Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blogi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blogi. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 27 lipca 2020

Blogerzy wszystkich krajów, łączcie się!


       Dziś wyjątkowo nowej notki nie będzie, natomiast czuję się w obowiązku przedstawić zupełnie nową sytuację na moim blogu, o której część z nas prawdopodobnie nie wie. Otóż od pewnego czasu strona toyah.pl stała się swego rodzaju portalem blogowym, co oznacza, że poza moimi tekstami, są tu też teksty innych autorów, a ja mam szczerą nadzieję, że ich będzie z każdym dniem coraz więcej, no i że uda się nam stworzyć miejsce, gdzie podstawowym kryterium będzie nie tyle wolna myśl – choć bardzo na to liczę – co  poziom. A zatem jeśli gdzieś jest jakiś lewak, choćby i związany z ruchem LGBT - a paru, owszem, znam - który chciałby tu pisać, zapraszam, pod warunkiem, że będzie potrafił utrzymać wspomniany poziom. Mało tego. Ja tu, jeśli poznam jakiegoś satanistę, też go tu zaproszę, z tym jednym wciąż zastrzeżeniem, że on również ów poziom będzie potrafił zachować. Ale również zapewniam, że to iż ktoś należy do tak zwanych „prawych” nie daje mu żadnej gwarancji. Wręcz przeciwnie. On akurat będzie podlegał szczególnej kontroli.
      Póki co, chciałbym poinformować, że dziś, poza mną, pod adresem toyah.pl  zamieszczają swoje refleksje znakomici autorzy, Przemsa, Integrator, oraz Gerard Warcok, a w dalszej perspektywie mamy pewnego nadzwyczaj wybitnego księdza z Mysłowic, no i jak najbardziej naszego odwiecznego duszpasterza Don Paddingtona. Jak to się rozwinie, nie mam pojęcia, natomiast pragnę bardzo podkreślić, że od pewnego czasu nie wystarczy zaglądać na samą górę znanej nam od niemal zawsze listy, ale sięgać głębiej. Tam się mogą czaić prawdziwe perły. A ja mogę tylko zapewnić, że tu żadnej fuszerki nie będzie. Zapraszam i do zobaczenia jutro.

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Kim Ty byłeś, Azraelu?

Wczoraj, przy okazji notki zadedykowanej Piotrowi Wielguckiemu, zaproponowałem zagadkę związaną z pewnym zdjęciem. Prawidłowe odpowiedzi, jak zresztą należało się spodziewać – starzy czytelnicy tego bloga Internetu używają wyłącznie w celach praktycznych – nadeszły ze stony użytkowników Twittera, no a wraz z nimi pojawiła się postać zmarłego przed kilku laty blogera Azraela. Ponieważ wspomnienie tego człowieka wywołało pewne poruszenie, obiecałem kolejną notkę poświęcić właśnie jemu, a to mnie prowadzi do wspomnień. W związku z tym przypominam tekst sprzed wielu, wielu lat. I niech się Matce Kurce nie wydaje, że w ten sposób jego osoba została odstawiona na boczny tor. On tu żyje pełnią swych talentów i talentów swoich zmarłych towarzyszy.

