na mnie z pytaniem: „Gdzie są dziewczyny?”, a ja, odpowiednio już zorientowany w geografii miejsca, uprzejmie pokazałem palcem za róg, i głośno i wyraźnie, z uśmiechem, powiedziałem: „Tam siedzą”. Pan z ciężarówki podziękował mi i zniknął. Reszta wieczoru, no i cała reszta wycieczki minęła już bez ekscesów.

Po co ja o tym dziś piszę? Odpowiedź, moim zdaniem, jest prosta i oczywista. Chciałem w ten sposób mianowicie wyrazić swoją solidarność z moim kandydatem Karolem Nawrockim, przyszłym prezydentem Polski i wezwać wszystkich ludzi dobrej woli i otwartych głów, do udziału w mojej akcji: Emerytowani Sutenerzy Wszystkich Krajów – Łączmy Się.





piątek, 9 maja 2025

Za co Diabeł lubi "prawdziwych katolików".

 

Oglądaliśmy wczoraj transmisję z placu Św. Piotra, czekając na biały dym, który nam zapowie nowego papieża, a ja osobiście nie mogłem nie zauważyć owej nieprawdopodobnej wręcz radości, z jaką zebrany tłum przygotowywał się do tego by go powitać, zupełnie niezależnie od tego, czy przybędzie on z Afryki, Włoch, Filipin, czy jeszcze raz z Polski i czy będzie konserwatystą, liberałem, socjalistą, komunistą, czy liberałem, czy nawet… Antychrystem. Patrzyłem na kolejne ujęcia szczęśliwych i rozradowanych twarzy i po raz kolejny nabierałem przekonania, że jedyne co tu ma i zawsze miało znaczenie, to to, że Kościół Powszechny trwa i trwa niezmiennie niesiony mocą Ducha Świętego.

I też, widząc Plac i tych wszystkich ludzi, wiernych mojego Kościoła, nie mogłem zrozumieć, jak to było możliwe, że cały ten czas, kiedy to świat towarzyszył Franciszkowi w jego ostatnich chwilach, a potem już w jego ostatniej drodze do Pana, tak wielu z nas poświęciło na wymierzanie jemu, a przy okazji Kościołowi, kolejnych razów. I jak to jest możliwe już po Jego odejściu i zesłaniu nam Leona XIV, oni nadal zabijają Franciszka tysiącem cięć, bez cienia żalu, śladu litości, wciąż w głębokim przekonaniu, że to oni tak naprawdę tworzą ów prawdziwy, dany nam przez Jezusa, Kościół.

Oto wczoraj właśnie, na youtubowym kanale tygodnika „Do Rzeczy” Pawła Lisickiego, człowieka, który można by sądzić, że po wielu już swoich wystąpieniach przeciwko Kościołowi, nie powinien nas już niczym zaskoczyć, postanowiono zadać Franciszkowi cios ostateczny, porównując go do niegdysiejszego papieża Stefana VI. Zanim przypomnę tu, o kim mowa, opowiem pokrótce, co tam się zadziało. Otóż w dniu wyboru papieża Leona XIV Paweł Lisicki zaprosił do rozmowy na wspomnianym youtubie lokalnego komentatora religijnego Piotra Szlachtowicza, który przy pierwszej nadarzającej się okazji wrócił do tematu Franciszka jako „najgorszego papieża w historii”. Kiedy przyszło na to horrendum jakoś zareagować, Lisicki wprawdzie przyznał, że z tym Franciszkiem Duch Święty zdecydowanie przestrzelił, postanowił jednak przywołać postać papieża Stefana VI, który jeszcze w IX wieku, w swojej obłędnej nienawiści do swojego poprzednika, papieża Formuzusa, postanowił jego ciało ekshumować, ubrać w papieskie szaty, posadzić na papieskim tronie i urządzić mu proces o rzekomą apostazję. W wyniku wspomnianego procesu, przeprowadzonego podczas tzw. „Synodu Trupiego”, ciało Formuzusa zostało porąbane na kawałki, ze szczególnym uwzględnieniem trzech palców prawej ręki, którymi ten podczas swej posługi przysięgał, błogosławił i namaszczał, a szczątki jego zostały utopione w Tybrze.

I w tym momencie, kiedy można by się było spodziewać, że rozmowa pójdzie w kierunku rozważań na ów naprawdę ciekawy temat, jak to się wiele zmieniło od czasów jeszcze sprzed konklawe, kiedy to papieży wybierał aktualnie panujący cesarz, któremu ów papież potrzebny był wyłącznie do tego, by ten go koronował, albo porozmawiają panowie o tym, jak święty musi być ten Kościół, skoro po tych wszystkich strasznych czasach najgorszego zepsucia, On przetrwał i żyje, choćby radosną wiarą tych setek tysięcy Jego członków, odezwał się wspomniany Szlachtowicz – przedstawiający się w Internecie jako „Polak, Katolik, Wolnościowiec i Narodowiec” – powiedział, że on by akurat Franciszka ekshumować nie kazał, ale, owszem, chętnie by go osądził.

Myślę tu o tym – a robię to jeszcze od chwili, gdy postanowiłem napisać ten tekst – jak mógłbym adekwatnie zareagować na Szlachtowicza, który we wspomnianym wystąpieniu przebił nawet swoich kumpli z Frondy oraz Polonii Christiana, i nie potrafię nic mądrego wymyślić. Może tylko najpierw zwrócę się już bezpośrednio do Szlachtowicza i powiem mu, że zgodnie z moim ostatnim zobowiązaniem w konfesjonale, ja za niego pomodlę słowami słynnego egzorcyzmu Leona XIII, by go Szatan zostawił w spokoju.

Co do Lisickiego i całej tej gromadki, powiem im, że z was polska, katolicka prawica jest jak z koziej dupy trąba, i tu akurat wybieram Sławomira Nitrasa. A na miejscu realnej konserwatywnej prawicy, ręki nie podawałbym jednym i drugim.



czwartek, 8 maja 2025

Papież – czyli jak się znaleźć między producentami Coca-Coli, a piekarzami.

 

Przez te dwa dni, jakie upłynęły do zakończenia Konklawe, wszystko to co się tam działo obserwowaliśmy na youtubie, w formie transmisji na żywo z Watykanu, bez wsłuchiwania się w jakiekolwiek komentarze, spekulacje i rozważania. Tak samo też chwilę temu, gapiliśmy się w obraz przekazywany na youtubie i jedyne co rozumieliśmy z tego co widzimy i słyszymy, to to, że cały Kościół Powszechny jest niesiony radością, niezależnie od tego, czy papieżem zostanie ten, który przez media został określony jako posłaniec Chrystusa czy Szatana, ale że będzie to ten jeden jedyny, którego wskaże Duch Święty. Widzieliśmy ludzi zgromadzonych na Placu Św. Piotra, tak bardzo wiernych, pełnych miłości i nadziei, a przez to wszystko przede wszystkim i radości, i po raz nie wiem który, ujrzeliśmy ową nieprzeniknioną wielkość Kościoła. I dopiero po tym wszystkim, kiedy przełączyliśmy się na język polski i dowiedzieliśmy, że nowym papieżem został Amerykanin, który zdecydował się przyjąć imię Leona XIV, to pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy była ta, że ów niezwykły egzorcyzm do Św. Michała Archanioła, który przy każdej kolejnej okazji odmawiamy na zakończenie Mszy Świętej, został napisany właśnie przez papieża Leona XIII, po którym Robert Prevost przejął swoje imię.

