wtorek, 19 listopada 2024

The Chosen, czyli Wybrani

 

        Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu i Sprawiedliwości należne partii pieniądze, naturalnie mnie zasmuciła. Dodatkowo jeszcze, gdy zarówno Ryszard Kalisz, jak i nie pamiętam imienia, a sprawdzać mi się nie chce Hermaliński publicznie ogłosili, że żadne orzeczenie Sądu Najwyższego pozostające w konflikcie z ich planami, zostanie przez PKW oraz Ministerstwo Finansów zlekceważone, dostałem odpowiedniej cholery. Kiedy jednak zaczęły się pojawiać głosy, że bez tych pieniędzy jakikolwiek kandydat Prawa i Sprawiedliwości nie będzie miał szansy na wygranie tych wyborów, pomyślałem sobie, że bez przesady. Przede wszystkim, w konfrontacji z ludzką nędzą reprezentowaną czy to przez Sikorskiego, czy Trzaskowskiego, nawet przysłowiowy żółty pies miałby zwycięstwo w kieszeni, no a poza tym do tego zwycięstwa nie będzie potrzebna jakakolwiek kampania. Wystarczy to co mamy dziś, i bez łaskawych pieniędzy Kalisza i jego lewackiej ferajny.

         Tak sobie myślałem, gdy obejrzeliśmy tu sobie wszyscy ostatni jak dotychczas sezon serialu o życiu Jezusa i Jego uczniów, a ja, poruszony do najgłębszych głębin swojego serca tymi reklolekcjami, zaczepiłem naszego księdza proboszcza z pytaniem, co on myśli o tej niezwykłej produkcji i... okazało się, że on, podobnie jak pan kościelny, nigdy o serialu The Chosen nie słyszeli. Wtedy to właśnie ogarnęły mnie bardzo ponure wątpliwości.

          Nie wiem, jak się ma sytuacja wśród czytelników tego bloga, ale zakładając, że może być podobnie, jak w zakrystii mojego kościoła, pragnę zwrócić wszystkim uwagę na to, że wspomniany serial, dostępny za darmo od samego swojego początku na internetowej stronie thechosen.pl, w niemal całości sfinansowany w drodze tzw. crowdfundingu, został przetłumaczony na 70 języków i obejrzany do dziś przez blisko miliard osób na całym świecie. Mało tego. Wedle wszelkich wyobrażalnych standardów, jest to film znakomity pod każdym względem. Jeśli go zestawić z innymi, najbardziej może popularnymi filmami, gdy chodzi o aktorstwo, scenariusz, zdjęcia, muzykę, oraz filmową wystawność, on im w niczym nie ustępuje, a być może większość z nich nawet przewyższa. Serial The Chosen to jest dzieło współczesnej sztuki filmowej.

       A mimo to, wiele wskazuje na to, że mój proboszcz i pan kościelny są zaledwie drobną częścią tych, którzy od lat czekali na coś tak potężnego, a kiedy się to coś ukazało, byli zajęci czymś zupełnie innym. Czytam, że na początku tego roku w większości kin w Polsce wyświetlono dwa pierwsze odcinki serialu i na samym wejściu obejrzało je 11 tys. osób, co, jak czytam, jest wynikiem imponującym. A ja się obawiam, że jeśli nawet faktycznie na całym świecie serial obejrzały setki milionów, to, gdy chodzi o Polskę, wspomniane 11 tys. to niemal wszystko.

       A zatem, wygląda na to, że wracamy do owego nieszczęścia, które na tym blogu opisywałem wielokrotnie: tak wielu z nas, o ile dzień w dzień, od rana do wieczora, możliwie najbardziej agresywna propaganda nie  będzie wbijała im do głowy określonego przekazu, nie ruszy ani ową głową, ani choćby najmniejszym palcem u stopy, by dowiedzieć się czegoś na własną rękę. I w tym momencie, sprawa odebrania Prawu i Sprawiedliwości państwowej dotacji, zaczyna otwierać przed nami dość upiorną perspektywę. Bo jeśli się okaże że, gdy przyjdzie wiosna, w grze pozostanie praktycznie tylko jeden kandydat, jedyną szansę będziemy mogli upatrywać tylko w tym, że do majowych wyborów pójdzie 30 procent wyborców, z czego ponad połowa to będą ludzie, którzy przynajmniej raz słyszeli o serialu The Chosen.



środa, 13 listopada 2024

O obywatelskości co stawia oczy jak złodziej

 

      Po raz pierwszy o meksykańskiej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej usłyszałem od Jarosława Kaczyńskiego w roku 1990, po tym jak na naszej politycznej scenie pojawiło się Porozumienie Centrum, by w pierwszym swoim ruchu, w zbliżających się wyborach prezydenckich wystawić kandydaturę Lecha Wałęsy. Dziś już oczywiście wszyscy wiemy, co to za ziółko z tego biedaka, ale wówczas z jednej strony większość z nas żyła w autentycznej euforii, z drugiej natomiast szczęśliwie mieliśmy Jarosława Kaczyńskiego i jego niezwykłą wiedzę, również gdy chodzi o polityczną historię Meksyku.