      Słowo honoru, że plan był zupełnie inny, tak się jednak porobiło, że trzeba było gwałtownie zmienić temat i to mimo tego, że o zmarłych – z wyjątkiem oczywiście Wojciecha Jaruzelskiego, Adolfa Hitlera, Włodzimierza Lenina, Myry Hindley, Floriana Siwickiego, Heleny Wolińskiej, Edmunda Kolanowskiego, Jerzego Vaulina, doktora Menegle, Józefa Stalina, Kaliguli i tych kilku jeszcze, co wciąż jakoś ciągną, ale też niedługo kopną w kalendarz – mówi się wyłącznie albo dobrze, albo w ogóle, tylko co robić w sytuacji, kiedy nie mówić nie wypada, a mówić dobrze tym bardziej? Albo jeszcze inaczej: co robić w sytuacji, gdy mówić źle nie wolno, nie mówić stanowi uderzającą małostkowość, a gdzie się człowiek nie obejrzy, wszyscy gadają i to wyłącznie dobrze? Jakby się czegoś najedli.
      Zmarł bloger Azrael, tym, którzy wolą jednak wiedzieć, z kim mają przyjemność, znany jako Azrael Kubacki, a tak naprawdę, jak się dziś okazuje, zwykły Jacek Gotlib, i najpierw o jego odejściu informuje znana nam aż nazbyt dobrze posłanka Platformy Obywatelskiej Ligia Krajewska, za Krajewską Onet, za Onetem „Wyborcza”, za „Wyborczą” poseł Andrzej Rozenek, za Rozenkiem TVN24, za TVN-em ambasador Stanów Zjednoczonych, za ambasadorem Igor Janke, no a dalej to już wszelka możliwa internetowa drobnica. Kolejność zresztą mogła być nieco inna, ale jakież to ma znaczenie w obliczu majestatu śmierci, zwłaszcza gdy nikt z płaczących nawet nie wydusi z siebie imienia Latającego Potwora Spaghetti, wszyscy natomiast wciąż nudzą na temat jakiegoś „Boga”.
      Po raz pierwszy dowiedziałem się, że Azrael jest chory, kiedy Donald Tusk, aby pokazać, jaki jest otwarty na głos niezależnej opinii, zaprosił do siebie wybranych blogerów i tam, obok między innymi naszego kumpla Rybitzky’ego pojawił się z obandażowaną głową Azrael właśnie, a informacja była taka, że jego pojawienie się na gwizdek premiera Tuska było szczególnym wyrzeczeniem, bo ledwo co miał on ową głowę operowaną i właściwie, zamiast się lansować, powinien leżeć. Drugi raz usłyszałem o Azraelu – nie o jego chorobie, ale w ogóle o Azraelu – parę tygodni temu, kiedy blogerka Jankowska poinformowała w Salonie24, że właśnie ów Azrael do niej dzwonił i poprosił, by wszystkich pozdrowić, bo on być może będzie za chwilę umierał. Ponieważ zdziwiło mnie to, że ktoś taki jak Azrael ma numer do Jankowskiej, postanowiłem sprawdzić, co u niego, gdy chodzi o blogowanie, trafiłem na blog, który, jak się okazuje, on w najlepsze w tajemnicy przed światem prowadził i zwróciłem uwagę na trzy rzeczy: pierwsza to taka, że on faktycznie od czasów, kiedy się znaliśmy, nie przestał pisać, druga taka, że jego już praktycznie nikt nie czytał, no i że jest członkiem tak zwanego Kościoła Latającego Potwora Spaghetti i chodzi w durszlaku na łbie.
      Dziś wiem już, że się myliłem, lub raczej miałem informacje bardzo niepełne. Otóż on faktycznie gadać nie przestał, faktycznie nosił ten durszlak, rzeczywiście nikt go nie słuchał, natomiast radził sobie do tego stopnia fantastycznie, że nie tylko Jadwiga Jankowska była jego koleżanką, nie tylko regularnie bywał w rezydencji ambasadora Stanów Zjednoczonych, to jeszcze kiedy umarł, głos musiały zabrać wszystkie główne polskie media z przyszłym prezydentem Andrzejem Dudą na dokładkę.
      Umarł Azrael, a ja dziś z jednej strony słyszę, że większość zwykłych komentatorów w ogóle nie ma pojęcia, że ktoś taki kiedykolwiek istniał, a z drugiej cały mainstream krzyczy, że zmarł jeden z najsłynniejszych i najznakomitszych blogerów, i czuję, że nie mogę milczeć. Pozwolę więc sobie może najpierw przypomnieć notkę, jaką na jego cześć zamieściłem w swoim „Elementarzu”:
      Azrael – O tym blogerze, podobnie jak o Katarynie czy Matce Kurce, usłyszałem jeszcze zanim zacząłem sam blogować. Może nawet jeszcze zanim się na dobre zorientowałem, co to takiego są te blogi. A więc kiedy przyszedłem do Salonu24, teksty Azraela były jednymi z pierwszych, które czytałem. I przyznam uczciwie, że intensywność tego głupstwa zrobiła na mnie takie wrażenie, że postanowiłem pod każdą kolejną jego notką zostawiać komentarz zaczynający się od słów ‘Azraelu, o Azraelu!’, a stanowiący wezwanie do opamiętania. Azrael nie opamiętał się nigdy, tyle tylko, że podczas przyjęcia z okazji trzecich urodzin Salonu, kiedy spokojnie gawędziłem sobie z Redpillem przy piwie i golonce, podszedł do nas z blogerem Ziggim i bardzo mnie prosił, żebym przyznał, że to co ja piszę, to taki żart i prowokacja. Obaj byli tak natarczywi, że zmuszony byłem ich poprosić, by się ode mnie i mojej golonki odpieprzyli. O dziwo, niższy niż można przypuszczać”.
      A teraz, byśmy do końca wiedzieli, w czym rzecz, notka z tego samego „Elementarza” na temat owego Ziggiego, który do czasu gdy zmarł Azrael był mniej więcej tak samo sławny i wybitny jak on, no a dziś, wiadomo, tu ambasador, tam TVN, tam Gazownia, tu Duda, a więc żartów nie ma:
      Ziggi – Kiedy zacząłem prowadzić bloga, on już tam był. Wyjątkowo niesympatyczna postać. Pisał chyba dość dużo, raczej kiepsko, za to poziom zimnej nienawiści budził zawsze pewne zainteresowanie. Ktoś go kiedyś wytropił na blogu byłych pracowników SB, a więc możliwe, że to ktoś od nich. Spotkałem go na trzecich urodzinach Salonu. Akurat stałem sobie w ubikacji i siusiałem do pisuaru, gdy on mnie zaszedł od tyłu i zaczął mnie wypytywać o moje poglądy i ich szczerość. Przepędziłem go, a on jeszcze parę razy wracał. Ostatni raz z Azraelem. Więcej już go nie spotkałem”.
      A więc tak to było. Dziś, skoro jest po temu okazja, podzielę się jeszcze jedną refleksją, której w „Elementarzu”, nie wiedzieć właściwie czemu, nie ujawniłem. Otóż, kiedy Azrael przyszedł do mnie wówczas z owym Ziggim i zaczęli mi jeden przez drugiego tłumaczyć, że ja jestem za dobry, żeby się tak marnować, autentycznie się wystraszyłem. Wystraszyłem dokładnie tak samo, jak wiele, wiele lat wcześniej, kiedy zostałem wezwany na Komendę Milicji Obywatelskiej w Sosnowcu z propozycją współpracy. Wystraszyłem się, ponieważ to co mówili, jak wyglądali i jak się zachowywali wskazywało na to, że to są zwykli milicjanci.
      Dziś Azrael nie żyje, a ja czytam na Twitterze wspomnienie ambasadora Stanów Zjednoczonych o tym, jak ów Azrael jeszcze w grudniu minionego roku był u niego w rezydencji z wizytą. A potem widzę, jak oni dotarli aż do Andrzeja Dudy i myślę sobie, że muszę dać świadectwo, a ono jest takie, że Azrael to członek Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, którego blog rejestrował jakieś 100 do 200 odsłon dziennie, a którego dziś żegnają wszyscy, i ja, cholera ciężka, nie jestem w stanie pojąć, kim on był. I nie ma mowy, bym zakończył ten tekst czymś w rodzaju „Niech Dobry Bóg przyjmie go do Swojego Królestwa”, bo wiem na pewno, że jedno tego typu słowo, a dzisiejszej nocy obudzę się z wrzaskiem. I to będzie jego robota. Ponieważ jednak głupio jakoś tak kończyć na sucho, pragnę skierować apel do opłakujących Azraela współwyznawców: zdejmijcie z łbów te durszlaki. One ewidentnie szkodzą na głowę.