Oglądaliśmy tę transmisję, przeżywaliśmy każdy jej moment i w tym samym mniej więcej momencie nasz duszpasterz ksiądz Rafał Krakowiak przesłał mi tekst, który napisał jeszcze w oczekiwaniu na ogłoszenie imienia Leona XIV, ani nie wiedząc, kim będzie nowy papież, ani w tej kwestii nie spekulując, ani nawet o to się nie modląc. Czytajmy więc.


Swego czasu, po abdykacji Benedykta XVI, napisałem na prośbę Toyaha tekst o papiestwie, który – tak mi się przynajmniej wydaje – był w zasadzie tekstem o minerałach i skałach (toyah1.blogspot.com/2013/02/don-paddington-o-sw-jadwidze-i-pewnym.html). Notkę tę, opublikowaną w dwóch częściach, zakończyłem w sposób następujący: „Kto będzie nowym papieżem? Trzeba się modlić o dobrego człowieka. Ale nawet jeśli następcą św. Piotra zostanie ktoś zły i przewrotny, to i tak nie wstrząśnie Kościołem do tego stopnia, by ten się rozpadł.

Kto będzie nowym papieżem? Trzeba się modlić o dobrego człowieka. Ale nawet jeśli następcą św. Piotra zostanie ktoś zły i przewrotny, to i tak nie będzie w stanie oderwać się od Chrystusa.”

Jak wiadomo, kardynałowie podczas konklawe w 2013 roku, wybrali papieżem Jorge Bergoglio, który przybrawszy imię „Franciszek” przez 12 lat kierował Kościołem. W tym momencie narzuca się pytanie, czy uważam, że owo stwierdzenie ze wspomnianego wyżej tekstu – „jeśli następcą św. Piotra zostanie ktoś zły i przewrotny” – odnosi się do argentyńskiego papieża, czy też nie?

Od razu odpowiadam: Nie. Nie uważam, że papież Franciszek był zły i przewrotny.

Oho! – powie ktoś – wyszło szydło z worka. Don Paddington… Niby taki porządny ksiądz, a okazał się neomodernistą opowiadającym się za opcją bergoliańską! Za linią Franciszka!! Cóż za upadek!...”

Opcja bergoliańska? Linia Franciszka? Neomodernizm? Co to w ogóle jest? To są sprawy nie na moją głowę i nie będę się do nich szczegółowo odnosił (bo w szczegółach tkwi diabeł, a przyrzeczenia chrzcielne zobowiązują mnie do tego, by trzymać się jak najdalej „od szatana i wszystkich spraw jego”). Nie będę tego czynił tym bardziej, że w porównaniu z rozmaitymi zacnymi teologami i jeszcze bardziej zacnymi ekspertami jakże dokładnie znającymi Kościół, moje zdanie nie ma tutaj zbyt dużego znaczenia. Dlaczego w takim razie w ogóle wypowiadam się na ten temat? Otóż tylko dlatego, że:

  1. Toyah zanudzał mnie prośbami, bym coś o tym napisał i mam już dosyć jego natarczywości;

  2. czuję się zmuszony do złożenia hołdu tym wszystkim, którzy ku mojemu podziwowi w sposób zdecydowany, z wielką dozą pewności w głosie potrafili i potrafią powiedzieć (choć jeszcze marne 100 lat nie minęło od śmierci papieża), że miniony pontyfikat „był najgorszy w historii Kościoła”, lub „był prawdziwie rewolucyjny, dający dobrą nadzieję na nowe otwarcie”;

  3. tak naprawdę nie obchodzi mnie Franciszek, ani żaden inny papież (którego można lubić, albo nie lubić, popierać, albo nie popierać, itd.); interesuje mnie papiestwo, a mówiąc ściśle, treść starożytnej zasady: „Gdzie jest Piotr, tam jest Kościół!”

Bardzo więc proszę Czcigodnych Czytelników, aby poniższe moje wynurzenia zechcieli potraktować jako wypracowanie pisane „na odczep” (by zadowolić pana Osiejuka), wszelkie moje opinie o Franciszku zweryfikowali nawet nie za 100, lecz najlepiej za 200 lat, gdy już odpowiednio do jego rządów w Kościele będziemy zdystansowani, oraz by nie szukali w niniejszym przedłożeniu tego (pogromienia Franciszka lub jego pochwały), co w istocie jest drugo, a może nawet trzeciorzędne.


Drugo, albo nawet trzeciorzędne są wypowiedzi i decyzje papieża Bergoglio, zmieniające doktrynę Kościoła? Dobre sobie!

Hm… Ja oczywiście znam owe inkryminowane wypowiedzi i decyzje Franciszka, ale nic mi nie jest wiadome o tym, by spowodowały one zmianę tego, w co pobożny katolik winien wierzyć. Proszę pozwolić, że przejdę do najbardziej jaskrawego przykładu, na który wskazuje się, by wykazać wzmiankowaną zmianę katolickiej doktryny.

Oto adhortacja apostolska „Amoris laetitia” – adhortacja (czyli dokument wyjaśniający doktrynę Kościoła i pokazujący osadzenie tej doktryny w życiu Kościoła) o miłości w rodzinie.

Tego typu dokument, zawierający w sobie tzw. zwyczajne nauczanie papieskie, nie może zmienić doktryny (ponieważ nie jest ogłoszony w sposób uroczysty), co nie zmienia faktu, że katolik winien się owemu nauczaniu podporządkować. Głównym zarzutem, z którym Franciszek musiał się zmagać w związku z tą adhortacją, było rzekome przyzwolenie, by osoby rozwiedzione żyjące w powtórnych związkach, mogły przystępować do Komunii Świętej. Z tego zaś przyzwolenia wysnuto wniosek, że papież pozwala na korzystanie z Eucharystii tym ludziom, którzy żyją w stanie grzechu ciężkiego. A to jest zmianą doktryny, ponieważ jak wszyscy wiemy, do Komunii możemy przystępować tylko w stanie łaski uświęcającej.

Dlaczego napisałem „rzekome przyzwolenie”? Otóż dlatego, że nie znajdziemy go w tym dokumencie. Owszem, są tam rozważania, w których papież zastanawia się (nie dając wprost odpowiedzi), czy osoby żyjące w powtórnych związkach mogą nabyć stan łaski uświęcającej tylko (tylko!) poprzez rezygnację ze współżycia seksualnego (czyli poprzez decyzję o życiu w tzw. „białym małżeństwie”), czy też może ów stan uświęcenia nabędą także (co winno być rozeznane przez duszpasterza) poprzez – upraszczając – wypełnione prawdziwą miłością rodzinną życie i gorliwe zaangażowanie w działalność Kościoła, ale jako żywo, nie ma tam przyzwolenia na zjednoczenie z Chrystusem w sakramencie Eucharystii, gdy się jest w stanie śmiertelnego grzechu!

A słynny przypis w tej adhortacji – zawoła ktoś – który owo przyzwolenie daje? Nie słyszał ksiądz o tym?” Pewnie, że słyszałem. Ja nawet ten przypis przeczytałem, podobnie zresztą jak cały papieski dokument. Pozwolę sobie w tym miejscu zacytować zdanie adhortacji, które ów przypis komentuje: „Ze względu na uwarunkowania i czynniki łagodzące możliwe jest, że pośród pewnej obiektywnej sytuacji grzechu osoba, która nie jest subiektywnie winna albo nie jest w pełni winna, może żyć w łasce Bożej, może kochać, a także może wzrastać w życiu łaski i miłości, otrzymując w tym celu pomoc Kościoła”. A teraz sam przypis, nr 351: „W pewnych przypadkach mogłaby to być również pomoc sakramentów. Dlatego <<kapłanom przypominam, że konfesjonał nie powinien być salą tortur, ale miejscem miłosierdzia Pana>> (Adhort. apost. Evangelii gaudium [24 listopada 2013], 44: AAS 105 [2013], 1038). Zaznaczam również, że Eucharystia <<nie jest nagrodą dla doskonałych, lecz szlachetnym lekarstwem i pokarmem dla słabych>> (tamże, 47: 1039).”