       W czym rzecz? Otóż gdy u nas w Polsce, na fali tzw. Rewolucji Solidarności, kierunki rozwoju wyznaczali Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik, et consortes, oraz powstające jak grzyby po deszczu niesławne Komitety Obywatelskie, w dalekim Meksyku wspomniana Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna wchodziła w siedemdziesiąty rok swoich nieprzerwanych rządów. A Jarosław Kaczyński dzięki swojej wiedzy i wybitnemu rozeznaniu sytuacji miał świadomość, że jeśli nie podejmie natychmiastowych i skutecznych działań, polska polityka zostanie zawłaszczona przez... no trudno powiedzieć, przez kogo konkretnie, ani tym bardziej, jeśli przyjąć, że partia o nazwie „Solidarność Obywatelska” miała stanowić wyłącznie alibi, przez jaką światową organizację. No i zrobił jedyną rzecz, na jaką go było w tamtym momencie stać i wykorzystując unoszące się nad chmurami ego TW Bolka jednym szybkim ruchem zniszczył zarówno owe Komitety Obywatelskie, a wraz z nimi kariery całego znanego nam aż nazbyt dobrze lewactwa od Geremka po Mazowieckiego.

      Jak wspomniałem na początku dzisiejszych refleksji, o Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej po raz pierwszy dowiedziałem się od Jarosława Kaczyńskiego. Ale też wtedy właśnie, po wygranych przez Wałęsę wyborach, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z tego, jak blisko, po latach niemieckiej i sowieckiej okupacji, być może jeszcze straszniejszego i bardziej okrutnego zła się znaleźliśmy. I to nie na pięć lat, nie na dwadzieścia, czy czteredzieści, ale być może na całe stulecia. Bo nie tylko pod patronatem gangów narkotykowych, czy tajnej policji politycznej, ale tzw. cywilizowanej Europy. Jarosław Kaczyński zwrócił przed laty moją uwagę na współczesny Meksyk, z całym jego bagażem niekończących się zbrodni, morderstw, skrytobójstw, prześladowań Kościoła i Jego wiernych, i oto właśnie całkiem niedawno skończyłem oglądać na Netfixie meksykański jak najbardziej seriał zatytułowany „El Chapo”, traktujący o karierze najbogatszego w historii Meksykanina, potężnego producenta i handlarza narkotykami Joaquína Archivaldo Guzmána Loery. Produkcja jest najwyższej klasy, zdecydowanie godna polecenia, ale to co dla nas jest tu kto wie, czy nie najważniejsze, to to jak w owym filmie pokazana jest apokalipsa systemu, który, co by nie mówić, pod okiem całego cywilizowanego świata, jest do tego stopnia skorumpowany, że już nie wiadomo, kto jest prezydentem, kto członkiem narkotykowej mafii, kto szefem policji, kto generałem w państwowej armii, a kto ministrem w rządzie. I stan ten trwa, mimo regularnie przeprowadzanych demokratycznych wyborów, nienaruszony przez niemal sto lat, mimo tego, że Meksyk od połnocy graniczy ze Stanami Zjednoczonymi, które używają wszelkich swoich sił i wpływów, by zniszczyć tę patologię – kompletnie nieskutecznie. A ja się zastanawiam jaki byłby los Polski w sytuacji, gdy ani Stany Zjednoczone, ani Rosja, ani Niemcy, ani nikt na świecie nie miałyby najmniejszego interesu, by za nią walczyć. Watykan? Papież? Przepraszam bardzo, ale jaką siłę potrafił przeciwstawić meksykańskiej masonerii i powiązanym z nią biznesowo gangom, którykowliek z kolejnych papieży?

         Jesteśmy dziś w roku 2024, pod władzą wprawdzie szczęśliwie już nie Solidarności Obywatelskiej, ale wciąż Obywatelskiej Koalicji, ze swoimi bojówkami Obywateli RP, będącej bezpośrednią kontynuacją Platformy Obywatelskiej, a wcześniej Ruchu Obywatelskiego Akcja Demokratyczna, no i już wcześniej wspomnianych Komitetów Obywatelskich.

         Szybkimi krokami zbliżają się majowe wybory. Zróbmy wszystko, by owi „obywatele” nie wygrali, bo w przeciwnym razie, gdy do słynnego więzienia ADX Florence dotrze odpowiednia informacja, El Chapo uschnie z zazdrości.



sobota, 26 października 2024

Bumerang, czyli blessing in disguise


 

Zanim przejdę do rzeczy, muszę przekazać kilka informacji na temat naszej córki Zosi, która pod koniec maja została zdiagnozowana z bardzo złośliwym glejakiem, a co nasze życie tego lata zdeterminowało nasz cały czas spędzony na tym świecie. Otóż córka nasza jest po usunięciu guza. Szczęśliwie, wedle relacji lekarzy, to gówno zostało usunięte w całości, bez jakichkolwiek szkód. 14 listopada rozpocznie się radio i chemioterapia i wszyscy się modlimy o łaskę wyzdrowienia. Bogu dzięki, ona czuje się bardzo dobrze, w radości spędza pierwsze dni swojego małżeństwa, i podobnie jak my, prosi Pana Boga o łaskę wyzdrowienia.