      Tekst ten powstał jeszcze kilka lat temu, kiedy Andrzej Duda był jeszcze przed swoimi najważniejszymi wyborami w życiu, a myśmy tu już wiedzieli, że wyjdzie z nich ze złotą tarczą. Mam nadzieję, że od tego czasu odczepił te sznurki, za które ktoś - jak wspomniałem, Diabeł jeden wie, kto - wtedy próbował pociągać.


środa, 12 września 2018

Moje życie w gąszczu kosmitów


       Wystarczył, proszę sobie wyobrazić, jeden dzień, kiedy nie pojawiłem się ze swoim nowym tekstem na portalu Szkoły Nawigatorów, a wydarzyły się dwie nadzwyczaj warte uwagi rzeczy. Pierwsza z nich to ta, że mój miły kolega, a jednocześnie administrator portalu, Parasolnikov, zagroził mi usunięciem z grona publikujących tam blogerów, druga natomiast to tak zwany coming out przeprowadzony na moim prywatnym blogu przez znanego nam tu bardzo dobrze kolegę Redpilla. Choć to co napisałem powyżej to szczera prawda, winien jestem pewne wyjaśnienie. Otóż rzecz w tym, że mimo iż Parasol faktycznie postraszył mnie ekstradycją, a Redpill w istocie rzeczy się fatalnie odsłonił, to ani jedno ani drugie nie było związane z brakiem mojej notki na SN, ale temu zaledwie towarzyszyło, jako komentarz do tak zwanego trollingu.
       Zacznę może od Parasola. Jak wiedzą Czytelnicy Szkoły Nawigatorów, przez te wszystkie lata kiedy prowadzę ten blog, nie było praktycznie dnia, kiedy wśród komentatorów nie pojawił się przynajmniej jeden, którego jedyną zasługą było skuteczne strollowanie mojej notki. Ja oczywiście w sytuacjach najbardziej drastycznych stosowałem pozostającą w mojej dyspozycji opcję blokowania, natomiast nie przypominam sobie, by kiedykolwiek w mojej obronie stanął wspomniany Parasol grożąc trollowi, że jeśli się nie uspokoi, to on go bez uprzedzenia wyrzuci na zbity pysk, a więc tym co obiecał zrobić ze mną. Czemu on zatem dla mnie akurat postanowił zrobić ów wyjątek? Powiem szczerze, że nie mam bladego pojęcia, zwłaszcza że Bóg mi świadkiem, nie poczuwam się do jakiejkolwiek winy. No ale stało się i będę musiał z tym zdziwieniem żyć.
       A teraz Redpill, a więc coś naprawdę dużego. Muszę jednak zrobić pewien wstęp. Otóż, o czym wiedzą bardziej czytelnicy bloga toyah.pl, charakter mojej oraz mojej żony pracy jest taki, że na życie zarabiamy przede wszystkim w ciągu roku szkolnego, natomiast z zarobionych w tym czasie pieniędzy staramy się odłożyć ile się da na dla nas pusty kompletnie czas szkolnych wakacji. W związku z tym, najgorszym finansowo okresem w ciągu roku jest dla nas regularnie koniec sierpnia i pierwsza połowa września. Pod koniec sierpnia pieniędzy na ogół brakuje nawet na comiesięczne rachunki, a domowy budżet zaczyna się wyrównywać najczęściej dopiero w połowie września. Zwykle jakoś tam dajemy radę, jednak w tym roku nastąpił jeden z tych kryzysów, który sprawia, że nagle okazuje się, że nie stać nas na przeżycie nadchodzących dni. Czemu tak się stało, my oczywiście wiemy, jednak to są już kwestie zbyt osobiste nawet jak na konfesyjny charakter tego mojego pisania. W tej sytuacji więc zrobiłem coś, co zdarzyło mi się robić już parę razy, a więc zaapelowałem na blogu toyah.pl do przyjaciół o wsparcie. I oto, proszę sobie wyobrazić, niemal natychmiast pojawił się komentator Redpill, człowiek który mnie zna wręcz osobiście od samego początku, z następującym komentarzem:
       To zwyczajnie nie wypada, żeby dorosły facet prosił o pieniądze, to jest wręcz wstyd, żeby w tym wieku nie mieć pieniędzy, ani pewnego źródła utrzymania. A bezczelnością jest prosić o wsparcie, bo się puściło kasę na wakacje. Może jednak idź w tę politykę, może byś dostał jakiś mandat, jak nie posła, to chociaż radnego, albo jakąś synekurę powinni Ci załatwić. Polityka to idealne miejsce dla pysznych nierobów”.
        Myślę, że ci z nas, ktorzy znają wcześniejsze komentarze Redpilla, podobnie jak znają ów kojarzący się z nimi image wrażliwego intelektualisty, mogą poczuć pewne zaskoczenie. Dla nich mam zatem coś jeszcze lepszego. Otóż zapewne dla podkreślenia intensywności swojej do mnie pogardy, obiecał mi Redpill, że sam mi wyśle „parę groszy”, a kiedy mu napisałem, że cokolwiek mi przyśle, ja mu natychmiast odeślę, otrzymałem informacje, że on mi te pieniądze wyśle z obcego konta, tak bym nie wiedział że to od niego, i je jak ten idiota przyjął.
       %f####@+???zzzzz!
       Czy wszyscy widzą to co ja widzę? Czy ktoś ma może jakąś nazwę dla tego, co tu się właśnie wydarzyło, poza tym co ja tu od lat powtarzam, że Internet to miejsce podwyższonego ryzyka, spowodowanego tym, że jesteśmy nieustannie otaczani przez prostych wariatów, przebranych jedynie za osoby lubiące sobie pogadać w możliwie ciekawym towarzystwie? Oto przed nami internauta Redpill – ten Redpill i żaden inny – i owa erupcja ektoplazmy. Ja się zwracam do swoich stałych i najbardziej wiernych czytelników, a często przyjaciół – a robię to bardzo dyskretnie na swoim prywatnym blogu – o ewentualne wsparcie nas w nagłej biedzie, na co na scenę wbiega Redpill i z szyderczym śmiechem obiecuje mnie do końca upokorzyć, wysyłając mi, roztropnie, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, zaoszczędzone przez siebie pieniądze. A kiedy ja mu mówię, że ich nie przyjmę i mu je natychmiast odeślę, wpada na pomysł, by mi tę jałmużnę wcisnąć na tyle podstępnie, bym nie wiedział, że to od niego i w ten sposób nie zauważył jak ona mnie oblepi wiecznym wstydem.
      Po co to wszystko piszę? Otóż wcale nie po to, by się skarżyć na podłość niektórych z nas, ani tym bardziej dla zwykłej ludzkiej zabawy, jakiej dostarczamy tu sobie praktycznie każdego dnia. Ja przedstawiłem ów coming out kolegi Redpilla, żeby pokazać tym, którzy wciąż się łudzą przekonaniem, że my tu sobie tak miło spędzamy czas z ludźmi często sobie obcymi, ale jednak zawsze bliskimi w sensie wspólnoty pasji i często też wartości, że jest o wiele wiele gorzej. I to stąd – gdyby ktoś mnie o to pytał – w moich komentarzach pojawia się ostatnio dość często owa nieufność i idące za nią zniecierpliwienie, które niekiedy nawet przechodzi w apele do Coryllusa o większe skupienie. Bo daję słowo, że są chwile, kiedy ja już tylko czekam aż po Redpillu zaczną się ujawniać kolejni i wtedy dopiero się wszyscy zdziwimy.
       Na koniec jeszcze wrócę do kolegi Parsola. Nie gniewaj się, Stary. Ja o Tobie tu wspomniałem bez szczególnego powodu i tak naprawdę nawet nie mam do Ciebie żalu. Chodzi o to, że każdy tekst, jeśli ma być dobrze skomponowany, musi mieć odpowiednią formę, no a przede wszystkim w miarę interesujący początek. Ta historia ze mną jako trollem, to czysty zabieg formalny. Ja wiem, że Ty nie miałeś na myśli nic złego. Jest okay.

Przypominam że moje książki są do kupienia w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl. Tu u siebie w tej chwili mam już tylko kilka egzemplarzy swojej korespondecji z prof. Zytą Gilowską, parę sztuk „Listonosza”, oraz pokaźną kupkę „Podwójnego nokautu”. W przyszłym tygodniu powinienem też mieć kilka egzemplarzy „Biustonosza” oraz „39 wypraw”. Ach, i jest szansa na parę egzemplarzy „Elementarza”. Mój adres: k.osiejuk@gmail.com.
      
