To się zdarzyło dawno temu, kiedy byłem jeszcze dzieckiem, a świat składał się wyłącznie z szarych ulic, odrapanych domów – ubarwianych jedynie raz do roku, w dzień święta 1 maja – no i z czarnobiałego telewizora w domu, na którym można było obejrzeć absolutnie przebojowy serial produkcji amerykańskiej, zatytułowany „Koń który mówi”. I od razu nie potrafię uniknąć pewnej dygresji. Mniej więcej też w tamtym czasie na ekrany naszych kin wszedł film „The Beatles”, oryginalnie znany jako „A Hard Day’s Night” i, jak idzie o Katowice, wyświetlany był on w kinie „Światowid”, które wówczas nadawało non-stop. Tak się zresztą to kino nazywało – „Światowid” – kino non-stop. Poszedłem na tych Beatlesów z moim starszym bratem, a ponieważ, przez to właśnie, że „Światowid” puszczał ten sam film na okrągło, nie istniały godziny rozpoczęcia i zakończenia spektaklu, zaczęliśmy ów film oglądać dopiero od którejś tam minuty.
Pamiętam tamten dzień z dwóch względów. Pierwszy to taki, że to jednak byli Beatlesi, a więc coś co dla nas, tamtych dzieci, mogło przypominać – i to też zaledwie pozornie – jedynie wąchanie kolorowych bibułek, w które zwykle były zawijane pomarańcze, a drugi już związany z Edem, a więc gadającym koniem. No więc, w odpowiednim momencie ten film się skończył i projekcja ruszyła po raz kolejny. Oczywiście, zostaliśmy na swoich miejscach, bo chcieliśmy zobaczyć to, co nam umknęło wcześniej. I oto, kiedy zaczęły się pojawiać obrazy i piosenki, które znaliśmy z poprzedniego seansu, ja nagle sobie uświadomiłem, że za chwilę w telewizji będzie „Koń który mówi”, i zacząłem nalegać – niestety skutecznie – by wracać do domu. Wstyd mi za tę moją durnotę do dziś, a brat mój nie zapomni mi tego, co mu wtedy uczyniłem, do śmierci.
A zatem, działo się to wszystko już bardzo dawno temu. I oto pewnego dnia gruchnęła wieść, że w naszej dzielnicy odkryto mieszkanie, w którym niejaki Arnold – to było nazwisko tego człowieka – w bardzo okrutny sposób mordował kobiety, kroił je na kawałki, a szczątki te trzymał tam do czasu aż całe mieszkanie już zaczynało cuchnąć, i jeszcze długo potem. Ponieważ ów adres został podany do publicznej wiadomości, pamiętam, jak poszedłem z moją mamą, żeby rzucić okiem na tę kamienicę, na to okno, i poczuć ten dreszcz. Pamiętam ten dzień do dzisiaj. Oczywiście Arnold został schwytany, osądzony, skazany na śmierć, a następnie powieszony. Po pewnym czasie o Arnoldzie zapomniałem.
Po raz kolejny usłyszałem o nim już w tak zwanej nowej Polsce, nie wiem, może dwa, a może pięć lat temu. Nie wiem, co to była za okazja, ale dowiedziałem się wtedy, że egzekucja Arnolda miała miejsce pewnego zimowego popołudnia – ciekawe, że popularny przesąd mówi, że ta sprawiedliwość przychodzi na nich zawsze nad ranem – w milicyjnych garażach na ulicy PCK w Katowicach. I powiem szczerze, że ta wiadomość zrobiła na mnie wrażenie największe. Otóż ja świetnie znam te garaże. One w tamtych latach stanowiły nieodłączną część mojego dzieciństwa, a to przez to, że znajdowały się dokładnie pod podwórkiem, na którym spędzałem większość mojego pozaszkolnego życia. Myśmy się tam bawili, a pod nami łazili ci milicjanci i jeździły te ich samochody z nieodłącznymi literkami M i O. Było nawet tak, że mogliśmy tam do tych korytarzy z góry zaglądać przez specjalne świetliki, które milicjantom trochę oświetlały te ich ciemne korytarze, a dla nas stanowiły okazję do tego, by ukradkiem zanurzyć się w ten egzotyczny podziemny świat Milicji Obywatelskiej.