 

       A teraz do rzeczy, bo, co, mam nadzieję, zrozumiałe, nie odzywałem się bardzo długo. Otóż, jak już wszyscy wiemy, sąd postanowił wypuścić księdza Olszewskiego i dwie urzędniczki Ministerstwa Sprawiedliwości z aresztu i lawina ruszyła. A ja wczoraj oglądałem w telewizji Republika rozmowy z obiema paniami i od razu przypomniał mi się grudzień ubiegłego roku, kiedy to Donald Tusk postanowił zlikwidować TVP Info i w następnej kolejności zaprowadzić swoje porządki w mediach. Podobnie jak wielu z nas, byłem najpierw zaskoczony bezczelnością i okrucieństwem tego ataku, by już po chwili poczuć zwykły strach, a na końcu uznać, że jest już po nas. To był z mojego punktu widzenia czas okropny, no ale od grudnia upłynął już niemal rok i oto co widzimy? Przede wszystkim, w tempie niemal tak samo szybkim jak odbyło się przejęcie władzy przez Koalicję Obywatelską z przyległościami, nowy reżim doprowadził Polskę do stanu niemal kompletnej ruiny, ale stało się coś jeszcze: otóż, dotychczas bardzo niszowa i w gruncie rzeczy kompletnie nieistotna stacja, przejęła niemal pełne zasoby dotychczasowej TVP Info i tym samym uzyskała pozycję, której nawet duchy Jacka Kuronia i Bronisława Geremka nie są w stanie zakwestionować.

        Ja do telewizji Republika, podobnie jak do całego tego towarzystwa, które ją stworzyło, mam stosunek absolutnie negatywny. To znaczy, owszem, korzystam, ale wyłącznie z tego względu, że nie mam nic innego do wyboru. Pod wieloma względami, uważam, że Sakiewicz i jego ferajna są jeszcze gorsi – a nie było wcale tak łatwo – niż TVP Info. Kiedy widzę, jak red. Holecka przeprowadza swoje rozmowy z kimkolwiek, a ostatno ze wspomnianymi wcześniej paniami, myślę, że od niej gorsza jest już tylko Katarzyna Kolenda-Zaleska, a i to nie koniecznie. Natomiast nie mogę nie przyznać, że sukces, jaki osiągnąl Tomasz Sakiewicz, z jednej strony bezczelnie żebrząc te pieniądze, a z drugiej naprawdę skutecznie rozwijając swój biznes – a to przecież nie koniec – jestem pełen podziwu.

         I to mnie prowadzi do dnia wczorajszego, kiedy to nikt inny jak telewizja Republika przeprowadziła rozmowy z dwiema urzędniczkami, i w świat poszła informacja o torturach, jakich obie panie doznały z rąk Donalda Tuska. Słuchałem wypowiedzi pań, patrzyłem im w oczy, i będąc coraz bardziej wstrząśnięty, pomyślałem sobie, że ci durnie – a mam tu oczywiście Donalda Tuska i to wszystko co on wokół siebie zgromadził – już na samym początku popełnili pierwszy ciężki błąd, likwidując TVP Info i tym samym otwierając drogę do tego czym jest dziś Tomasz Sakiewicz i jego biznesy. Drugi błąd, pozornie nie związany zupełnie z pierwszym, to aresztowanie księdza Olszewskiego, a przede wszystkim tych pań. Patrzę dziś na jedną i drugą, słucham ich opowieści, i myślę sobie, że Donald Tusk musiał przeprowadzić odpowiedni rekonesans, znalazł te dwie „myszki” i pomyślał: Te będą sypać. A tu tymczasem okazało się, że swoimi prognozami walnął w mur, którego, ani on, ani nikt inny na tym świecie nie jest w stanie przebić, a mianowicie moc Chrystusa Zmartwychwstałego.

          Ktoś mi powie, że niepotrzebnie uderzam w takie tony, ale spójrzmy proszę, co się wydarzyło. Te dwie biedne, udręczone, poniżone, stłamszone do samego końca kobiety, oddały się w opiekę Osoby, do której ani Donald Tusk, ani minister Bodnar, ani więzienni strażnicy, nie mają jakiegokolwiek dostępu. I wygrały. A oni przegrali. I to przegrali tak, że moim zdaniem znaleźli się dziś na początku swojego końca.

        I teraz znów: po ciężką cholerę ich było zamykać? Do jakiego czorta, i po co, mogło im przyjść do głowy, że jeśli oni wsadzą za kraty księdza Olszewskiego i te dwie panie, a potem, korzystając ze swoich wpływów w ogólnopolskich mediach, oraz zatrudniając swoich najlepszych propagandzistów, wzbudzą wokół nich taką nienawiść, że cała trójka nie wytrzyma tej udręki i zacznie pleść co bądź, byle tylko im dano spokój, to w ten sposób uzyskają nieśmiertelność? Co za głupcy!