Nie jestem zbyt bystry, na teologii znam się w stopniu bardzo przeciętnym, nie jestem też profesorem obdarzonym kościelnymi godnościami, ani specem (jak niektórzy nasi znakomici publicyści) od doktryny Kościoła, tym niemniej sądzę, że w powyższych zdaniach ktoś może zauważyć przychylność Franciszka do przyjmowania Komunii Świętej w grzechu ciężkim tylko wtedy, gdy ów ktoś – dysponując niesamowicie wysublimowanym umysłem i jeszcze bardziej niesamowitą wyobraźnią – w zdaniach tych zauważy także Kubusia Puchatka, który „im bardziej zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”.


Jak wyżej wspomniałem, wchodzenie w tego typu nawalanki popycha nas do zajmowania się sprawami drugorzędnymi, a dla mnie osobiście włączanie się w to jest mało ciekawe, ponieważ zmusza mnie do tłumaczenia rzeczy oczywistych, co jest po prostu nużące i wyjaławiające. No, ale co tam. Niech będzie.

Otóż jedną z tych oczywistych rzeczy jest choćby to, że jako katolik mam obowiązek bronić papieża i wyrażać się o nim z szacunkiem nie dlatego, że jest on ortodoksyjny, święty, „polski”, sprawny, genialny, itd., lecz po prostu dlatego, że jest Ojcem Świętym, Namiestnikiem Chrystusa. Po cóż więc przychodzi do mnie jakiś człowiek, by mi na przykład powiedzieć, że papież to heretyk i antychryst? Do czego ta informacja jest mi potrzebna i co ja mam z nią zrobić? Ma mnie pobudzić do modlitwy w intencji Ojca Świętego? To papież i tak ma ode mnie, bo codziennie każdy ksiądz wraz z wiernymi powierza go Bogu w modlitwie eucharystycznej. W takim razie co jeszcze z tej informacji o błędach namiestnika chrystusowego ma dla mnie wynikać? Mam się ucieszyć, że nie jestem taki jak Biskup Rzymu? Wzywać do oporu przeciwko niemu? Nieufnie odnosić się do wszystkiego, co z Rzymu pochodzi? To może od razu zmontujmy swój własny Kościół, bo „dał nam przykład Luter, jak zwyciężać mamy”?

Tak, wiem, że takie ujęcie sprawy jest trochę nieuczciwe, ponieważ kolejną oczywistą rzeczą, którą winniśmy wymienić w kontekście papiestwa (a z lubością wskazują na nią ci, którzy np. do Franciszka „mięty nie czuli”), jest dbałość o to aby unikać papolatrii, czyli postawy, owszem, zawierającej w sobie pragnienie odnoszenia się z szacunkiem do Ojca Świętego i bronienia go, ale przede wszystkim polegającej na tym, by każdemu słowu, czy gestowi papieża czołobitnie przypisywać jakieś nadzwyczajne (nadprzyrodzone?) znaczenie – znaczenie, które zmusza nas do posłuszeństwa, albo/i zmienia rzeczywistość. To oczywiste, że tak pojmowana papolatria jest dla katolika nie do przyjęcia, ponieważ jest bałwochwalstwem. Tym niemniej – z pewną taką nieśmiałością – zapytam: czym, jeśli nie bałwochwalczą papolatrią, jest upatrywanie u następcy św. Piotra zdolności do zmieniania doktryny Kościoła, poprzez wypowiedzenie trzech zdań, zawartych w jakimś przypisie?


Dość na tym. Opisywanie opisywaczy herezji Franciszka już od dawna mnie skłania do nader łatwych szyderstw, co jest po prostu słabe i nie przystoi katolickiemu kapłanowi. A zapewniam, że wiele można by w tym samym duchu napisać o błędach/”błędach” Franciszka. Jeśli ktoś jest tym zainteresowany, to odsyłam do lektury nikomu niepotrzebnej książki mojego autorstwa, p.t.: „Status ontologiczny skowronków. Kościół w popkulturze, popkultura w Kościele”, a zwłaszcza do piątego jej rozdziału, który dziwnym trafem możemy znaleźć (w czterech częściach) na blogu Toyaha (toyah1.blogspot.com/2022/09/don-paddington-skowronki-czyli-ian.html). Resztę ewentualnej obrony argentyńskiego papieża pozostawiam większym ode mnie znawcom i fascynatom jego dorobku, a my przejdźmy wreszcie do tradycyjnego adremu…


Pamiętam, że raz jeden (i tylko ten jeden raz!) byłem mocno poirytowany tym, co zrobił śp. papież Franciszek.

To był początek jego pontyfikatu. Udał się z pielgrzymką na Filipiny. Odwiedził wtedy miasto Yolanda, które nieco ponad rok wcześniej zostało dotknięte tajfunem. Duża część miasta została zniszczona, śmierć poniosło 7 tys. ludzi, a wiele tysięcy pozostało bez dachu nad głową straciwszy całe swoje mienie.

Franciszek przyjechał do tych ludzi i odprawił Mszę Świętą, podczas której skierował do nich słowo. Co powiedział? No właśnie to, co mnie zirytowało. Używał bowiem straszliwych banałów, w rodzaju: „Wszystko, co mogę, to trwać w milczeniu. Towarzyszę wam w milczeniu serca.”; albo: „Spójrzmy na Ukrzyżowanego Chrystusa. On nas może zrozumieć, bo zniósł wszystkie cierpienia.”; i dalej: „Spójrzmy też na naszą Matkę, i tak jak małe dziecko, uchwyćmy się jej płaszcza, całym sercem mówiąc Jej: Mamo! Wypowiedzmy tę modlitwę w milczeniu, powiedzmy Matce, co odczuwamy w sercu.”; było też i coś takiego: „Nie jesteśmy sami... bądźcie pewni, że Jezus nigdy nie zawodzi! Bądźcie pewni, że miłość i czułość Matki Maryi nigdy nie zawodzi. Chwytając się Jej płaszcza, jak dzieci i z mocą wypływającą od Jezusa, naszego Wielkiego Brata z miłości na krzyżu, podążajmy naprzód, zawsze naprzód. Jako bracia i siostry podążajmy razem w Chrystusie.”

Czytając przekazy o tym spotkaniu Franciszka z poszkodowanymi w Yolandzie, pomyślałem sobie, że przecież ludzie dotknięci wielką tragedią nie oczekują od papieża, by mówił to, co mogą usłyszeć od kogoś takiego jak ja, czyli od byle proboszcza. Oni chcą słowa Namiestnika Chrystusa, słowa Sługi sług Bożych, który ma umacniać w wierze i tłumaczyć. Tłumaczyć, tłumaczyć, tłumaczyć! Tłumaczyć niechby nawet od Adama i Ewy, by ludzie zrozumieli, że Bóg ich kocha nawet wtedy, gdy świat spada im – w sensie dosłownym – na głowy. Kto ma to robić, jeśli nie papież? A okoliczność, że jest to trudne do wytłumaczenia? No proszę was… Nie usprawiedliwiajmy się trudnościami. Nikt nikogo nie zmusza, by był następcą św. Piotra! Jeśli ktoś nie potrafi wytłumaczyć „tego, co trzeba” i „tak jak trzeba”, to niech się w ogóle za tę robotę nie zabiera!


