Przez te dwa dni, jakie
upłynęły do zakończenia Konklawe, wszystko to co się tam działo
obserwowaliśmy na youtubie, w formie transmisji na żywo z Watykanu,
bez wsłuchiwania się w jakiekolwiek komentarze, spekulacje i
rozważania. Tak samo też chwilę temu, gapiliśmy się w obraz
przekazywany na youtubie i jedyne co rozumieliśmy z tego co widzimy
i słyszymy, to to, że cały Kościół Powszechny jest niesiony
radością, niezależnie od tego, czy papieżem zostanie ten, który
przez media został określony jako posłaniec Chrystusa czy Szatana,
ale że będzie to ten jeden jedyny, którego wskaże Duch Święty.
Widzieliśmy ludzi zgromadzonych na Placu Św. Piotra, tak bardzo
wiernych, pełnych miłości i nadziei, a przez to wszystko przede
wszystkim i radości, i po raz nie wiem który, ujrzeliśmy ową
nieprzeniknioną wielkość Kościoła. I dopiero po tym wszystkim,
kiedy przełączyliśmy się na język polski i dowiedzieliśmy, że
nowym papieżem został Amerykanin, który zdecydował się przyjąć
imię Leona XIV, to pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy była
ta, że ów niezwykły egzorcyzm do Św. Michała Archanioła, który
przy każdej kolejnej okazji odmawiamy na zakończenie Mszy Świętej,
został napisany właśnie przez papieża Leona XIII, po którym Robert Prevost przejął swoje imię.
Oglądaliśmy tę
transmisję, przeżywaliśmy każdy jej moment i w tym samym mniej
więcej momencie nasz duszpasterz ksiądz Rafał Krakowiak przesłał
mi tekst, który napisał jeszcze w oczekiwaniu na ogłoszenie
imienia Leona XIV, ani nie wiedząc, kim będzie nowy papież, ani w tej kwestii nie spekulując, ani nawet o to się nie modląc. Czytajmy więc.
Swego
czasu, po abdykacji Benedykta XVI, napisałem na prośbę Toyaha
tekst o papiestwie, który – tak mi się przynajmniej wydaje –
był w zasadzie tekstem o minerałach i skałach
(toyah1.blogspot.com/2013/02/don-paddington-o-sw-jadwidze-i-pewnym.html).
Notkę tę, opublikowaną w dwóch częściach, zakończyłem w
sposób następujący: „Kto będzie nowym papieżem? Trzeba się
modlić o dobrego człowieka. Ale nawet jeśli następcą św. Piotra
zostanie ktoś zły i przewrotny, to i tak nie wstrząśnie Kościołem
do tego stopnia, by ten się rozpadł.
Kto
będzie nowym papieżem? Trzeba się modlić o dobrego człowieka.
Ale nawet jeśli następcą św. Piotra zostanie ktoś zły i
przewrotny, to i tak nie będzie w stanie oderwać się od
Chrystusa.”
Jak
wiadomo, kardynałowie podczas konklawe w 2013 roku, wybrali papieżem
Jorge Bergoglio, który przybrawszy imię „Franciszek” przez 12
lat kierował Kościołem. W tym momencie narzuca się pytanie, czy
uważam, że owo stwierdzenie ze wspomnianego wyżej tekstu –
„jeśli następcą św. Piotra zostanie ktoś zły i przewrotny”
– odnosi się do argentyńskiego papieża, czy też nie?
Od
razu odpowiadam: Nie. Nie uważam, że papież Franciszek był zły i
przewrotny.
„Oho!
– powie ktoś – wyszło szydło z worka. Don Paddington… Niby
taki porządny ksiądz, a okazał się neomodernistą opowiadającym
się za opcją bergoliańską! Za linią Franciszka!! Cóż za
upadek!...”
Opcja
bergoliańska? Linia Franciszka? Neomodernizm? Co to w ogóle jest?