Dowiedziałem się więc nagle, że prawdopodobnie w momencie, kiedy myśmy się tam na górze bawili, lepiliśmy kulki, ślizgali – na dole przewieźli tego Arnolda i go przykładnie powiesili. Niemal na naszych oczach. Rzecz w tym, że myśmy tam wciąż zaglądali. Raz, pamiętam, mieliśmy nawet z tego dużą frajdę, bo tuż pod nami jeden z milicjantów sikał – zwyczajnie, na podłogę tego garażu. Stał tam i sikał. A myśmy patrzyli, jak on leje, i mieli z tego przednią zabawę. No a tu nagle pojawił się ten Arnold. Oczywiście, jest bardziej niż prawdopodobne, że on nie został zabrany z tego świata w tym samym miejscu, gdzie w innych zupełnie okolicznościach, milicjant oddawał mocz. Najpewniej, ówczesny wymiar sprawiedliwości przygotował mu na śmierć specjalne miejsce, w jakimś kącie, a może w jakimś osobnym pomieszczeniu. Diabli wiedzą, czy tam w ogóle jakieś osobne pomieszczenia były, czy może on tak zawisnął między tymi milicyjnymi autami, wprost pod naszymi szczenięcymi bucikami.
A ja się dziś zastanawiam, jak my wszyscy byśmy wtedy zareagowali, gdyby ktoś nam nagle powiedział: „Słuchajcie! W garażach właśnie wieszają Arnolda”? Czy byśmy się natychmiast rzucili do tych mikroskopijnych świetlików i usiłowali coś zobaczyć? Czy może odwrotnie – zamilklibyśmy przerażeni myślą o śmierci, która właśnie przechodziła obok nas tak bardzo blisko? A może byśmy zaczęli klaskać z radości w dłonie, że wreszcie tego bydlaka między nami nie będzie? A może któryś z nas by nagle poczuł żal, że, cholera, biedny wariat, właśnie umiera, i już nie ma dla niego ratunku? Tego się już nigdy nie dowiemy. Natomiast ja sam dziś, jak najbardziej realnie, widzę to podwórko i ten ciemny korytarz i wspominam tamten świat. Świat straszliwie surrealistyczny.
Skąd mi nagle przyszedł do głowy ten Arnold i jego nędzna śmierć? Otóż pewnego dnia przyszedł do mnie mój syn i poinformował mnie, że Onet, kiedy już nadejdzie noc i zaczną wychodzić ze swoich nor te wszystkie złe duchy, zmienia się w portal pornograficzny. Oczywiście, znając moje dzieci, na tę pornografię musiałem wziąć pewną poprawkę, natomiast, ponieważ wiedziałem też, że coś na rzeczy musi być, sprawdziłem, o co chodzi, i rzeczywiście okazało się, że w godzinach nocnych tam króluje wyłącznie najbardziej tandetna erotyka. A więc przede wszystkim zdjęcia jakichś roznegliżowanych ciź, a do tego bardzo poważne analizy na temat dobrych i złych stron seksu pod prysznicem, korzyści z prostytucji, czy wad i zalet posiadania małego i dużego biustu. A zatem, okazało się, że tak naprawdę to, do czego Onet służy nam – zwykłym pasjonatom polityki, a więc do zdobywania codziennych informacji, i ewentualnie do tego, by się z kimś jak należy pokłócić, to zaledwie pretekst i wymówka, by dalej już zupełnie bezkarnie zaspokajać zwykłą klientelę handlowych galerii i telewizyjnych seriali. Że za tą dumną nazwą stoi wyłącznie to co zawsze i wszędzie. A więc kolorowe zdjęcie gołej pupy i pozory debaty.