     

wtorek, 14 sierpnia 2018

Nasze kochane Portishead


        Oczywiście żadna wiążąca decyzja nie została jeszcze podjęta, ale przez te dwa dni, kiedy grałem tu różne piosenki, chodzi mi po głowie myśl, by ten blog powoli się przeistoczył w blog przede wszystkim muzyczny. Czemu? No, przede wszystkim bardzo mi się spodobała sytuacja, zwłaszcza sobotnia, kiedy moja notka nie przekroczyła nawet tysiąca odsłon, a dyskusja jaką wzbudziła, była niemal tak żywa, jakbym ja co najmniej ujawnił nieznane tajemnice powołania tak zwanej komisji reprywatyzacyjnej, a co więcej chyba ani jeden komentarz mnie nie zirytował, jako nieadekwatny, złośliwy, czy zwyczajnie głupi. Po drugie, ostatnio zbyt często zauważam, że na temat bieżących wydarzeń nie mam nic mądrego do powiedzenia, a gdy chodzi o refleksje na tematy bardziej ogólne, przede wszystkich nie chcę się powtarzać, no a poza tym bardzo też się boję, że przez intensywność tego pisania, poziom notki może się okazać niewystarczająco godny tematu, a ten element był dla mnie zawsze czymś wręcz podstawowym; żeby temat nie musiał się za mnie wstydzić.
      Ale jest jeszcze coś, o czym myślę od wczoraj. Otóż Coryllus w swojej ostatniej notce napisał coś takiego: „O ile przyjemniej jest siedzieć przed monitorem i wcielać się w tę czy inną rolę...I dyskutować, dyskutować, dyskutować, o tym kto jest kim i dlaczego robi to, co robi”. A ja sobie pomyślałem, że on mi to wyjął z ust, bo w ostatnim czasie dokładnie ta sama myśl chodziła mi po głowie, zwłaszcza po tym, jak wrzuciłem tu tekst o Hypatii i Marii Dzielskiej, tyle że nie umiałem jej tak ładnie wyrazić. 
      No i jest wreszcie ta muzyka, której słucham od zawsze, na której się znam i o której mogę rozmawiać w nieskończoność. Weźmy choćby ów Portishead, o którym nasz kolega Kuldahrus napisał, że oni nie mieli nigdy choćby jednej złej piosenki, a ja mogę tylko dodać, że oni też nie mieli jednej piosenki gorszej od drugiej, a z drugiej strony Valsera, którego zdaniem Portishead to pospolita nędza. Poświęciłem im rozdział w mojej książce „Rock and roll, czyli podwójny nokaut” i zachęcając oczywiście do jej kupowania, przypominam go tutaj.      