To są sprawy nie na moją głowę i nie będę się do nich
szczegółowo odnosił (bo w szczegółach tkwi diabeł, a
przyrzeczenia chrzcielne zobowiązują mnie do tego, by trzymać się
jak najdalej „od szatana i wszystkich spraw jego”). Nie będę
tego czynił tym bardziej, że w porównaniu z rozmaitymi zacnymi
teologami i jeszcze bardziej zacnymi ekspertami jakże dokładnie
znającymi Kościół, moje zdanie nie ma tutaj zbyt dużego
znaczenia. Dlaczego w takim razie w ogóle wypowiadam się na ten
temat? Otóż tylko dlatego, że:
Toyah
zanudzał mnie prośbami, bym coś o tym napisał i mam już dosyć
jego natarczywości;
czuję
się zmuszony do złożenia hołdu tym wszystkim, którzy ku mojemu
podziwowi w sposób zdecydowany, z wielką dozą pewności w głosie
potrafili i potrafią powiedzieć (choć jeszcze marne 100 lat nie
minęło od śmierci papieża), że miniony pontyfikat „był
najgorszy w historii Kościoła”, lub „był prawdziwie
rewolucyjny, dający dobrą nadzieję na nowe otwarcie”;
tak
naprawdę nie obchodzi mnie Franciszek, ani żaden inny papież
(którego można lubić, albo nie lubić, popierać, albo nie
popierać, itd.); interesuje mnie papiestwo, a mówiąc ściśle,
treść starożytnej zasady: „Gdzie jest Piotr, tam jest Kościół!”
Bardzo
więc proszę Czcigodnych Czytelników, aby poniższe moje wynurzenia
zechcieli potraktować jako wypracowanie pisane „na odczep” (by
zadowolić pana Osiejuka), wszelkie moje opinie o Franciszku
zweryfikowali nawet nie za 100, lecz najlepiej za 200 lat, gdy już
odpowiednio do jego rządów w Kościele będziemy zdystansowani,
oraz by nie szukali w niniejszym przedłożeniu tego (pogromienia
Franciszka lub jego pochwały), co w istocie jest drugo, a może
nawet trzeciorzędne.
Drugo,
albo nawet trzeciorzędne są wypowiedzi i decyzje papieża
Bergoglio, zmieniające doktrynę Kościoła? Dobre sobie!
Hm…
Ja oczywiście znam owe inkryminowane wypowiedzi i decyzje
Franciszka, ale nic mi nie jest wiadome o tym, by spowodowały one
zmianę tego, w co pobożny katolik winien wierzyć. Proszę
pozwolić, że przejdę do najbardziej jaskrawego przykładu, na
który wskazuje się, by wykazać wzmiankowaną zmianę katolickiej
doktryny.
Oto
adhortacja apostolska „Amoris laetitia” – adhortacja (czyli
dokument wyjaśniający doktrynę Kościoła i pokazujący osadzenie
tej doktryny w życiu Kościoła) o miłości w rodzinie.
Tego
typu dokument, zawierający w sobie tzw. zwyczajne nauczanie
papieskie, nie może zmienić doktryny (ponieważ nie jest ogłoszony
w sposób uroczysty), co nie zmienia faktu, że katolik winien się
owemu nauczaniu podporządkować. Głównym zarzutem, z którym
Franciszek musiał się zmagać w związku z tą adhortacją, było
rzekome przyzwolenie, by osoby rozwiedzione żyjące w powtórnych
związkach, mogły przystępować do Komunii Świętej. Z tego zaś
przyzwolenia wysnuto wniosek, że papież pozwala na korzystanie z
Eucharystii tym ludziom, którzy żyją w stanie grzechu ciężkiego.
A to jest zmianą doktryny, ponieważ jak wszyscy wiemy, do Komunii
możemy przystępować tylko w stanie łaski uświęcającej.