Ale oprócz tych dup, trafiłem na coś jeszcze. Moim oczom, mianowicie, najpierw ukazał się duży tytuł „Bestia z Katowic. Horror na poddaszu”, a następnie bardzo pojemny tekst właśnie o Bogdanie Arnoldzie, niegdysiejszym mordercy kobiet. W pierwszej chwili pomyślałem sobie, że stało się coś przełomowego. Że może ten Arnold był niewinny, natomiast dziś się okazało, że tamte kobiety dręczył jakiś dziś już emerytowany oficer UB? Lub że może właśnie po latach wyszło na jaw, że tych kobiet było więcej, lub że wnuk tego Arnolda jest dziś przewodniczącym młodzieżówki PiS-u gdzieś na Śląsku. A może mamy jakąś okrągłą rocznicę tamtej egzekucji pod moim podwórkiem? Nic z tego. Żadnych rewelacji. Onet zwyczajnie, ot tak, bo akurat nie było lepszego materiału, postanowił zwrócić się do jednej ze swoich dziennikarek, by się zajęła tamtą sprawą. No i powstał tekst szczególny. Już wspomniany tytuł mówi o nim wystarczająco dużo, ale jednak wciąż nie wszystko. Bo oto tam mamy jeszcze wiele prawdziwej poezji. Oto same tylko podtytuły. Proszę posłuchać: „Sadystyczne orgie”, „Horror na strychu”, „Perwersje samotnego mężczyzny”, „Nie chciał płacić za seks”. To dla chamów. Jednak są też zagadnienia dla lepszych klientów: „Dlaczego to zrobił?” No i już dla osób staranniej wykształconych – może nawet nauczycieli języka polskiego renomowanych warszawskich liceach – tych którzy również potrafią czytać teksty bardziej skomplikowane leksykalnie: „Na moje zachowanie miało wpływ szereg okoliczności”.
A w środku? W środku też jest jak należy. Oto pierwszy z brzegu fragment onetowej relacji:
„ Pięć miesięcy później, 12 marca 1967 roku w barze "Mazur", Bogdan Arnold poznał kolejną ofiarę – około 40-letnią kobietę, której tożsamości nigdy nie udało się ustalić. Pili razem wódkę, a potem kobieta zgodziła się spędzić z nim noc. W mieszkaniu Arnold znęcał się nad nią, bił batem i pięściami, torturował. Oprócz tego zmuszał ją do uprawiania perwersyjnego seksu. Kiedy kobieta chciała wezwać pomoc, nacisnął ręką na jej krtań, powodując zgon. Następnie zwłoki pokroił, wnętrzności wrzucił do rury kanalizacyjnej, korpus umieścił w wannie, a głowę w garnku z gorącą wodą”.
To oczywiście już wystarczy, ale nie mielibyśmy pełnego obrazu tego, co się porobiło w Polsce od czasu, gdy w tamto zaśnieżone pewnie popołudnie, w ciemnych korytarzach milicyjnych garaży na ulicy PCK w Katowicach, Bogdan Arnold zakończył swoje smutne życie. Oto w pewnym momencie, między tymi podtytułami i wśród tych pokrojonych, cuchnących ciał, pojawia się podświetlony tekst: „Dołącz do nas na Facebooku”. I to, jak sądzę, stanowi doskonałą puentę tej dzisiejszej notki. Ten Onet, ten Facebook i ten piękny świat dookoła. Jak gdyby nigdy nic się nie stało. I jak gdyby już nigdy nic się stać nie miało.
Mój syn po raz kolejny powiedział mi: „Ależ ty miałeś młodość! Jak ja ci zazdroszczę”. Czy ja wiem, czy jest tu czego zazdrościć? Tego podwórka? Tych brudnych śmierdzących krwią kamienic? Czy ja wiem? Ja bym tam na jego miejscu nie zazdrościł. Inna sprawa, że zamienić to wszystko na tego Facebooka też jakoś głupio. Zwłaszcza że, jak doskonale widać na przedstawionym powyżej przykładzie, ani Facebook, ani tym bardziej Onet, nie wiedzieliby, co ze sobą począć, nawet jak zaczerpnąć powietrza, gdyby nie tamta krew.