      Pamiętam tę lekcję – już wiele, wiele lat temu – z dziewczynką, która miała taką fantazję, że chciała, by przez cały czas było włączone radio i żeby grała muzyka. Siedzieliśmy więc sobie u niej w pokoju, coś tam robiliśmy, a z radia leciały piosenki. To wtedy właśnie, po raz pierwszy w życiu, usłyszałem „Sour Times” Portishead.
      Ja oczywiście nie miałem pojęcia, co to takiego; nawet nie wiedziałem, że zespół pod tą nazwą istnieje; ale też nigdy wcześniej nie słyszałem czegoś podobnego. I pamiętam, że myśmy coś tam robili, tu leciała ta piosenka, a ja poczułem tak straszny żal, że już pewnie ani tego więcej nie usłyszę, ani, co najgorsze, nie dowiem się, kto to śpiewa. A to była Beth Gibbons.
      Okazuje się jednak, i całe szczęście, że nawet jeśli cuda się zdarzają, to nie na tym poziomie. Jak idzie o rynek, on niczego wartościowego nie zostawi na pastwę losu. Nie ma takiej możliwości, by gdzieś się pojawiło coś naprawdę wybitnego, i żeby rynek się tym czymś nie zainteresował. W innym miejscu tej książki czytamy o zespole Arctic Monkeys. To jest jedyny znany mi przypadek, kiedy autentyczna kariera powstała całkowicie poza rynkiem oficjalnym; kiedy zanim oficjalny rynek się zdążył zorientować i wyskoczył ze swoimi pieniędzmi, wszystko już było gotowe. I oczywiście to robi wrażenia, natomiast nawet tu nie ma się co jakoś szczególnie emocjonować. Otóż rynek Arctic Monkeys ostatecznie nie przegapił. Początek oczywiście im umknął, ale potem wszystko już poszło tak jak należy.
      A zatem – nie powiem „tym bardziej”, bo to by nie było zbyt eleganckie w stosunku do tych dzieci z Sheffield – piosenka Portishead też nie mogła zniknąć w czeluściach piekła, jakim jest owa branża. A skoro ta piosenka, to również Beth Gibbons i jej koledzy z zespołu, no i ostatecznie cały ten projekt pod nazwą Portishead. Oni wszyscy musieli się znaleźć tu, gdzie są dzisiaj. A ja się bardzo niepotrzebnie wtedy smuciłem.
      Któregoś dnia, parę lat później, siedziałem tu u nas w domu z moim kumplem Michałem Dembińskim, i nagle zobaczyliśmy, że TVP puszcza koncert Portishead z Nowego Yorku. Oczywiście przestaliśmy gadać, obejrzeliśmy go w milczeniu do samego końca, a kiedy już odzyskaliśmy przytomność, ja, trochę po to, żeby jakoś sprawę załagodzić, powiedziałem, że mam wrażenie, że to jednak jest wtórne. Na to Michał się uniósł i zapytał: „Tak? Wobec czego?” Ja zacząłem intensywnie myśleć, i z głupia frant odpowiedziałem: „Billie Holiday”. Na co on machnął ręką i odpowiedział: „Daj spokój”.
       Portishead powstali w roku 1991. Pierwszy album – ten, na którym znalazło się owo rujnujące jedną z moich lekcji „Sour Times” – został wydany w roku 1994. Drugi studyjny dopiero trzy lata później. Na kolejny musieliśmy czekać 11 lat. A zatem, mamy już ponad 20 lat, i 33 piosenki. Każda na najwyższym absolutnie możliwym poziomie. Trzy płyty, 33 piosenki, i nie ma żadnego sposobu, by autorytatywnie powiedzieć, że ta jest gorsza, a tamta lepsza. Oczywiście, każdy ma coś, co lubi najbardziej. Ja też. Natomiast nie widzę możliwości, żebym ja tu chciał wchodzić w polemikę z kimś, kto uważa inaczej.
      Portishead nie nagrywają wciąż to nowych albumów, jak sądzę, z prostej przyczyny: prawdopodobnie nie mają wystarczająco dużo pewności, że to co wydadzą, będzie wystarczająco dobre. Zapewne bardzo się boją sytuacji, kiedy to oni wydają kolejną płytę, a część tych, którzy ich traktują, jak coś najważniejszego w życiu – a zaręczam, że co najmniej kilku takich jest – odwracają się zawiedzeni. I nie widzę możliwości, by było inaczej. Portishead to jest już wystarczająco uznana marka, by mieć pewność, że każda kolejna płyta się sprzeda. Im ani nie grozi to, że gdy oddadzą materiał do produkcji, ktoś im powie, żeby się nie wygłupiali, bo to jest zwyczajnie za słabe, ani tym bardziej to, że ten album trafi do sklepów i się nie sprzeda. To jest rynek, a rynek wchłonie wszystko. Beth Gibbons, Geoff Barrow, Adrian UtleyClive Deamer i Dave MacDonald to jest taka marka, że oni już do końca życia mogą jechać na samej nazwie. Jak, nie przymierzając, jakieś U-2, czy Metallica. A mimo to, tego nie robią.
      A nie jest też tak, że oni się pokłócili, albo prowadzą rozległe, osobne biznesy i nie mają czasu na sztukę. Zespół Portishead istnieje jak najbardziej i jest w ciągłym ruchu. W tym roku wystąpił i w Glastonbury i w Krakowie i w dziesiątkach innych miejsc na świecie, i – kilka z tych koncertów miałem okazją oglądać – ani na moment nie pokazał, że im nie zależy. Dwa lata temu oni przyjechali do Poznania i proszę sobie wyobrazić, że i ja tam byłem. Ten koncert się zaczął, minął, skończył się i tam też ani przez chwile nie było widać, że jest inaczej, niż było 20 lat temu.
     Portishead swoją trzecią i ostatnią jak dotąd płytę wydali w 2008. Mało kto lepiej wie ode mnie, jak wielu na nią czekało. I się doczekało. Od tego czasu minęło już 5 lat… i cisza. Oni jeżdżą od miasta do miasta, i grają te swoje 33 piosenki przed wiecznie rozentuzjazmowanym tłumem fanów, a my czekamy na płytę czwartą, i nie jesteśmy nawet sobie w stanie wyobrazić, co to będzie takiego. Ale wiemy, że ona się pojawi, i znów albo się okaże czymś absolutnie niezwykłym, albo jej zwyczajnie nie będzie.
     Na trzecim albumie Portishead znajduje się piosenka zatytułowana „Machine Gun”. Każdy w miarę zorientowany słuchać bez najmniejszego ryzyka popełnienia błędu, już od pierwszych jej dźwięków, że to nie jest ani cover hendrixowskiego „Machine Gun”, ani dowód na to, że oni są jednak mało samodzielni. „Machine Gun” Portishead to hołd dla Hendrixa. A ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że Jimi Hendrix gdzieś tam to wszystko widzi, i słyszy każdy z tych, tak nowych z jego punktu widzenia, dźwięków, i jest bardzo, ale to bardzo usatysfakcjonowany.

      A zatem, zróbmy teraz to, czego książka nam dać nie mogła, czyli posłuchajmy i popatrzmy. „Machine Gun”.