Dlaczego
napisałem „rzekome przyzwolenie”? Otóż dlatego, że nie
znajdziemy go w tym dokumencie. Owszem, są tam rozważania, w
których papież zastanawia się (nie dając wprost odpowiedzi), czy
osoby żyjące w powtórnych związkach mogą nabyć stan łaski
uświęcającej tylko (tylko!) poprzez rezygnację ze współżycia
seksualnego (czyli poprzez decyzję o życiu w tzw. „białym
małżeństwie”), czy też może ów stan uświęcenia nabędą
także (co winno być rozeznane przez duszpasterza) poprzez –
upraszczając – wypełnione prawdziwą miłością rodzinną życie
i gorliwe zaangażowanie w działalność Kościoła, ale jako żywo,
nie ma tam przyzwolenia na zjednoczenie z Chrystusem w sakramencie
Eucharystii, gdy się jest w stanie śmiertelnego grzechu!
„A
słynny przypis w tej adhortacji – zawoła ktoś – który owo
przyzwolenie daje? Nie słyszał ksiądz o tym?” Pewnie, że
słyszałem. Ja nawet ten przypis przeczytałem, podobnie zresztą
jak cały papieski dokument. Pozwolę sobie w tym miejscu zacytować
zdanie adhortacji, które ów przypis komentuje: „Ze względu na
uwarunkowania i czynniki łagodzące możliwe jest, że pośród
pewnej obiektywnej sytuacji grzechu osoba, która nie jest
subiektywnie winna albo nie jest w pełni winna, może żyć w łasce
Bożej, może kochać, a także może wzrastać w życiu łaski i
miłości, otrzymując w tym celu pomoc Kościoła”. A teraz sam
przypis, nr 351: „W pewnych przypadkach mogłaby to być również
pomoc sakramentów. Dlatego <<kapłanom przypominam, że
konfesjonał nie powinien być salą tortur, ale miejscem
miłosierdzia Pana>> (Adhort. apost. Evangelii
gaudium [24
listopada 2013], 44: AAS 105
[2013], 1038). Zaznaczam również, że Eucharystia <<nie jest
nagrodą dla doskonałych, lecz szlachetnym lekarstwem i pokarmem dla
słabych>> (tamże,
47: 1039).”
Nie
jestem zbyt bystry, na teologii znam się w stopniu bardzo
przeciętnym, nie jestem też profesorem obdarzonym kościelnymi
godnościami, ani specem (jak niektórzy nasi znakomici publicyści)
od doktryny Kościoła, tym niemniej sądzę, że w powyższych
zdaniach ktoś może zauważyć przychylność Franciszka do
przyjmowania Komunii Świętej w grzechu ciężkim tylko wtedy, gdy
ów ktoś – dysponując niesamowicie wysublimowanym umysłem i
jeszcze bardziej niesamowitą wyobraźnią – w zdaniach tych
zauważy także
Kubusia
Puchatka, który „im bardziej zaglądał do środka, tym bardziej
Prosiaczka tam nie było”.
Jak
wyżej wspomniałem, wchodzenie w tego typu nawalanki popycha nas do
zajmowania się sprawami drugorzędnymi, a dla mnie osobiście
włączanie się w to jest mało ciekawe, ponieważ zmusza mnie do
tłumaczenia rzeczy oczywistych, co jest po prostu nużące i
wyjaławiające. No, ale co tam. Niech będzie.
Otóż
jedną z tych oczywistych rzeczy jest choćby to, że jako katolik
mam obowiązek bronić papieża i wyrażać się o nim z szacunkiem
nie dlatego, że jest on ortodoksyjny, święty, „polski”,
sprawny, genialny, itd., lecz po prostu dlatego, że jest Ojcem
Świętym, Namiestnikiem Chrystusa. Po cóż więc przychodzi do mnie
jakiś człowiek, by mi na przykład powiedzieć, że papież to
heretyk i antychryst? Do czego ta informacja jest mi potrzebna i co
ja mam z nią zrobić? Ma mnie pobudzić do modlitwy w intencji Ojca
Świętego? To papież i tak ma ode mnie, bo codziennie każdy ksiądz
wraz z wiernymi powierza go Bogu w modlitwie eucharystycznej. W takim
razie co jeszcze z tej informacji o błędach namiestnika
chrystusowego ma dla mnie wynikać? Mam się ucieszyć, że nie
jestem taki jak Biskup Rzymu? Wzywać do oporu przeciwko niemu?