        Telewizja Republika, na okrągło, od rana do nocy, wrzuca w eter te dwie rozmowy, oczywiście reżimowe media udają, że nic się nie stało, moim zdaniem natomiast moc tego przekazu jest tak wielka, że tego już się nie da zatrzymać. Nie wiem, ile słów mogą oni jeszcze z siebie wypluć, że jedna i druga z tych pań kłamią jak bure suki,  że nikt im tam w więzieniu nie zrobił najmniejszej krzywdy, że to one i ten ich „ksiądz-salceson” to bezwzględni przestępcy. Wiem natomiast, że im dłużej telewizja Republika, a za jakiś czas może i inne media, będą pokazywały światu ich twarze, ich oczy i ich pełne radosnego uniesienia usta, tym bardziej ów świat będzie nabierał coraz większego przekonania, że to zło trzeba zniszczyć. Raz na zawsze.

           

    

       

piątek, 27 września 2024

O przyszłości bliższej i dalszej

 

       Dziś chciałbym zaproponować Państwu stosunkowo lekki, choć z pewnego punktu widzenia, bardzo istotny temat. Jednak zanim przejdę do rzeczy, chciałbym załatwić pewną rzecz, która od pewnego czasu chodzi mi po głowie. Otóż jak niektórzy z czytelników tego bloga być może jeszcze pamiętają, jesienią roku 2014, a dokładnie 14 listopada opublikowałem tu tekst, w którym wyraziłem przekonanie, że Andrzej Duda wygra nadchodzące wybory i zostanie prezydentem RP. Opinia ta, a jednocześnie przekonanie o jej słuszności, była w owym czasie szalenie kontrowersyjna, by nie powiedzieć durnowata, z tego prostego powodu, że Duda wówczas był praktycznie nieznany, a zarówno pierwsze, jak i też kolejne sondaże w starciu z Bronisławem Komorowskim nie dawały mu najmniejszych szans. Tymczasem Duda wygrał, jak widzimy każdego dnia, wciąż radzi sobie na politycznej scenie całkiem dobrze, a ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby Jarosław Kaczyński był takim dyktatorem jak go malują i faktycznie przez osiem lat, jak to zabawnie określił pewien postkomunistyczny tygodnik, „robił co chciał”, i dziś przed Prezydentem stałaby otworem trzecia kadencja, to on by w ten otwór wjechał bez najmnniejszego problemu z całą swoją karawaną.

        I oto dziś toczy się bardzo gorąca debata na temat tego, kogo Prawo i Sprawiedliwość wystawi w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. A ja już tylko postanawiam podbić poprzeczkę i dla czystej archiwizacji tej prognozy, chciałem wyrazić przekonanie, że kandydatem Prawa i Sprawiedliwości zostanie pan poseł Zbigniew Bogucki i to on zostanie przyszłym prezydentem Polski. I to tyle. A jak będzie, się zobaczy.

 


        A teraz, jak to swego czasu ładnie określili nasi ludzie z Monty Pythona, „for something completely different”. Otóż przed wielu już laty w swojej muzycznej książce „Rock’n’Roll czyli podwójny nokaut”, analizując zjawisko black metalu, czy ogólnie rzecz biorąc muzyki satanistycznej, wyraziłem opinię, że w gruncie rzeczy cała to produkcja to wyraz szczególnej religijności i to religijności na tyle szczerej i zaangażowanej, że bardzo często tworzącej sztukę bardzo wysokiej jakości. Jednocześnie z wielkim smutkiem zauważyłem, że to co my nazywamy „rokiem chrześcijańskim” to najczęściej muzyczna nędza, w dodatku uprawiana na tak niskim poziomie szczerości i religijnego uniesienia, że dociera ona wyłącznie do tej kompletnie wyizolowanej publiczności dla której szczytem muzycznych przeżyć jest gitara, fujarka, ewentualnie skrzypki i tekst, że Jezus nas kocha. No i napisałem coś jeszcze, mianowicie to, że gdyby chrześcijańscy muzycy i twórcy odebrali satanistom ów monumentalizm przekazu – w gruncie rzeczy wykradziony przez nich z wielkich katolickich katedr –  i z równym zaangażowaniem, zamiast oddawać hołd drzewom, morskim falom i wiatrowi, wysławiali Imię Jezusa Zmartwychwstałego, to by dopiero było coś.

      I oto, proszę sobie wyobrazić, zupełnym przypadkim wpadłem na, dziś już nieistniejący, zespół o nazwie 16 Horsepower, następnie na jego reinkarnację Wovenhand, a w końcu na ich twórcę i lidera o nazwisku David Eugene Edwards, dziś tworzącego solo. Choć muzyka ta nie jest szeroko rozpoznawana, to biorę pod uwagę, że wśród czytelników tego bloga są i tacy, którzy ze zdziwieniem przyjęli wiadomość, że ja Edwardsa dotychczas nie znałem. Bo choć muzyka ta nie jest szeroko rozpoznawana, to nie da się też zaprzeczyć, że dla wielu osób jest już przedmiotem swoistego kultu. No a ja dziś akurat słucham już tylko tego.

       Niedawno Nick Cave wydał swój nowy album „Wild God”, który w sposób oczywisty stanowi autentyczną modlitwę i to modlitwę do Jezusa. Znakomita jest to muzyka. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że najlepsza. Dziś słucham koncertowej płyty Wovenhand i uważam, że Edwards jest już bardzo blisko. Uważam też, że przynajmniej tym dwóm udało się bardzo skutecznie odebrać satanistom, to co, jak już wcześniej wspomniałem, oni ukradli muzyce kościelnej. No i mam wielką nadzieję, że tego jest dużo, dużo więcej, tyle tylko, że świat staje na głowie, żebyśmy sie o tym nigdy nie dowiedzieli.