     


wtorek, 26 czerwca 2018

Telok, czyli przykro mi, ale lipa


       Pewnie część Czytelników zwróciła na to uwagę, ale przypomnę, że oto właśnie na portalu szkolanawigatorow.pl, gdzie  również publikuję swoje teksty zamieściłem notkę, w której oskarżyłem Kornela Morawieckiego, a przy okazji część działaczy tak zwanej “pierwszej Solidarności”, o rozwiązłość i pijaństwo, czyli o grzechy, na które zwracał uwagę prymas Wyszyński jeszcze w latach 50. I na to odezwał się publikujący tam bloger o nicku Telok i ogłosił, że w odpowiedzi na mój tekst, on rezygnuje z daleszej blogerskiej działalności i się z nami żegna. Jeśli jednak ktoś sądzi, że bloger Telok uznał, że poziom jego pisarstwa nagle został tak skompromitowany, że mu sumienie pisać dalej nie pozwala, jest w wielkim błędzie. Otóż jest wręcz odwrotnie. Telok uznał mianowicie, że jemu sumienie nie pozwala, by się udzielać w reprezentowanym przez mnie towarzystwie, no i postanowił się przebranżowić.
      W odpowiedzi z kolei na tekst Teloka, odezwali się inni uczestnicy tej zabawy i zaapelowali do Teloka ogolnym płaczem: „Panie Teloku, nie odchodź”, „Pisz Teloku dalej”, „Bez Ciebie, Teloku, tu będzie pusto” i tak dalej w tym stylu. A ponieważ wśród owych pogrążonych w żałobie czytelników są też i tacy, których dotychczas raczej uważałem za ludzi mniej lub bardziej przytomnych, chciałbym wyrazić zaniepokojenie, że dochodzi do jakiejś bardzo poważnej awarii. Otóż ja owego Teloka znam z dwóch tekstów. Na oba zwróciłem uwagę ze względu na ich tytuły, które mawiązywały do znanych mi filmów, z których jeden, a mianowicie „Nocny Kowboj” wypełnił część mojego dzieciństwa. Nie będę już dłużej zwlekał i przytoczę ów tekst in extenso:
      Szanowna Pani Maryla wymusiła na mnie notkę o tomkach i ta notka spotkała się ze sporym zainteresowaniem. Zasługa autora oczywiście wielka nie była, bo tomki i Szklarski, dla pewnego pokolenia, to temat młodzieńczych przygód związanych z wertowaniem atlasów i odkrywaniem egzotycznego świata.
       W tej notce chciałem słów kilka napisać o książce, która mną wstrząsnęła, czyli tytułowym „Nocnym kowboju”. Autorem tej książki był James Leo Herlihy i jego minimalistyczny biogram na Wiki tłumaczy nam sporo z tego, co jest w tej książce.
       Trzeba oczywiście zauważyć, że książka została sfilmowana i to jak. Nocny kowboj z Filmweb. Nawet nie wiedziałem, że film jest z roku 1969.
       No i po tym nieco długim wstępie przystąpię do pisania zasadniczego tekstu.
       Chyba jeszcze nie, bo muszę nieco napisać o moim wykształceniu, które spowodowało taki, a nie inny odbiór tej książki.
       Mam wyksztalcenie techniczne, jeśli chodzi o szkołę średnią (technikum dla młodych może brzmieć tajemniczo, ale były takie całkiem przyzwoite szkoły). Na studiach, które praktykowałem u „Pstrowskiego”, czyli Politechnice Śląskiej trafiłem już na SPR (studenckie praktyki robotnicze) na ekipę, która była po liceach i oni ciągle gadali o jakichś książkach, o których ja nawet nie słyszałem.
       No i był też ten kowboj. Ja wcześniej film widziałem i nawet mi się spodobał, z jakiego powodu to nie pamiętam. Może tata Angeliny J. tak na mnie zadziałał? No, ale wracając do tematu.
       Już nie pamiętam, jak wszedłem w posiadanie tej książki, ale pamiętam traumatyczne wrażenia przy jej czytaniu. Ponieważ byliśmy młodzi i otwarci na nowe doświadczenia, nie byliśmy świadomi trucizny, jaką ta książka i film serwują odbiorcom. W zadymiony pokoju, przy winie, dyskutowaliśmy z pięknymi dziewczynami o samotności głównego bohatera. Jakoś umykała nam kompletna amoralność tej książki i nieludzkie wykoślawienie jej głównych bohaterów. Co osobliwe, to aktor, który grał głównego bohatera książki, czyli Jon Voight, w życiu prywatnym bardzo był podobny do kreowanej w tym filmie postaci Joe Buck’a”.
      Nie będę komentował poziomu tego czegoś, bo nie jestem w posiadaniu tego rodzaju bezwstydu, natomiast przykro mi bardzo, ale obawiam się, że część z Czytelników nawet teraz nie wie, o co mi dziś chodzi, zwłaszcza jeśli zauważymy, że owa notka zdobyła na naszym portalu ponad tysiąc odsłon i ponad 40 komentarzy. A w tej sytuacji chciałem tylko powiedzieć, że kiedy autor wyżej zacytowanego tekstu nagle oświadcza, że on w proteście przeciwko innemu tekstowi decyduje się zaprzestać literackiej działalności, to ja nie znam innej reakcji, jak skinienie z aprobatą głową. Natomiast kiedy czytam komentarze pod deklaracją autora zacytowanego wyżej tekstu – tak naprawdę, obojętnie jakiej treści deklaracją – błagające to nieszczęście, by zechciało z nami zostać, a tekst owej deklaracji nagle uzyskuje ponad 4 tysiące odsłon i tym samym staje się jednym z najbardziej popularnych tekstów, jaki ukazał się w tych dniach na, było nie było poważnym, portalu szkolanawigatorow.pl, to się zwyczajnie dziwię. Dziwię bardzo. I to dziwię się tak bardzo, że autentycznie walczę z pragnieniem, by nie pójść w ślady bohatera wspomnianej notki, blogera Teloka.