Nieufnie odnosić się do wszystkiego, co z Rzymu pochodzi? To może
od razu zmontujmy swój własny Kościół, bo „dał nam przykład
Luter, jak zwyciężać mamy”?
Tak,
wiem, że takie ujęcie sprawy jest trochę nieuczciwe, ponieważ
kolejną oczywistą rzeczą, którą winniśmy wymienić w kontekście
papiestwa (a z lubością wskazują na nią ci, którzy np. do
Franciszka „mięty nie czuli”), jest dbałość o to aby unikać
papolatrii, czyli postawy, owszem, zawierającej w sobie pragnienie
odnoszenia się z szacunkiem do Ojca Świętego i bronienia go, ale
przede wszystkim polegającej na tym, by każdemu słowu, czy gestowi
papieża czołobitnie przypisywać jakieś nadzwyczajne
(nadprzyrodzone?) znaczenie – znaczenie, które zmusza nas do
posłuszeństwa, albo/i zmienia rzeczywistość. To oczywiste, że
tak pojmowana papolatria jest dla katolika nie do przyjęcia,
ponieważ jest bałwochwalstwem. Tym niemniej – z pewną taką
nieśmiałością – zapytam: czym, jeśli nie bałwochwalczą
papolatrią, jest upatrywanie u następcy św. Piotra zdolności do
zmieniania doktryny Kościoła, poprzez wypowiedzenie trzech zdań,
zawartych w jakimś przypisie?
Dość
na tym. Opisywanie opisywaczy herezji Franciszka już od dawna mnie
skłania do nader łatwych szyderstw, co jest po prostu słabe i nie
przystoi katolickiemu kapłanowi. A zapewniam, że wiele można by w
tym samym duchu napisać o błędach/”błędach” Franciszka.
Jeśli ktoś jest tym zainteresowany, to odsyłam do lektury nikomu
niepotrzebnej książki mojego autorstwa, p.t.: „Status
ontologiczny skowronków. Kościół w popkulturze, popkultura w
Kościele”, a zwłaszcza do piątego jej rozdziału, który dziwnym
trafem możemy znaleźć (w czterech częściach) na blogu Toyaha
(toyah1.blogspot.com/2022/09/don-paddington-skowronki-czyli-ian.html).
Resztę ewentualnej obrony argentyńskiego papieża pozostawiam
większym ode mnie znawcom i fascynatom jego dorobku, a my przejdźmy
wreszcie do tradycyjnego adremu…
Pamiętam,
że raz jeden (i tylko ten jeden raz!) byłem mocno poirytowany tym,
co zrobił śp. papież Franciszek.
To
był początek jego pontyfikatu. Udał się z pielgrzymką na
Filipiny. Odwiedził wtedy miasto Yolanda, które nieco ponad rok
wcześniej zostało dotknięte tajfunem. Duża część miasta
została zniszczona, śmierć poniosło 7 tys. ludzi, a wiele tysięcy
pozostało bez dachu nad głową straciwszy całe swoje mienie.
Franciszek
przyjechał do tych ludzi i odprawił Mszę Świętą, podczas której
skierował do nich słowo. Co powiedział? No właśnie to, co mnie
zirytowało. Używał bowiem straszliwych banałów, w rodzaju:
„Wszystko, co mogę, to trwać w milczeniu. Towarzyszę wam w
milczeniu serca.”; albo: „Spójrzmy na Ukrzyżowanego Chrystusa.
On nas może zrozumieć, bo zniósł wszystkie cierpienia.”; i
dalej: „Spójrzmy też na naszą Matkę, i tak jak małe dziecko,
uchwyćmy się jej płaszcza, całym sercem mówiąc Jej: Mamo!
Wypowiedzmy tę modlitwę w milczeniu, powiedzmy Matce, co odczuwamy
w sercu.”; było też i coś takiego: „Nie jesteśmy sami...
bądźcie pewni, że Jezus nigdy nie zawodzi! Bądźcie pewni, że
miłość i czułość Matki Maryi nigdy nie zawodzi. Chwytając się
Jej płaszcza, jak dzieci i z mocą wypływającą od Jezusa, naszego
Wielkiego Brata z miłości na krzyżu, podążajmy naprzód, zawsze
naprzód. Jako bracia i siostry podążajmy razem w Chrystusie.”