      Jest dobrze. Wreszcie. Polecam wszystkim.



poniedziałek, 16 września 2024

x. Rafał Krakowiak: Świadectwo

 

       W związku z aktualnymi tragicznymi zdarzeniami, jakie spadły na naszą Polskę, ogarniają nas najróżniejsze refleksje oraz wspomnienia, sięgające niekiedy aż do roku 1997, a zatem do czasu gdy te same tereny kraju, ze szczególnym wyróżnieniekm miasta Wrocław, zaatakował podobny żywioł. Powiem szczerze, że nie planowałem ani poświęcać czasu na komentowanie dzisiejszych wypadków, ani tym bardziej na przywoływanie dawnych wspomnień, ale oto dziś, zanim jeszcze położyłem się do łóżka, dotarła do mnie wiadomość, że już jutro, w związku z Powodzią, odbędzie się wspólna konferencja prasowa  niesławnego premiera Tuska i niemal podobnie niesławnego Jerzego Owsiaka. A w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak przypomnieć świadectwo, jakie na tym blogu jeszcze w roku 2011 pozostawił jego samozwańczy duszpasterz ksiądz Rafał Krakowiak, dziś proboszcz w wiosce Ludomy w Wielkopolsce, a przez całe lata nasz wierny przyjaciel. Posłuchajmy po raz kolejny.

       Jerzy Owsiak kojarzy mi się nieodmiennie z jednym wydarzeniem, które w sposób decydujący wpłynęło na sposób, w jaki go postrzegam. Otóż w czasie wielkiej powodzi 1997 roku, w parafii w której pracowałem, zorganizowaliśmy zbiórkę artykułów pierwszej potrzeby dla powodzian. Z Kurii otrzymaliśmy adres jednej z parafii pod Opolem i postanowiliśmy ciężarówką mojego znajomego zawieźć zebrane dary do potrzebujących. I wtedy pojawił się pewien problem. Nie mogliśmy w żaden sposób skontaktować się z tamtejszym proboszczem, a jazda w ciemno nam się nie uśmiechała. Nasi kurialiści zapewniali jednak, że nie ma się czym przejmować – adres został przesłany z Kurii opolskiej i nawet jeśli przyjedziemy niezapowiedziani, zostaniemy przywitani serdecznie. Oczywiście, to czy doznamy tam jakichś serdeczności, czy też nie, nie było moim zmartwieniem. Problemem była tylko i wyłącznie kwestia dojazdu. Chcieliśmy wiedzieć, czy przy wciąż wysokim poziomie wody w Odrze, zalanych bądź podmytych drogach i zagrożonych mostach, w ogóle jest możliwe do owych powodzian dotrzeć.

      Tak czy inaczej pojechaliśmy, i po licznych przygodach i jeszcze liczniejszych objazdach, dotarliśmy na miejsce. Owa wieś wyglądała strasznie. To niesamowite, co rozszalała woda może nawyczyniać. Do dzisiaj śnią mi się niektóre widoki. Podjechaliśmy pod widoczny już z daleka kościół. Stała tam grupka ludzi, od której na nasz widok odłączył się jakiś mężczyzna, energicznie otworzył drzwi naszej ciężarówki i zaczął na nas wrzeszczeć. Prawdę powiedziawszy, rzucał najgorszym mięsem, przy czym najbardziej dobitnie brzmiało słowo „wypierdalać!”. Ponieważ nosił na sobie kapłańską koszulę, domyśliłem się, że jest to ów miejscowy proboszcz, który według poznańskich kurialistów, miał nas bardzo serdecznie przywitać. No i przywitał…

      Po chwili jednak okazało się, że zaszło przykre nieporozumienie, a jego przyczyną okazał się być sam Jerzy Owsiak. Otóż owa podopolska wioska w czasie powodzi została praktycznie odcięta od świata, i bardzo szybko zaczęło ludziom brakować wody pitnej, żywności, suchych ubrań, leków itd. W ogólnym bałaganie i przy permanentnej niemożności miejscowych władz, proboszcz okazał się jedynym człowiekiem, który potrafił powodzian skrzyknąć, zorganizować ich i w ogóle zacząć działać, tak by w tej trudnej sytuacji ratować co się da i pomóc zwłaszcza tym, którzy z racji wieku, albo choroby mieli najtrudniej. To był naprawdę dzielny ksiądz, choć, jak widzimy, trochę choleryczny.