Co myślę o tym wszystkim dzisiaj? Cóż… Po opadnięciu emocji dochodzę do oczywistego wniosku, że ludzie z Yolandy niekoniecznie musieli wtedy oczekiwać od papieża tego, czego na ich miejscu oczekiwałbym ja. Przyznaję jednak, że jest jeszcze we mnie trochę złości na Franciszka, ale – jak być może niektórzy zauważyli – nie złoszczę się na niego z tego powodu, iż zmienił doktrynę Kościoła, lecz że w pewnej konkretnej sytuacji tej doktryny nie głosił.

To poważny zarzut, ponieważ św. Paweł zostawił duszpasterzom konkretną wskazówkę: „Głoś naukę, nastawaj w porę i nie w porę, wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz” (2 Tm 4, 2). No tak, tyle tylko, że jeśli zaczniemy przerzucać się cytatami z Pisma Świętego, wtedy – niejako w kontrze do Apostoła narodów – natkniemy się na słowa samego Zbawiciela: „Bądźcie roztropni jak węże, a nieskazitelni (prości, łagodni) jak gołębie!” (Mt 10,16). Myślę więc, że metoda tej dyskusji powinna polegać nie na tym, by zgromadzić jak najwięcej argumentów z Biblii i Tradycji – argumentów, które mają moc pognębienia przeciwników – lecz raczej na tym, by zrozumieć w jakiej sytuacji znajduje się każdy (powtarzam: każdy!) następca św. Piotra.

Ową sytuację dość dobrze opisuje poniższy dowcip:


Do papieża przybywa delegacja koncernu „Coca-Cola” i proponuje mu milion dolarów za to, by w modlitwie „Ojcze nasz”, zamiast „Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” wszyscy modlili się: „Chleba naszego powszedniego i Coca-Coli daj nam dzisiaj”. Papież stanowczo odmawia. Proponują 10 milionów, też odmawia. Proponują sto milionów – papież jest niewzruszony. Nawet na miliard się nie zgodził. Wychodzą zrezygnowani.

- Cholera! Ile musieli dać ci piekarze?!

O czym mówi ten dowcip? O producentach Coca-Coli, czyli o ludziach dalekich od Ewangelii i Kościoła, albo wręcz nie mających pojęcia o naszej chrześcijańskiej wierze, a na pewno lekceważących to, co dla nas jest święte. Odwołując się do nomenklatury biblijnej, możemy ich utożsamić ze „światem”, albo „synami ciemności”.

Są też tutaj obecni piekarze, co do których „świat” ma podejrzenie, że papież jest ich pacynką, a to co Kościół głosi (choćby poprzez „Modlitwę Pańską”) jest uzależnione od ich finansowych, intelektualnych, organizacyjnych i tym podobnych wpływów. Odwołując się do naszych wcześniejszych rozważań, możemy piekarzy z dowcipu utożsamić ze wspomnianymi wyżej zaciętymi przeciwnikami papolatrii, którzy ostatecznie okazują się być jej równie zaciętymi zwolennikami.

Jest jeszcze tutaj trzecia grupa, w ogóle w dowcipie nie wspomniana, a której obecność jest oczywista: to konsumenci Coca-Coli, chleba i papieskiego nauczania, których możemy utożsamić na przykład z wierzącymi i niewierzącymi (lub chwiejącymi się w wierze), ale tak samo doświadczonymi przez zło mieszkańcami Yolandy.

Co z tego ma wynikać? Pewnie niewiele, poza tym, że każdy Biskup Rzymu, w każdych czasach, był, jest i będzie poddany wielkiej presji ze strony ludzi, organizacji, grup uosabianych przez producentów Coca-Coli, piekarzy i mieszkańców Yolandy, tudzież innych miejsc na świecie. Czego ta presja dotyczy? Zawsze tego samego: chodzi o to (i tylko o to!), by papież ich zadowolił.

Zadowolił „świat” zmianą doktryny, zmianą postawy, a mówiąc ściśle – zmianą chrześcijańskiego paradygmatu, ponieważ to co jest obecne teraz w katolickiej postawie i katolickim nauczaniu, naraża „świat” na rozliczne straty.

Zadowolił piekarzy poprzez wykluczenie kontaktów ze „światem”, a najlepiej przez zamilknięcie, którego formą jest także odwoływanie się do wcześniejszych papieskich orzeczeń, ponieważ wszystko co trzeba zostało już powiedziane, piekarze w znakomitym stopniu mają to opanowane i tak na dobrą sprawę następca św. Piotra jest im potrzebny tylko po to, by ich wiedzę i oddanie Kościołowi docenić i usankcjonować.

Zadowolił mieszkańców Yolandy, najlepiej poprzez pocieszenie, przytulenie, materialne wsparcie, tudzież inne tym podobne, ewangeliczne czyny, ponieważ Kościół jest od tego, by praktykować uczynki miłosierne co do duszy i co do ciała.


Jak widzimy, presja mieszkańców Yolandy jest błogosławieństwem (czyli czymś pochodzącym od Ducha Świętego), a presja producentów Coca-Coli i piekarzy jest przekleństwem (czyli czymś pochodzącym od tego, który ukrywa się w szczegółach). Dla ilustracji odwołajmy się jeszcze raz do śp. papieża Franciszka, a mówiąc ściśle do słów kardynała Grzegorza Rysia (czyli, jak mawia całkowicie wolny od grzechu papolatrii pan europoseł Grzegorz Braun: „Rysia w owczej skórze”), który niedawno opowiadał o lękach Ojca Świętego. Mówił mniej więcej tak:

Papież Franciszek bał się Kościoła, który jest zamknięty, który wyczerpuje się w strukturach, który jest zredukowany do biura, który jest zamknięty w przyzwyczajeniach, który myli korzenie z kotwicą (to co jest twoim dziedzictwem, zamiast ci dawać ożywcze wody, trzyma cię w miejscu, tak że dryfujesz), który jest klerykalny.

Papież bał się także świata, który jest oszalały na punkcie konsumpcji i który redukuje wolność człowieka, do wolności konsumpcji; który jest pozbawiony umiejętności dialogu; który wpadł w tzw. kulturę tymczasowości (wszystko zredukowane do „teraz” – do tego co teraz mogę złapać i zjeść i to jest całym horyzontem ludzkiej nadziei i nadziei świata); który jest anonimowy i który przez to cierpi: cierpi na tzw. techno-autyzm powodujący, że poza komórką nie ma rzeczywistości.

Papież bał się także człowieka, który mając ogromne możliwości – możliwości, których żadne poprzednie pokolenia nie miały, ma tylko kilka istotnych celów (w domyśle: celów zredukowanych do materialnej konsumpcji).”