Czytając
przekazy o tym spotkaniu Franciszka z poszkodowanymi w Yolandzie,
pomyślałem sobie, że przecież ludzie dotknięci wielką tragedią
nie oczekują od papieża, by mówił to, co mogą usłyszeć od
kogoś takiego jak ja, czyli od byle proboszcza. Oni chcą słowa
Namiestnika Chrystusa, słowa Sługi sług Bożych, który ma
umacniać w wierze i tłumaczyć. Tłumaczyć, tłumaczyć,
tłumaczyć! Tłumaczyć niechby nawet od Adama i Ewy, by ludzie
zrozumieli, że Bóg ich kocha nawet wtedy, gdy świat spada im – w
sensie dosłownym – na głowy. Kto ma to robić, jeśli nie papież?
A okoliczność, że jest to trudne do wytłumaczenia? No proszę
was… Nie usprawiedliwiajmy się trudnościami. Nikt nikogo nie
zmusza, by był następcą św. Piotra! Jeśli ktoś nie potrafi
wytłumaczyć „tego, co trzeba” i „tak jak trzeba”, to niech
się w ogóle za tę robotę nie zabiera!
Co
myślę o tym wszystkim dzisiaj? Cóż… Po opadnięciu emocji
dochodzę do oczywistego wniosku, że ludzie z Yolandy niekoniecznie
musieli wtedy oczekiwać od papieża tego, czego na ich miejscu
oczekiwałbym ja. Przyznaję jednak, że jest jeszcze we mnie trochę
złości na Franciszka, ale – jak być może niektórzy zauważyli
– nie złoszczę się na niego z tego powodu, iż zmienił doktrynę
Kościoła, lecz że w pewnej konkretnej sytuacji tej doktryny nie
głosił.
To
poważny zarzut, ponieważ św. Paweł zostawił duszpasterzom
konkretną wskazówkę: „Głoś naukę, nastawaj w porę i nie w
porę, wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą
cierpliwością, ilekroć nauczasz” (2 Tm 4, 2). No tak, tyle
tylko, że jeśli zaczniemy przerzucać się cytatami z Pisma
Świętego, wtedy – niejako w kontrze do Apostoła narodów –
natkniemy się na słowa samego Zbawiciela: „Bądźcie roztropni
jak węże, a nieskazitelni (prości, łagodni) jak gołębie!”
(Mt 10,16). Myślę więc, że metoda tej dyskusji powinna polegać
nie na tym, by zgromadzić jak najwięcej argumentów z Biblii i
Tradycji – argumentów, które mają moc pognębienia przeciwników
– lecz raczej na tym, by zrozumieć w jakiej sytuacji znajduje się
każdy (powtarzam: każdy!) następca św. Piotra.
Ową
sytuację dość dobrze opisuje poniższy dowcip:
Do
papieża przybywa delegacja koncernu „Coca-Cola” i proponuje mu
milion dolarów za to, by w modlitwie „Ojcze nasz”, zamiast
„Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj” wszyscy modlili
się: „Chleba naszego powszedniego i Coca-Coli daj nam dzisiaj”.
Papież stanowczo odmawia. Proponują 10 milionów, też odmawia.
Proponują sto milionów – papież jest niewzruszony. Nawet na
miliard się nie zgodził. Wychodzą zrezygnowani.
-
Cholera! Ile musieli dać ci piekarze?!
O
czym mówi ten dowcip? O producentach Coca-Coli, czyli o ludziach
dalekich od Ewangelii i Kościoła, albo wręcz nie mających pojęcia
o naszej chrześcijańskiej wierze, a na pewno lekceważących to, co
dla nas jest święte. Odwołując się do nomenklatury biblijnej,
możemy ich utożsamić ze „światem”, albo „synami ciemności”.