Jeśli na kimś powyższy tekst zrobił wrażenie i dzięki niemu poczuł się – tak jak ja – inny, bardzo proszę wrzucić mi za niego coś do puszki. Namiary obok. No i nieustannie zachęcam do kupowania książki o liściu. Tam jest niemal tak samo, jak wyżej. Tyle że razy sto. A jak ktoś mieszka w Katowicach, ma o tyle lepiej, że kupi ją o dziesięć złotych taniej w księgarni „Wolne Słowo” na ulicy 3-maja. Dziękuję.
Zaglądać na onet w celu uzyskania informacji? Chyba raczysz żartować. Onet to szambo a ostatnio cuchnie coraz bardziej, ponieważ zabiega o resztki popularności.
OdpowiedzUsuńCzas portali minął i muszą zbankrutować. I oni już o tym wiedzą, ale jeszcze próbują pozyskać klienta, stąd te treści.
Ja nie pamiętam kiedy po raz ostatni wszedłem na ten portal. Dawno to było.
@karakuli
OdpowiedzUsuńTo pewnie przez to, że nie masz tak kreatywnych dzieci. No i że nie potrafisz, tak jak to zalecał Norwid, "odejrzeć się". A to już jest wielka strata.
No i pewnie jeszcze przy tym artykule była ta ikonka "lubię to".
OdpowiedzUsuńNo bo jak można nie lubić takich artykułów.
Ja nie pamiętam filmu "A Hard Day's Night". Pamiętam, że jako dziecko obejrzałem za to "Yellow Submarine" i choć Beatelsów wtedy, jak należy, uwielbiałem to byłem żałośnie rozczarowany. Więc może wybór tego "Konia" wcale nie był taki nietrafiony...
Za to byłem dzisiaj w kinie na Muppetach. No nie zniszczyli ich całkiem, drugą połowę obejrzałem to z autentyczną nostalgią. Poza tym obejrzałem to z moją 16-letnią córką i tak te Muppety dziś złączyły pokolenia. A co nasze dzieci obejrzą z naszymi wnukami? Włatców Muh? (Czy jak tam to się pisze...)
A na wspomnianym Facebooku znalazłem właśnie coś takiego: http://www.facebook.com/jarkuwypierdalaj
OdpowiedzUsuńJa wiem, że jesteśmy przyzwyczajeni, że to niezbędny element ruskiego folkloru ale jednak wciąż przykro na to patrzeć...
@Toyah
OdpowiedzUsuńIm już zaczyna brakować soczystych kawałków. Spirala się przecież nakręca.
TVN wyciągnął wczoraj sprawę, z tzw. krakowskiego oddziału X o ofierze mordu seksualnego obdartej ze skóry.
@Kozik
OdpowiedzUsuń"A Hard Ray's Night" było dobre. Bardzo w klimacie angielskiego kina lat 60.
@Kozik
OdpowiedzUsuńJa znam te grupy. Dzieci mi opowiadają.
Mam tylko taką refleksję, że to jest o wiele mocniejsze przeżycie od Internetu, bo tam często są zdjęcia tych ludzi.
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńCiekawe, czy na Facebooku już to lubią.
@Toyah
OdpowiedzUsuńOfftopikowa prośba:
Jak sądzisz, czy przetłumaczenie Auld Lang Syne na "W imię starych, dobrych czasów" jest dobre?
"dobrych" dodałem by lepiej oddać klimat.
@jazgdyni
OdpowiedzUsuńDobrze że to dodałeś. Na tym właśnie polega tłumaczenie. To jest mniej więcej ta sama kwestia co z tym Krzysztofem Robinem. W języku polskim jest Krzyś. I kropka.
Ja bym tu tylko to "w imię czasów" zmienił na "za czasy". Tak jest chyba zgrabniej.
@Toyah
OdpowiedzUsuńJa też z tej beczki. Co myśleć o tłumaczeniu tytułu The Ghost of Freedom jako Widmo wolności?