Ja oczywiście nie wiem, czy kardynał Ryś opowiedział o wszystkich lękach Franciszka, tym niemniej sądzę, że te uwidocznione dobrze pokazują, z czym papież (każdy papież!) musi się mierzyć. Jeśli np. Biskup Rzymu bojąc się świata oszalałego na punkcie konsumpcji będzie usiłował coś z tym szaleństwem zrobić, to ów świat wywrze intensywną (finansową, medialną, popkulturową) presję na papieża, by w swych usiłowaniach ostygł. Jeśli następca św. Piotra lęka się Kościoła, który myląc korzenie z kotwicą skazuje katolików na dryfowanie po morzach i oceanach życia, to owi wyznawcy kotwicy będą mocno naciskać na papieża (posuwając się nawet do oskarżeń o herezję), by dał sobie spokój z owymi ożywczymi wodami, które dzięki korzeniom do wnętrza naszej wspólnoty mogą popłynąć. Wynika z tego, że choć z racji oczywistych pragniemy, aby każdy Namiestnik Chrystusa miał dobre serce, to jeszcze bardziej winniśmy pragnąć, by miał twardą dupę.


Należy mniemać, że osobiste koszty trwania w oporze wobec presji zilustrowanej przez znany nam już dowcip, są dla każdorazowego Biskupa Rzymu straszliwe. Abdykacja Benedykta XVI trochę nam tę cenę ujawniła. Nie zmienia to jednak faktu, że niewiele o tym wiemy, a możemy zakładać, że poza pokusą ucieczki od problemów, pojawiają się w sercu papieża także inne pokusy, które jawią się jako zręczne/korzystne/dopuszczalne wyjście z trudnych sytuacji. Jeśli ktoś jest zbyt miękki, istnieje niebezpieczeństwo, że owej pokusie (owszem, pod presją) ulegnie.

I właśnie w tym miejscu trzeba wspomnieć Ducha Świętego.

W kontekście papieskim wskazujemy na tę Osobę Trójcy Przenajświętszej właśnie w czasie konklawe. Modlimy się w intencji kardynałów, by otwarci na natchnienia Ducha Świętego, wybrali nam dobrego papieża. Dobrego? Czyli jakiego? Takiego jak na przykład Aleksander VI (Rodrigo Borgia; panował w latach od 1492 do 1503), czyli łapówkarza, dziwkarza i deprewatora? Źle to świadczy o czasach, w których żył ów człowiek, ale skoro Duch Święty pozwolił by obwołać go papieżem, to tym samym znaczy, że nie istniał wtedy lepszy od niego kandydat. A co było w Aleksandrze lepsze w porównaniu z innymi pretendentami do papieskiej tiary? Myślę, że lepszy był stopień twardości czterech liter, czyli odporność na niesamowitą presję, z którą każdy papież musi się zmierzyć. I właśnie ze względu na ową odporność (a nie ze względu na osobistą świętość, prawowierność, czy też inne pożądane przez wiernych przymioty, którymi być może odznaczali się konkurenci) Rodrigo zwrócił na siebie uwagę Ducha Świętego.


Piszę to wszystko w momencie, gdy z komina nad Kaplicą Sykstyńską zaczął się wydobywać biały dym. Nie wiem jakiego wyboru dokonali nasi kardynałowie. Jestem jednak pewien, że nawet gdyby nowy papież okazał się być jak Aleksander VI „kimś złym i przewrotnym”, to jest to wybór najlepszy z możliwych, ponieważ Duch Święty zadbał o to, by ten, który został właśnie Biskupem Rzymu, był dla dobra Kościoła „tym najtwardszym”.










środa, 7 maja 2025

Kto spalił Jolantą Brzeską?

 

Jak wiele innych poprzednio, prokurowanych przez służby i powiązanych z nimi dziennikarzami, tak i najświeższa, tak zwana ‘Afera Pana Jerzego”, powoli schodzi w niesławie ze sceny, ale przy okazji mieliśmy szczęśliwą okazję przypomnieć sobie, nawet jeśli nie sprawę, to przynajmniej nazwisko śp. Jolanty Brzeskiej i jej męczeńskiej śmierci, zadanej jej przez krwiożerczy system i ludzi, których ten umieścił w organach ścigania i w samorządowych władzach Warszawy.

Jak mówię, to co jeszcze wczoraj robiło wrażenie czegoś stosunkowo poważnego, najwidoczniej zwyczajnie zdechło, natomiast, jak widzę, nazwisko Jolanty Brzeskiej żyje i oświetla nasze drogi. A ja uznałem, że nie zaszkodzi, jeśli przypomnę co nieco z tego co wiedzieć należy, a do tego będę potrzebował swój tekst jeszcze sprzed siedmiu lat plus pewną piosenkę, która właściwie starczy za wszystko.



Dziś będzie coś zupełnie wyjątkowego. Nie w sensie, że nikt wcześniej sprawy nie poruszał – bo tu akurat nie mamy najmniejszego powodu do narzekania – rzecz natomiast w tym, że to co poruszono, jakimś niepojętym dla mnie cudem, zostało pozbawione jądra. Autentycznego jądra. Krótko powiem, o co chodzi. Otóż przed sejmową komisją do sprawy wyjaśnienia – nie dajmy się zwieść pozorom – okrutnego zabójstwa Jolanty Brzeskiej stanął niejaki Kobylarz, powszechnie uważany za głównego cyngla Marka Mossakowskiego, handlarza warszawskimi nieruchomościami. Jak już pewnie część z nas wie, na 90 procent zadanych pytań ów Kobylarz – człowiek o nazwisku i wyglądzie klasycznego dworcowego kieszonkowca – odmawiał odpowiedzi, co spowodowało, że dziś jego opiekunowie będą musieli się zrzucić na karę 40 tysięcy złotych, jaką Komisja na niego nałożyła.

         Obejrzałem sobie całość tego fascynującego wręcz przesłuchania i Bogu za tę możliwość dziękuję, bo bez tego nie miałbym nawet ćwierć tej wiedzy, którą mam teraz. Otóż pośród tego nieustannego powtarzania „nie wiem”, „nie pamiętam”, „nie przypominam sobie”, czy wreszcie „a co to ma wspólnego”, w pewnym momencie Kobylarz bardzo wyraźnie i jednoznacznie oświadczył, że nigdy w życiu nie spotkał Jolanty Brzeskiej i nigdy w życiu nie był u niej w mieszkaniu. I tu mamy dwie kwestie. Pierwsza to ta, że nikt z członków Komisji nie zapytał Kobylarza, jak to jest, że on praktycznie nic nie wie i nic nie pamięta, natomiast to, że on nigdy nie miał bezpośredniego kontaktu z Jolantą Brzeską i nigdy nie był w jej mieszkaniu, pamięta znakomicie. Druga rzecz to ta, że czemu on, mając świadomość, że za skladanie fałszywych zeznań grozi mu osiem lat więzienia, notorycznie udziela odpowiedzi „nie przypominam sobie”, lub „nie pamiętam”, zachowując się takjakby te 8 lat, by już ie wspomnieć o 40 tysiącach, to było naprawdę nic?

       Ale jest jeszcze coś, na co te kompletnie już zgnuśniałe media nie zareagowały. Otóż w pewnym momencie Patryk Jaki – chwała mu za to – pyta Kobylarza: „Co pan robił 1 marca 2011 roku?” i to jest jedyny moment kiedy Kobylarz się ani nie poci, ani nie wyciera sobie nerwowo rąk w spodnie, ale dostaje prawdziwej cholery i niemal krzyczy, że na to pytanie nie odpowie, bo „nie chce by takie informacje nieprawdziwe były rozpowszechniane”.

      No i tu dostajemy to na co czekaliśmy od lat. Jaki pyta Kobylarza: „Czy był pan kiedykolwiek w Lesie Kabackim”. I tu znów, Kobylarz, który nic nie pamięta, nic nie wie, i nic sobie nie przypomina, nagle nie mówi: „nie pamiętam”, „nie wiem”, „nie przypominam sobie”, ale „Nie, nie byłem nigdy”.