Są
też tutaj obecni piekarze, co do których „świat” ma
podejrzenie, że papież jest ich pacynką, a to co Kościół głosi
(choćby poprzez „Modlitwę Pańską”) jest uzależnione od ich
finansowych, intelektualnych, organizacyjnych i tym podobnych
wpływów. Odwołując się do naszych wcześniejszych rozważań,
możemy piekarzy z dowcipu utożsamić ze wspomnianymi wyżej
zaciętymi przeciwnikami papolatrii, którzy ostatecznie okazują się
być jej równie zaciętymi zwolennikami.
Jest
jeszcze tutaj trzecia grupa, w ogóle w dowcipie nie wspomniana, a
której obecność jest oczywista: to konsumenci Coca-Coli, chleba i
papieskiego nauczania, których możemy utożsamić na przykład z
wierzącymi i niewierzącymi (lub chwiejącymi się w wierze), ale
tak samo doświadczonymi przez zło mieszkańcami Yolandy.
Co
z tego ma wynikać? Pewnie niewiele, poza tym, że każdy Biskup
Rzymu, w każdych czasach, był, jest i będzie poddany wielkiej
presji ze strony ludzi, organizacji, grup uosabianych przez
producentów Coca-Coli, piekarzy i mieszkańców Yolandy, tudzież
innych miejsc na świecie. Czego ta presja dotyczy? Zawsze tego
samego: chodzi o to (i tylko o to!), by papież ich zadowolił.
Zadowolił
„świat” zmianą doktryny, zmianą postawy, a mówiąc ściśle –
zmianą chrześcijańskiego paradygmatu, ponieważ to co jest obecne
teraz w katolickiej postawie i katolickim nauczaniu, naraża „świat”
na rozliczne straty.
Zadowolił
piekarzy poprzez wykluczenie kontaktów ze „światem”, a
najlepiej przez zamilknięcie, którego formą jest także
odwoływanie się do wcześniejszych papieskich orzeczeń, ponieważ
wszystko co trzeba zostało już powiedziane, piekarze w znakomitym
stopniu mają to opanowane i tak na dobrą sprawę następca św.
Piotra jest im potrzebny tylko po to, by ich wiedzę i oddanie
Kościołowi docenić i usankcjonować.
Zadowolił
mieszkańców Yolandy, najlepiej poprzez pocieszenie, przytulenie,
materialne wsparcie, tudzież inne tym podobne, ewangeliczne czyny,
ponieważ Kościół jest od tego, by praktykować uczynki miłosierne
co do duszy i co do ciała.
Jak
widzimy, presja mieszkańców Yolandy jest błogosławieństwem
(czyli czymś pochodzącym od Ducha Świętego), a presja producentów
Coca-Coli i piekarzy jest przekleństwem (czyli czymś pochodzącym
od tego, który ukrywa się w szczegółach). Dla ilustracji
odwołajmy się jeszcze raz do śp. papieża Franciszka, a mówiąc
ściśle do słów kardynała Grzegorza Rysia (czyli, jak mawia
całkowicie wolny od grzechu papolatrii pan europoseł Grzegorz
Braun: „Rysia w owczej skórze”), który niedawno opowiadał o
lękach Ojca Świętego. Mówił mniej więcej tak:
„Papież
Franciszek bał się Kościoła, który jest zamknięty, który
wyczerpuje się w strukturach, który jest zredukowany do biura,
który jest zamknięty w przyzwyczajeniach, który myli korzenie z
kotwicą (to co jest twoim dziedzictwem, zamiast ci dawać ożywcze
wody, trzyma cię w miejscu, tak że dryfujesz), który jest
klerykalny.
Papież
bał się także świata, który jest oszalały na punkcie konsumpcji
i który redukuje wolność człowieka, do wolności konsumpcji;
który jest pozbawiony umiejętności dialogu; który wpadł w tzw.
kulturę tymczasowości (wszystko zredukowane do „teraz” – do
tego co teraz mogę złapać i zjeść i to jest całym horyzontem
ludzkiej nadziei i nadziei świata); który jest anonimowy i który
przez to cierpi: cierpi na tzw. techno-autyzm powodujący, że poza
komórką nie ma rzeczywistości.