      Kiedy woda trochę opadła, pojawiła się możliwość wspomożenia tej wsi transportami podobnymi do naszego. Jako jedne z pierwszych pojawiły się bodajże trzy ciężarówki od Jerzego Owsiaka. To znaczy pojawiły się kilka kilometrów od celu, jeszcze przy wjeździe na most ma Odrze… i się zatrzymały. Tymczasem, kiedy proboszcz dowiedział się, że wspomniane ciężarówki jadą właśnie do niego, zwołał ludzi do wyładunku, czeka, a tu nic – ani widu, ani słychu. Ciężarówki jak stały za Odrą, tak stoją. Zepsuły się? Nie wiadomo. Ludzie czekali najpierw całą noc, potem cały dzień. W końcu proboszcz, jako że samochody zalało i były nie do użytku, wsiadł na rower i pojechał na drugi brzeg. I tam oto grzecznie mu wyjaśniono, że ponieważ pan Owsiak życzy sobie, żeby wjazd transportu do wsi i rozdzielanie darów rejestrowała ekipa telewizyjna, musi uzbroić się w cierpliwość, bo tak się niefortunnie złożyło, że owa ekipa najwcześniej może przyjechać jutro, a kto wie, czy nie dopiero za dwa dni.

      Proboszcz oczywiście zasugerował, by machnąć ręką na telewizję i jak najszybciej przyjeżdżać, bo powodzianie bardzo potrzebują pomocy. Wtedy to jeden z członków owego transportu, w obecności księdza, zadzwonił z komórki do Owsiaka, przedstawił sytuację i spytał co robić. Po chwili rozłączył się i powiedział, że szefowi bardzo jednak na telewizji zależy, a więc jednak trzeba będzie te parę dni jeszcze poczekać.

      Proboszcz na takie dictum zdenerwował się okrutnie, nawkładał tym ludziom – z Jerzym Owsiakiem na czele – od bezdusznych chamów, i kazał im, jak już zostało wspomniane, „wypierdalać”. Przy okazji też zapowiedział, że jeśli którakolwiek z panaowsiakowych ciężarówek wjedzie do jego wsi, to on i jego parafianie własnoręcznie te ciężarówki, wraz z tym co się na nich znajduje, spalą. No i to właśnie następnego dnia, tak się złożyło, że do owej wioski wjechała nasza ciężarówka, a ksiądz proboszcz – biorąc nas za ludzi z ekipy Jerzego Owsiaka – zareagował jak zareagował.

      Wydarzenie to przypomina mi się zawsze wtedy, gdy widzę Jerzego Owsiaka, lub gdy ktoś zastanawia się, co z nim jest nie tak, skoro właściwie wszystko wydaje się być super. I przychodzą mi wtedy na myśl słowa Chrystusa: „Kiedy dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.” (Mt 6,2-4)

      I na koniec zdanie prawosławnego teologa, diakona Andrieja Kurajewa*: „Zło może podejmować nawet pożyteczne działania, nie zmieniając swojej własnej natury. Na przykład czyniąc to w taki sposób, że pomagając ludziom pod jednym względem, pod innym względem będzie się umacniało ich sojusz ze złem w innych dziedzinach życia – choćby przez rozpalanie próżności ofiarodawców”.


* Cytat z „Frondy”. Diakon Kurajew pisze tam o Apokalipsie św. Jana Apostoła. Temat mnie zainteresował, ponieważ swego czasu prowadziłem rekolekcje, których zagadnieniem była właśnie Apokalipsa z jej „błyskawicami, głosami, gromami, wielkimi trzęsieniami ziemi i krwią tryskającą aż po wędzidła koni” – i było to coś (przynajmniej dla rekolekcjonisty) wspaniałego. Kurajew, choć schizmatyk, bardzo dorzecznie - a przy tym ortodoksyjnie - sprawę przedstawia, i jak sądzę, jego przemyślenia mogą być całkiem niezłym komentarzem, do niektórych z naszych notek.

 

      Powód dla którego dziś tu się ukazało powyższe wspomnienie wydaje się oczywisty. Wspólna konferencja prasowa Donalda Tuska i Jerzego Owsiaka, w dzisiejszej sytuacji, to nie w kij dmuchał. Ja jednak mam tu pewien dodatkowy powód, by po raz kolejny tę historię opowiedzieć. Otóż ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby powyższe świadectwo za tym blogiem zacytowały wszystkie ogólnopolskie media – co ja mówię, wszystkie, wystarczyłyby nasze tzw. prawicowe, wystarczyłby choćby sam mistrz Sakiewicz– zarówno po Owsiaku, jak i w dalszej perspektywie i Donaldzie Tusku, nie pozostałoby nawet wspomnienie. Wystarczyłoby, żeby paru polityków Prawa i Sprawiedliwości zwołało jutro równoległą konferencję prasową i opowiedziało, jak się w roku 1997 zachował nie kto inny jak nasz Juras, żeby ów szkodnik zniknął ze sceny. A wraz z nim wszyscy inni.

       Niestety tak się nie stanie. Jeden powód jest taki, że te moje komentarze nie mają absolutnie żadnego znaczenia, a drugie, że ci, którzy o ich istnieniu, podobnie jak o tym blogu, świetnie wiedzą i jedno i drugie od lat uważnie śledzą, staną na głowie, by nikt i nic nie zakłóciły im dotychczasowego komfortu. Nawet kosztem dobra powszechnego. I to jest prawdziwa rozpacz. Nie ta powódź. To.