      Pisałem tu kiedyś o tej biednej, naiwnej kobiecie, którą źli ludzie wywieźli do lasu i ją tam spalili i o Polskim Państwie, które stawało na głowie, by sprawa nigdy się nie wyjaśniła. Zamieściłem tam też klip z naprawdę niezwykłą piosenką pod tytułem „Kto zabił Jolantę Brzeską?”. Dziś już odpowiedź na to pytanie znamy. Nawet znamy twarz mordercy. Ciekawe tylko, cholera jasna, kto się będzie zajmować poważnymi rzeczami, kiedy nam się zdarzy odejść?






poniedziałek, 28 kwietnia 2025

Kto się boi Bronisława Wildsteina?

 

Ile razy przypominam sobie swoją książkę „O samotnej wyspie, zapomnianej łodzi i oceanie bez kresu”, w której zamieściłem całą korespondencję, jaką prowadziłem ze śp. Zytą Gilowską przez ostatnie lata jej życia, przed moimi oczami staje red. Bronisław Wildstein i wszystko to, co sprawiło, że wydanie tej książki w pewnym momencie stało się poważnie zagrożone. A było tak, że kiedy Klinika Języka postanowiła ową korespondencję, za jak najbardziej osobistą zgodą Zyty, opublikować i, aby wszystko zostało przeprowadzone lege artis, Gabriel Maciejewski zwrócił się z odpowiednim komunikatem do rodziny Zmarłej, jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość, że syn pani Gilowskiej absolutnie się na publikację tych listów nie zgadza. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Ponieważ z nim akurat rozmowy nie było, zgłosiłem się do męża śp. Zyty, Andrzeja Gilowskiego, i ten, zanim ostatecznie udzielił nam zgody na wydanie tych listów, wyjaśnił, na czym polega problem. Otóż syn państwa Gilowskich, aby uczcić pamięć Mamy, postanowił założyć na jej cześć specjalną fundację z takim oto ambitnym planem, by owa fundacja otrzymała wsparcie również od prezydenta Dudy. Nieszczęście natomiast polegało na tym, że wśród wielu cennych refleksji, jakimi śp. Zyta Gilowska była uprzejma się ze mną podzielić, była też i ta, w której ona bardzo brzydko potraktowała wspomnianego przeze mnie na początku red. Wildsteina, a ten z kolei, dopiero co otrzymawszy od prezydenta Dudy szereg bardzo ważnych odznaczeń, w tym Order Orła Białego, mógłby doprowadzić do tego, że Prezydent ową inicjatywę młodego Gilowskiego zwyczajnie skreśli. A zatem, cały ambaras sprowadził się do tego, że Bronisława Wildsteina lepiej jest nie ruszać. Jeszcze nie teraz.

Proszę może pozwolić mi, że tu przypomnę całość inkryminowanego maila od Zyty Gilowskiej:


Drogi Panie Krzysztofie!
Tak jest, tak trzymać! I nie puszczać! Nicować tę nicość aż do kości. Bo to jest nicość. Kupiłam to dzieło i przeczytałam, w pierwszej chwili pomyślałam, no cóż – wprawdzie grafomania, ale dobrze motywowana. Jednak tylko w pierwszej chwili, przez kilka minut. Do mojego popsutego (przez medycynę, geny mam dobre) zdrowia musi się Pan przyzwyczaić, bo lepiej nie będzie. Ale może zdążymy jeszcze wspólnie coś zrobić? Jak Bóg da. A teraz opowiem Panu anegdotkę. W MF zastałam w charakterze rzecznika prasowego bezczelnego młodziana bez wykształcenia i manier, przyjętego przez moją poprzedniczkę („to brat Roberta Mazurka”) w skład tzw. gabinetu politycznego, co niebywale ułatwiło szybkie rozstanie, ponieważ owe gabinety rozwiązują się automatycznie wraz ze zmianą osoby ministra. Otóż ten młodzian najpierw wpakował mnie na „minę” (miał dużo mniej wyczucia ode mnie) a potem nawet mnie straszył i groził mi jakimiś bliżej nieokreślonymi retorsjami. Smarkacz groził wicepremierowi przy świadkach i mimo to (sic!) jeden z ministrów przyjął go na trochę do swojego działu prasowego, a potem wylądował u Wildsteina w TVP na jakieś pół roku. Kiedy Wildstein odchodził z TVP, to tym chłopakom (między innymi owemu „bratu”) zapewnił kolosalne odprawy jako kompensatę utraconych zarobków, ponieważ byli to „specjaliści rynkowi”. Wówczas poprosiłam Mariusza Kamińskiego (CBA) na rozmowę i zapewniłam go, że to nie żadni fachowcy, a przykładowo „ten mój” to zwykły miglanc i dyletant, więc ofiarowanie mu pół miliona złotych (500 000 zł) odprawy z państwowej firmy jest złodziejstwem. Dałam to na piśmie – na papierze Ministra Finansów – skierowanym do Szefa CBA. Mariusz Kamiński chyba nie zdążył nic z tym zrobić, ale jego następca z całą pewnością ten papier znalazł (wcale się nie ukrywałam) i po-pokazywał. I co? I nico. I to jest obrazek z doliny nicości, prawda?
Zupełnie zapomniałam o najważniejszej sprawie. [
Gdyby nie zdrowie], nigdy bym nie porzuciła polityki i Jarosława Kaczyńskiego. Nigdy! Na to nałożyła się Katastrofa Smoleńska i brak możliwości wyzwolenia się z pęt medycyny [...] Aha, proszę przy okazji pozdrowić Coryllusa. Dzielny facet i ma takie lekkie pióro,
pozdrawiam, dobranoc,
Zyta Gilowska


Jak już wspomniałem na początku, ile razy ktoś mi przypomni ową „książkę o Zycie”, od razu wracam wspomnieniami do całego tamtego zamieszania z jej wydaniem i oczywiście niemal automatycznie pojawia się w mojej głowie nazwisko Bronisława Wildsteina. Tym razem jednak było trochę inaczej. Otóż, jak wielu z nas wie, wczoraj odbyła się owa tak niezwykle wręcz udana konwencja wyborcza Karola Nawrockiego, którą dziś określamy mianem game changera, na której, w kolejności wystąpień pojawili się: prezydent Andrzej Duda, redaktor – tu akurat zaanonsowany jako intelektualista i pisarz – Bronisław Wildstein, prezes Jarosław Kaczyński, Marta Nawrocka, no i sam Kandydat. Od zakończenia konwencji, rozmawiałem z wieloma osobami i wszyscy – podkreślam: wszyscy – zadają sobie pytanie, po ciężką cholerę oni tam postanowili doprosić Wildsteina, w dodatku przedstawiając go jako intelektualistę i pisarza. A ja jeszcze chciałbym wiedzieć, czym ten człowiek sobie zasłużył aż tak, by nie dość, żeby być posadzonym po lewej ręce Prezesa, to jeszcze by zarówno sam Prezes, jak i Karol Nawrocki musieli z nabożeństwem wymieniać jego nazwisko. Czy on ma jakieś szczególne zasługi dla wolnej Polski, w sensie że większe niż dziesiątki innych działaczy i redaktorów? No nie. Czy może to jego wystąpienie było tak poruszające, że przebiło nawet prezydenta Dudę? Ależ skąd. To co on zaprezentował, to jeszcze jeden polityczny felieton na poziomie Piotra Semki, czy Rafała Ziemkiewicza. A może pisarz? No, może. W końcu dziś pisarzem są nawet Dominika Długosz i Lech Wałęsa.