Papież
bał się także człowieka, który mając ogromne możliwości –
możliwości, których żadne poprzednie pokolenia nie miały, ma
tylko kilka istotnych celów (w domyśle: celów zredukowanych do
materialnej konsumpcji).”
Ja
oczywiście nie wiem, czy kardynał Ryś opowiedział o wszystkich
lękach Franciszka, tym niemniej sądzę, że te uwidocznione dobrze
pokazują, z czym papież (każdy papież!) musi się mierzyć. Jeśli
np. Biskup Rzymu bojąc się świata oszalałego na punkcie
konsumpcji będzie usiłował coś z tym szaleństwem zrobić, to ów
świat wywrze intensywną (finansową, medialną, popkulturową)
presję na papieża, by w swych usiłowaniach ostygł. Jeśli
następca św. Piotra lęka się Kościoła, który myląc korzenie z
kotwicą skazuje katolików na dryfowanie po morzach i oceanach
życia, to owi wyznawcy kotwicy będą mocno naciskać na papieża
(posuwając się nawet do oskarżeń o herezję), by dał sobie
spokój z owymi ożywczymi wodami, które dzięki korzeniom do
wnętrza naszej wspólnoty mogą popłynąć. Wynika z tego, że choć
z racji oczywistych pragniemy, aby każdy Namiestnik Chrystusa miał
dobre serce, to jeszcze bardziej winniśmy pragnąć, by miał twardą
dupę.
Należy
mniemać, że osobiste koszty trwania w oporze wobec presji
zilustrowanej przez znany nam już dowcip, są dla każdorazowego
Biskupa Rzymu straszliwe. Abdykacja Benedykta XVI trochę nam tę
cenę ujawniła. Nie zmienia to jednak faktu, że niewiele o tym
wiemy, a możemy zakładać, że poza pokusą ucieczki od problemów,
pojawiają się w sercu papieża także inne pokusy, które jawią
się jako zręczne/korzystne/dopuszczalne wyjście z trudnych
sytuacji. Jeśli ktoś jest zbyt miękki, istnieje niebezpieczeństwo,
że owej pokusie (owszem, pod presją) ulegnie.
I
właśnie w tym miejscu trzeba wspomnieć Ducha Świętego.
W
kontekście papieskim wskazujemy na tę Osobę Trójcy
Przenajświętszej właśnie w czasie konklawe. Modlimy się w
intencji kardynałów, by otwarci na natchnienia Ducha Świętego,
wybrali nam dobrego papieża. Dobrego? Czyli jakiego? Takiego jak na
przykład Aleksander VI (Rodrigo
Borgia;
panował w latach od 1492 do 1503), czyli łapówkarza, dziwkarza i
deprewatora? Źle to świadczy o czasach, w których żył ów
człowiek, ale skoro Duch Święty pozwolił by obwołać go
papieżem, to tym samym znaczy, że nie istniał wtedy lepszy od
niego kandydat. A co było w Aleksandrze lepsze w porównaniu z
innymi pretendentami do papieskiej tiary? Myślę, że lepszy był
stopień twardości czterech liter, czyli odporność na niesamowitą
presję, z którą każdy papież musi się zmierzyć. I właśnie ze
względu na ową odporność (a nie ze względu na osobistą
świętość, prawowierność, czy też inne pożądane przez
wiernych przymioty, którymi być może odznaczali się konkurenci)
Rodrigo zwrócił na siebie uwagę Ducha Świętego.
Piszę
to wszystko w momencie, gdy z komina nad Kaplicą
Sykstyńską zaczął
się wydobywać biały dym. Nie wiem jakiego wyboru dokonali nasi
kardynałowie. Jestem jednak pewien, że nawet gdyby nowy papież
okazał się być jak Aleksander VI „kimś złym i przewrotnym”,
to jest to wybór najlepszy z możliwych, ponieważ Duch Święty
zadbał o to, by ten, który został właśnie Biskupem Rzymu, był
dla dobra Kościoła „tym najtwardszym”.