    

 

środa, 11 września 2024

Für Deutschland, czyli gdy prawda jest brzydka jak diabeł

 

     Jak pewnie większość z nas pamięta, epitet „Rudy Niemiec” zaczął funkcjonować w polskim społeczeństwie już wiele dobrych lat temu, a mianowicie wtedy gdy Jacek Kurski wspomniał coś o „Dziadku z Wehrmachtu” i sprawa zaczęła żyć własnym życiem, niemal tak samo jak nie mniej słynny „Kaczy Fuhrer”, z tą różnicą, że w ujęciu zdecydowanie bardziej merytorycznym. Nazywamy więc Donalda Tuska „Niemcem”, ewentualnie Niemcem rudym, on i jego polityczne wsparcie co raz zaprzeczają owym insynuacjom, twierdząc, że Donald, podobnie jak jego mama, tata, ciocie, wujkowie, babcie i dziadkowie to szczerzy polscy patrioci, a jeśli nawet którykolwiek z nich miał z niemiectwem coś wspólnego, to wyłącznie z niemiectwem porządnym i kulturalnym. I tak się ta zabawa toczy, a my już tak naprawdę powoli zapominamy, jak to naprawdę było i coraz częściej określenia „Rudy Niemiec” używamy jako czystą złośliwość... taką jak wspomniena wcześniej „Kaczy Fuhrer”.

        I oto, proszę sobie wyobrazić ledwie co wczoraj trafiłem na iksie u Elona Muska na wpis człowieka podpisującego się jako John Bingham, który wspomniał o wydanej w roku 2003 roku książce zatytułowanej „Fotografie z tłem. Gdańszczanie po 1945 roku” i zacytował z nich kilka fragmentów. Pozwolę sobie je tutaj zamieścić, bez słowa komentarza. Bardzo proszę:

Oma Anna to był fenomen. Nigdy nie ruszyła się poza Gdańsk. Dla niej wszystko się wokół Gdańska kręciło. To był jej die ganze Welt. Do końca życia, a dożyła ponad 90 lat, mówiła wyłącznie po niemiecku, w gdańskim żargonie. Mimo że zmarła dopiero 3 lata temu, polskiego nie nauczyła się nigdy".

Donald rozmawiał z nią po niemiecku, albo pytał po polsku (rozumiała świetnie), a ona odpowiadała po niemiecku. Trochę tak jakby bojkotowała otaczającą rzeczywistość. Zakupy robiła używając łamanej polszczyzny”.

Bowke, obiad! - wołała mama wychyliwszy się ze strychowego okna. Bowke, kolacja! - nawoływał ojciec donośnym głosem. Przez całe dzieciństwo, kiedy biegałem po podwórku, byłem chłopakiem bowke. A kiedy narozrabiałem, byłem Pomuchelkopf (dosłownie głowa dorsza)”.

A jak w odwiedziny przychodziła babcia Anna, z niemiecka nazywała mnie zdrobniale Krümel - kruszynka. Tak, jakby nic się nie zmieniło i 3 Maja nadal była Nordpromenade”.

Mamę brało wówczas na wspomnienia. Opowiadała o Sopocie swojego dzieciństwa - o sklepach i restauracjach na Seestraße, o Blumenkorso - kwietnej defiladzie, w której uczestniczyła”.

Jak sięgnąć pamięcią, w rodzinie zdarzały się imiona ze smaczkiem przedwojennego Gdańska: Beatrix, Sigrid, Jürgen, Raimund. Język niemiecki znam z domu na tyle, że wychwytuję twardy dialekt gdański”.

Podczas rodzinnych spotkań u Tusków wśród starych i młodych panowała pełna swoboda przechodzenia z polskiego na 'gdański'”.

Pamiętam, że kiedy Omie Annie powiedziałem, że cała nasza rodzina to Kaszubi, znowuż obraziła się na mnie na śmierć i życie. Kaszubskość to było jak szpecące znamię”.

Babcia Dawidowska miała silniejsze poczucie niemieckości niż polskości. Kiedy co jakiś czas pojawiała się szansa dostania paszportu i możliwość wyjazdu na tak zwane niemieckie papiery - Oma Anna pakowała walizki”.

Podczas II wojny światowej zginął Artur (brat babci Anny), który był w Wehrmachcie. Babcia Anna przechowywała kondolencyjne listy wysłane przez dowódców w imieniu Kaisera i Führera po śmierci ojca i brata”.

„[Stryj] Buni urodził się w 1935 roku przy Ludolf Königsweg (obecnie Legnicka). Jako chłopiec miał kłopoty z językiem polskim, bo przez całą wojnę, dzięki jakimś koneksjom rodzinnym, wychowywał się w Berlinie”.

          I to tyle, co nam przekazał nieoceniony John Bingham, a za co ja mu serdecznie dziękuję. A jeśli tu postanowiłem się nim aż w taki sposób wspomóc, to tylko po to, by prawda – a, jak wiemy, zawsze chodziło nam o prawdę, prawdę i tylko prawdę – dotarła do jak najszerszego grona. I tak, jak wcześniej wspomniałem, żadnego komentarza już nie będzie.



 

 

 

środa, 4 września 2024

Kiedy zatęsknimy za Johnem Peelem?