Faktem jednak pozostaje, że Wildstein na konwencji w Łodzi wystąpił i był tam hołubiony z pełną pompą. A skoro tak, to ja się zastanawiam, kim on naprawdę jest. No i przede wszystkim, kim on jeszcze zamierza być i dlaczego, skoro zamierza, to zapewne i będzie. Gdy Andrzej Duda wygrał wybory prezydenckie w roku 2015 i wprowadził się do Pałacu na Krakowskim Przedmieściu, niemal na drugi dzień u jego boku pojawił się Marcin Kędryna, by kompromitować jego wizerunek przez kilka następnych lat. Czy podobnie będzie w tym roku, tylko zamiast Kędryny będziemy musieli znosić Wildsteina i to na dodatek w znacznie poważniejszej randze niż człowieka od robienia zdjęć i nagrywania filmików na telefon. To jest mocno prawdopodobne, i jedynym pocieszeniem jest to, że miejsca tego nie będzie grzał Michał Żebrowski.




niedziela, 27 kwietnia 2025

W każdy czas... czyli o wierze niezłomnej

 

Jako ktoś kto uważa siebie za część Kościoła, a jednocześnie wierzy – co parokrotnie tu deklarował – że papież Franciszek, jak niewielu przed nim, w Swej posłudze wręcz uosabiał osobę i naukę Jezusa Chrystusa, transmisję najpierw z mszy, a potem Jego pogrzebu oglądałem z najgłębszym przejęciem i poczuciem, że jestem świadkiem triumfu mojego Kościoła. Oglądałem owe uroczystości, a jednocześnie miałem w głowie znaną mi od dziecka piosenkę:

Com przyrzekł Bogu przy chrzcie raz,

Dotrzymać pragnę szczerze.

Kościoła słuchać w każdy czas

I w świętej wytrwać wierze.

O Panie Boże, dzięki Ci,

Żeś mi Kościoła otwarł drzwi.

W Nim żyć, umierać pragnę”.

Śpiewam od rana tę kościelną piosenkę, jedną z nielicznych, które jeszcze w moim późnym wieku znam na pamięć, i wciąż zatrzymuję się na tym jednym fragmencie: „w każdy czas”, ze specjalnym naciskiem na słowo „każdy”. „Kościoła słuchać w każdy czas”. I myślę sobie, czemu autor tej pięknej pieśni o o wierności Kościołowi uznał za stosowne podkreślić, ów „każdy” czas.

Czemu tak bardzo się tym akurat przejmuję? Otóż objaśnienie owej kwestii można znaleźć w poprzednim moim tekście, w którym wyrzuciłem z siebie swój gniew wobec tych wszystkich z nas, którzy mianowali się sami ostatnimi strażnikami świętości Kościoła Powszechnego, a w ramach swojej tej krucjaty,  odejście papieża Franciszka ogłosili promykiem nadziei dla zepsutego świata, a jego samego wręcz uzurpatorem i antychrystem.

Używam tak mocnych słów z pewną przesadą, bo chyba jednak – choć padało tu wiele ciężkich słów – w tej sytuacji akurat odwagi animatorom owego ataku zabrakło, i ograniczyli się oni do stwierdzenia, że z tego Franciszka to był papież jak z koziej dupy trąba. O co były pretensje? Przyznaję, że przestudiowałem dość dokładnie zarzuty sformułowane głównie przez dwa największe katolickie portale, czyli Polonię Christiana i Frondę, a przy okazji cały otaczający je wachlarz opinii czysto prywatnych, i w praktyce ograniczają się one do tego, że papież Franciszek 1) zasugerował możliwość udzielania komunii rozwiedzionym parom, 2) ogłosił człowieczeństwo osób homoseksualnych, 3) w konflikcie ukraińsko-rosyjskim nie chciał jednoznacznie potępić Putina, no i wreszcie 4) zasugerował, że Boży plan zbawienia może również dotyczyć dusz, które w ów plan nie uwierzyły, lub uwierzyć nie miały okazji. Staram się jeszcze coś tam znaleźć i wychodzi mi równe zero. Te cztery kwestie wystarczyły ludziom z Polonii Christiana by ogłosić papieża Franciszka Judaszem. I tu akurat nie przesadzam. To imię z ust strażników wiary faktycznie padło.

Siedzę w tym pieprzonym internecie i czytam kolejne opinie na temat tego, czy Kościołowi uda się wykorzystać szczęśliwe odejście papieża Franciszka do Swej odnowy. Perspektywy są niestety marne. Okazuje się, że podczas swojej posługi, papież Franciszek, człowiek powołany na swoje stanowisko przez międzynarodową masonerię, zdążył wymienić niemal cały skład Kolegium Kardynałów w taki sposób, by już do końca świata papieżem nie został człowiek autentycznie zanurzony w słowo Ewangelii.

I oto, w tym dokładnie momencie pojawia się jeden z liderów owego prawdziwego Kościoła, redaktor portalu Polonia Christiana, Paweł Chmielewski i przynosi nam dobrą nowinę. Otóż okazuje się, że w tych dniach między śmiercią Papieża, a Konklawe, któryś z kardynałów pojawił się w stroju, który nie był używany od dziesięciu lat, a to, zdaniem Chmielewskiego, świadczy o tym, że on – kardynał bardzo ważny – postanowił nam przekazać, że dość już tego cyrku, który nam urządził Franciszek. Ciekawa sprawa, zdaniem Chmielewskiego, polega na tym, że ów kardynał został wprawdzie powołany przez Bergoglio, i można by się było po nim spodziewać, że głową Kościoła będzie chciał uczynić samego Belzebuba, jednak okazało się, że ów kardynał „ugryzł rękę, która go karmiła”, a to może świadczyć o tym, że Pan Bóg modlitw Chmielewskiego, Kratiuka, Pospieszalskiego i innych wysłuchał i postanowił zainterweniować.

Ja tu sobie trochę żartuję, zwracając uwagę na w gruncie rzeczy drobiazgi, i komentując je w taki sposób, by ów obłęd ośmieszyć. Sprawa jest jednak moim zdaniem znacznie poważniejsza. Problem bowiem nie polega głównie na tym, że to tu to tam pojawiają się osoby, uważające się za bardzo pobożnych katolików, i dzielą się z nami kolejnymi pretensjami pod adresem księży, biskupów czy papieży, że ci, zamiast krzewić wiarę, ją gubią. To co mnie martwi tak naprawdę, to to, że wielu z tych najbardziej zatroskanych o losy Kościoła, najpierw w swym zacietrzewieniu zapomnieli o Chrystusowym zapewnieniu, że Kościoła, który On zbudował, bramy piekielne nie przemogą, a następnie zaczęli traktować ów Kościół jako swego rodzaju polityczną partię, gdzie wszystko sprowadza się do walki między frakcjami, gdzie liberałowie przepychają się z konserwatystami, a o tym, kto jest górą, a kto przegrywa, decyduje jakaś zewnętrzna siła, czyli oczywiście masoneria. I jedyną zagadką pozostaje to, czy Pan Bóg, zechce wysłuchać modlitw tych ostatnich wiernych i zainterweniować, czy machnie na to wszystko Swoją świętą ręką i urządzi nam tu kolejny potop, z którego uratują się tylko oni, jak przed wiekami Noe.