@Toyah
OdpowiedzUsuńJasne, dzięki, tak jest zgrabniej.
@Marylka
OdpowiedzUsuńZależy od kontekstu. "Widmo" ma konotacje trochę złowieszcze. "Duch" brzmi pozytywniej.
Votum separatum: Facebook, a zwłaszcza grupa Jarku wyp.... jest bardzo pożyteczny. Ktoś jeszcze pamięta aferę ze stroną Redwatch? Na portalach społecznościowych całe to towarzystwo się wpisuje bez zahamowań, po imieniu i nazwisku, ze znajomymi i hobby a i adres od biedy też da się ustalić. Przyjdzie jeszcze czas że będą bardzo żałować tych lajków.
OdpowiedzUsuńBTW: Antifa niedawno wypuściła w Internet własną listę prawdziwych i domniemanych wrogów, ale skala zainteresowania o dwa rzędy wielkości mniejsza.
@Rain
OdpowiedzUsuńŚwięta racja. To tak działa. Ja miałem okazję poznać ten mechanizm z jednej strony, ale to oczywiście nie znaczy, że drugiej strony nie ma.
@Marylka
OdpowiedzUsuń"Zjawa wolności"
@Marylka & Orjan
OdpowiedzUsuńBył chyba takli film Bunuela. Tam był "fantom". Inna sprawa, że ja go nie widziałem, więc nie wiem, czy ten fantom był dobry czy zły.
Tak przy okazji tłumaczeń. Oglądałem kiedyś w kinie "Pana Tadeusza" z angielskimi napisami. Nie wiem dlaczego, ale mam odruch czytania tych napisów, choć przecież polski znam i rozumiem. Rzuciło mi się w oczy, gdy tekst "jedźmy kropić Horeszków" został przetłumaczony na "let's sprinkle Horeszko family".
OdpowiedzUsuńZabawny błąd, myślę, że spowodowany dużym pośpiechem z jakim przygotowywane było to tłumaczenie.
@Toyah,
OdpowiedzUsuń@Orjan
Dziękuję. Książka jest historią Kaukazu napisaną przez Anglika.Zajmuje się w niej pojęciem wolności jako czymś nieodłącznie towarzyszącym opisywaniu Kaukazu. I o różnicach w rozumieniu tej kaukaskiej wolności, zależnie od punktu widzenia. Mnie ten tytuł uderzył jako coś dziwacznego, bo duch wolności to pojęcie popularne i tak samo rozumiane w wolnym świecie. Tylko dla Rosjanina to może być coś niepokojącego. Wolność jako zagrożenie. A rosyjski punkt widzenia jest tam jednym z wielu. Dlatego myślę, że tłumacz dokonał manipulacji, stosownie do swoich przekonań.
Wiem, że to nie na temat, ale ma przynajmniej związek z poprzednim. Do onetu rzadko zaglądam, natomiast musiałam posiedzieć trochę w wp.pl, bo mi się ktoś włamał do poczty. I ten portal to dopiero jest pornografia, tak samo w dzień i w nocy. O obdzieraniu ze skóry nic nie zauważyłam, ale to pewnie dlatego, że się nie starałam.
@Jan
OdpowiedzUsuńPośpiechem, lenistwem, a przede wszystkim poczuciem bezkarności.
@Marylka
OdpowiedzUsuńA tak na marginesie, nie masz wrażenia, że ta akurat notka okazała się zbyt dużym wyzwaniem? W sumie to bardzo ciekawe, że ja niemal nigdy nie potrafię sam tego ocenić.
@Toyah
OdpowiedzUsuńTo prawda. Czasem się zdarza, że piszesz coś, co jest tak bardzo zamkniętą całością, że się nie da nic od siebie dodać. Ten tekst otwierałam parę razy, mam go w całości przed oczami w postaci scen jak z filmu lub ze snu. To literatura. Komentarzem można tylko popsuć.
@Marylka
OdpowiedzUsuńLiteratura, mówisz? Okay. Może być. Coś takiego mi właśnie chodziło po głowie.
Dziękuję.