 

      Kiedy polski gitarzysta, wówczas może 15-letni, Marcin Patrzałek pojawił się w internecie, nasze media o tym zjawisku – a było to oczywiste zjawisko – nawet się nie zająknęły. Kiedy ten zaprezentował się w amerykańskim Mam Talent i doprowadził zarówno jury jak i publiczność do autentycznego szaleństwa, i to wydarzenie zostało w Polsce powitane wzruszeniem ramion. Kiedy wreszcie, na fali tamtego sukcesu, rozpoczęła się wielka międzynarodowa kariera muzyka, której kulminacją był występ w londyńskim Royal Albert Hall, w Polsce wciąż o Patrzałku słyszał mało kto. Osobiście pamiętam, jak jeszcze w zeszłym roku artysta wystąpił w katowickim NOSPR-ze, sala była zapełniona zaledwie w połowie, a większość moich znajomych muzyków, gdy im mówiłem, że do miasta z występem przyjeżdża Patrzałek, najpierw przyznawali, że nie wiedzą, o kim mowa, by po chwili, gdy puszczałem im któreś z nagrań Patrzałka na youtube, kamienieli z wrażenia, że ktoś taki w ogóle istnieje, a oni nic o tym nie wiedzieli. Nie muszę oczywiście tu wspominać, że żadnego z nich na samym występie już nie spotkałem. Czemu? Ja oczywiście wiem, ale to już jest inny temat.

         Dziś na stronie Patrzałka na Facebooku widzę informację, że można już zamawiać bilety na wielką przyszłoroczną trasę koncertową Patrzałka, która nawiedzi większość wielkich europejskich miast, od Paryża przez Londyn, Dublin, Brukselę, Amsterdam, Wiedeń, Pragę, Rzym, Madryt, Lizbonę i wiele innych. I tu się pojawia ciekawa bardzo z naszego punktu widzenia informacja, ta mianowicie, że wspomniane bilety można zamawiać nie przez zewnętrzne agencje, ale na osobistej stronie Patrzałka marcinofficial.com, a to nam oczywiście, jak sądzę znakomicie wyjaśnia, dlaczego zarówno kolejne zdania tej notki zaczynające sie od słowa „kiedy”, kończyły się informacją, że o Patrzałku mało kto w ogóle kiedykolwiek słyszał.

       Mam znajomego, wybitnego altowiolninistę, któremu pokazałem Patrzałka na youtubie i jednocześnie poinformowałem, że on, mimo że nie wydał jeszcze ani jednej płyty i praktycznie nie koncertuje  – wówczas jeszcze nie – że jego cała aktywność muzyczna ogranicza się niemal wyłącznie do youtuba i że z zamieszczonych w internecie informacji wynika, że on już na swojej grze zarobił grube miliony dolarów, ten mi powiedział, że dziś płyty i koncerty to jest nic. Liczy się wyłącznie talent i umiejętność dbania o swoje interesy. Liczą się też więc przede wszystkim owe miliony osób, które znają Patrzałka z internetu, zachwycają się jego grą i czekają na kolejny nagrany przez niego muzyczny clip.

        Dziś, jak już tu napisałem, Patrzałek zapowiada swoją trasę po Europie, ale też ogłasza, że w połowie września ukazuje się jego pierwszy pełnowymiarowy album, wszędzie gdzie jest podkreśla, że pochodzi z Polski, z miasta Kielce, a tymczasem ani Polska, ani, jak sądzę nawet same Kielce, wciąż o tym, co powinno już dawno być przedmiotem naszej lokalnej i narodowej dumy, nie ma bladego pojęcia. A więc znów wraca to pierwsze, nie zadane, a tak ważne  pytanie: Dlaczego? Otóż częściowo na nie odpowiedziałem. Rzecz bowiem w tym, że Patrzałek się nie sprzedał, a skoro tak, to ci wszyscy, którzy mogli liczyć, że na nim zarobią, i musieli się obejś smakiem, muszą go szczerze nienawidzieć. Nienawidzieć od momentu pewnie, jak on odniósł swój wielki sukces w AGT i przyszli do niego jacyś posłańcy, żeby mu zaproponować występ na Sylwestrze Marzeń, względnie na festiwalu w Opolu, albo zgłosił się do niego sam Kuba Wojewódzki i zaprosił go do swojego programu, a on zwyczajnie wyłączył telefon.

      No właśnie, Kuba Wojewódzki. Pamiętam jak ten, będąc członkiem jury w polskim Mam Talent, odezwał się do pewnej dziewczynki, która zaśpiewała tak pięknie, że wszyscy struchleli, w te mniej słowa: „Spieprzaj z tego kraju czym prędzej, bo tu nie masz żadnych szans na sukces”. Czy ona posłuchała tego komika, czy nie, tego nie wiemy, ale nie sądzę. Pewnie trochę dlatego, że to było naprawdę jeszcze dziecko i  ono mogło nie zrozumieć języka, jakim się posługuje na co dzień Wojewódzki, no a po drugie, sam talent to naprawdę bardzo dużo, ale jeszcze nie wszystko.

        Jak wszyscy dziś widzimy, Marcin Patrzałek wiedział to od początku i dziś może tym wszystkim cwaniakom podać najwyżej – że zacytuję tu nieśmiertelnego pana Bolka – nogę



The Chosen, czyli Wybrani

          Informacja, że PKW, po raz kolejny, i to dziś w sposób oczywisty w obliczu zbliżających się wyborów prezydenckich, odebrała Prawu ...