Otóż to jest tak naprawdę nasze dzisiejsze zmartwienie. Wygląda na to, że wielu z nas, mimo że regularnie deklarujemy ją w coniedzielnej mszy, utraciło wiarę w Święty Kościół Powszechny, że już nie wspomnę o owej piosence o obowiązku słuchania Kościoła w KAŻDY czas.

Trochę się czuję niepewnie wchodząc aż na ten poziom, ale co mi szkodzi. Uważam, że to akurat stanowi największy sukces Donalda Tuska et consortes. Doprowadzenie do przekonania nas wszystkich, że Boga nie ma, a całe nasze życie toczy się wokół codziennej polityki. Mam nadzieję, że odejście papieża Franciszka wyśle do naszych serc tę iskrę, która odmieni oblicze ziemi, tej ziemi.



wtorek, 22 kwietnia 2025

I cóż poczniemy gdy Pan Jezus poprze Roda Stewarda?

 

Podczas zeszłorocznych rekolekcji w Bąblinie, ksiądz Rafał Krakowiak opowiadał nam o św. Klemensie Marii Hofbauerze, austriackim i polskim księdzu redemptoryście, który w roku 1787 z jeszcze z dwoma redemptorystami przybyli do straszliwie zeświecczonej i niewyobrażalnie moralnie zepsutej Warszawy, by ją przywrócić Kościołowi. W tamtym czasie wprawdzie w mieście było aż 160 kościołów, ale w większości stały one puste, co sprawiło, że przez kilka pierwszych lat Klemens z towarzyszami msze odprawiali do pustych ławek, a ich działalność sprowadzała się przede wszystkim do bardzo rozległej działalności dobroczynnej. Sami księża nie mieli grosza przy duszy, sam Klemens swoje ostatnie trzy srebrne monety oddał spotkanemu jeszcze podczas podróży do Polski żebrakowi, natomiast pieniądze przeznaczone na codzienną działalność pochodziły albo od nielicznych bogatych sponsorów, lub z żebraniny, której Klemens osobiście się regularnie oddawał. Opowiadał nam ksiądz Krakowiak, jak to któregoś dnia zaszedł Klemens po prośbie do jakiejś karczmy, gdzie warszawska hołota spędzała czas i gdy zaczepił któregoś z obecnych, ten go spoliczkował. To wprawdzie już nie jest w temacie, ale warto dodać, że św. Klemens w odpowiedzi na ów gest powiedział: "To było dla mnie, a teraz daj na biedne dzieci" i wedle zapisanych relacji wszyscy obecni zaczęli wrzucać Klemensowi do puszki, czy tego co on tam ze sobą miał. 

Co interesujące już jednak, to wtedy też właśnie usłyszałem od księdza Krakowiaka, że czyn taki traktowany jest przez Kościół jako profanacja, a więc grzech śmiertelny. I wtedy też po raz pierwszy dowiedziałem się, że jeśli dam w pysk Rafałowi Trzaskowskiemu, to najwyżej pójdę siedzieć, natomiast już niestety w przypadku księdza Sowy, sprawa może się okazać znacznie poważniejsza.

Ale dowiedziałem się też od księdza Krakowiaka czegoś znacznie bardziej wstrząsającego. Otóż zgodnie z prawem kościelnym, ja nie mam prawa publicznie głosić na temat tym razem dowolnego już biskupa opinii, które mają na celu jego poniżenie, i to nawet jeśli w swoim najgłębszym przekonaniu robię to dla dobra Kościoła. A wynika to z tego, że biskup jest osobą przez Kościół chronioną w sposób wyjątkowy. A biskup Rzymu również, jeśli nie tym bardziej.

Zmarł papież Franciszek i wśród głosów powszechnego żalu nie mogło oczywiście zabraknąć i tych, które towarzyszyły pontyfikatowi Franciszka niemal od pierwszych jego dni, a na które zwróciłem uwagę tu w tym miejscu parokrotnie. Ostatnio, o ile sobie dobrze przypominam, przy okazji telewizyjnego programu Jana Pospieszalskiego, w którym ten regularnie i wręcz w nadmiarze udostępniał czas katolikom zgromadzonym wokół ruchu o nazwie Polonia Christiana, by ci swoje pretensje do Papieża mogli wyrażać, poczynając od apeli o opamiętanie, przez modlitwy o jego nawrócenie i wyrwanie z rąk Szatana, do wręcz kwestionowania legalności jego pontyfikatu i odmawiania tytułowania go papieżem, a nawet katolikiem. Dziś, gdy Papież już odszedł, oni w żaden sposób nie płaczą, w najlepszym wypadku modlą się o to, by Pan Bóg okazał wobec Niego Swoje miłosierdzie, a ich główny problem wydaje się polegać na tym, czy Franciszkowi, w ciągu tych 12 lat uzurpacji udało się tak zniszczyć Kościół, że Jego odbudowa stanie się prawie niemożliwa.

Śledzę wystąpienia tych ludzi, niemal każdego z nich gorliwego katolika, wyznającego podczas każdej mszy swoją wiarę w Święty Kościół Powszechny, widzę jak oni w tym swoim oddaniu dla owego Kościoła zaszli tak daleko, że sami stali się Jego pierwszym autorytetem i chciałbym im wszystkim dziś przypomnieć coś co mi bardzo pięknie objaśnił ksiądz Krakowiak, a dziś – w końcu mimo swojego leciwego już wieku – po konsultacji, jakiej dokonałem z tak zwaną sztuczną inteligencją, uzyskałem na piśmie. Proszę usiąść, posłuchać i pędem udać się do spowiedzi, szczerze zapewniając księdza dobrodzieja, że wy tak tylko z ludzkiej głupoty.


  • Zniewaga papieża (kan. 1370 § 1 KPK):

  • Publiczne znieważenie, obrażanie lub podważanie autorytetu żyjącego papieża jako głowy Kościoła może być traktowane jako przestępstwo przeciwko jedności Kościoła lub władzy papieskiej.

  • Kara: interdykt (zakaz uczestnictwa w sakramentach) lub, w poważniejszych przypadkach, ekskomunika (wykluczenie ze wspólnoty Kościoła). Ekskomunika może być latae sententiae (automatyczna, bez formalnego wyroku) w przypadku szczególnie ciężkich czynów, np. jawnego buntu przeciwko papieżowi.

  • Przykład: W 2023 roku włoski ksiądz Don Ramon Guidetti został ekskomunikowany za nazwanie papieża Franciszka „uzurpatorem” i „jezuitą-masonem” podczas homilii, co uznano za schizmę i zniewagę papieża.

  • Schizma lub nieposłuszeństwo (kan. 1364 KPK):

  • Jeśli poniżanie papieża wiąże się z odrzuceniem jego autorytetu lub podżeganiem do nieposłuszeństwa wobec Stolicy Apostolskiej, może być uznane za schizmę.

  • Kara: ekskomunika latae sententiae.

  • Dotyczy to np. księży lub wiernych, którzy publicznie kwestionują prawowitość papieża lub nawołują do odrzucenia jego nauczania.

  • Znieważenie osoby świętej lub zmarłego papieża:

  • Poniżanie zmarłego papieża, np. św. Jana Pawła II, może być rozpatrywane jako obraza wiary lub profanacja (kan. 1376 KPK), jeśli czyn godzi w cześć osoby kanonizowanej lub w uczucia wiernych.



Amen. Amen. Amen.





Byłem Alfonsem

  Wprawdzie wszystko wskazuje na to, że przekręt pod tytułem „Alfons Nawrocki” zdechnie jeszcze przed końcem tygodnia, zwłaszcza gdy oto do...