Póki co, książki są tam gdzie zawsze, czyli w sklepie Foto-Mag w Warszawie, w księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl no i częściowo też u mnie pod adresem k.osiejuk@gmail.com.


czwartek, 21 czerwca 2018

Idą nasi, a przed nimi moralność socjalistyczna


       Wczoraj na Facebooku pewien nasz wspólny kolega zamieścił nadzwyczaj głęboką refleksję, której ze względu na brak miejsca, no i tak naprawdę potrzeby, nie będę tu powtarzał, natomiast powiem, że spotkała się ona z tak dramatycznym niezrozumieniem, że jedyne, co mi pozostało, to złożyć mu wyrazy współczucia, a jednocześnie pocieszenia, że ja tu na moim blogu mam znacznie gorzej.
       Skąd tak niedobre myśli? Otóż, jak mi się zdaje, mimo że ja od dziesięciu już ponad lat trzymam właściwie wciąż tę samą postawę, chyba nigdy wcześniej tak jak ostatnio nie zostałem zbanowany przez tyle osób, które, wydawałoby się, pochodzą z bliskich mi ideologicznych stron, a mimo to uznały mnie nawet nie tyle za wroga, bo, jak wiemy, z wrogami każdy z nas sobie radzi znakomicie, ale za kogoś, na kogo się nawet nie podnosi wzroku.
       Bezpośrednim powodem do pisania mojej dzisiejszej notki jest zachowanie blogera podpisującego się imieniem „Genezy”, który – co nadzwyczaj ciekawe – najpierw uniemożliwił mi komentowanie swoich wypowiedzi, a następnie zaadresował do mnie następujące, swoją drogą wyciągnięte kompletnie z tak zwanej „dupy”, pytanie:
      Jak to się stało, że wszyscy uwierzyli w to, że to ty zatrzymałeś festiwal unsound w kościołach? Przecież ani nie ty zauważyłeś ten festiwal jako pierwszy, ani nie ty zadzwoniłeś do księdza z tą informacją i to właśnie ten ksiądz zatrzymał te wygłupy, a nie ty. Jak to się robi że oni wszyscy w to kłamstwo uwierzyli?
       Oczywiście najprościej byłoby udzielić odpowiedniej odpowiedzi bezpośrednio na blogu Genezego, ponieważ jednak, jak mówię, nie mam takiej możliwości, natomiast, owszem, mam świadomość, że za słowo nie trzeba płacić zbyt wiele, by ono zafunkcjonowało publicznie, jestem zmuszony do przypomnienia, że dnia 6 października 2015 roku dowiedziałem się od mojej córki o organizowanym od lat w Krakowie muzycznym festiwalu Unsound i o tym, że parę z koncertow kolejnej edycji festiwalu już w najbliższym czasie będzie miało miejsce w krakowskich kościołach. Był to wtorek, czyli czas, kiedy co tydzień wysyłam swój kolejny felieton do „Warszawskiej Gazety”, tak by zdążył się on ukazać w piątek, a już w niedzielę rozpoczynał się ów festiwal, a zatem natychmiast napisałem i wysłałem do Piotra Bachurskiego następujący tekst:

      Siadając do pisania dzisiejszego felietonu, czuję pewien niepokój, ponieważ mam świadomość, że dla wielu czytelników ‘Gazety Warszawskiej’ kwestia organizowanych w Polsce od okazji do okazji muzycznych festiwali stanowi coś na tyle egzotycznego, że każda próba poruszenia tematu może się skończyć kompletną porażką. A mimo to, jestem przekonany, że sprawa, którą się postanowiłem dziś zająć, jeśli spojrzymy na nią z pewnego szczególnego punktu widzenia, nie pozwala choćby na chwilę zwłoki.
       Oto proszę sobie wyobrazić, że w najbliższych dniach w Krakowie odbędzie się wielodniowy festiwal muzyczny o nazwie ‘Unsound’, którego charakter i podstawowy sens sprowadza się do propagowania najbardziej otwartego i jednoznacznego satanizmu. I od razu chcę się zwrócić do tych czytelników, którzy właśnie zaczynają się ironicznie uśmiechać i mruczeć coś na temat obsesji, którymi część z nas zdecydowała się żyć, podczas gdy jest tyle rzeczy ważniejszych, niż jakieś piosenki, i prosić ich, by się przez chwilę zechcieli zastanowić. Otóż ja akurat jestem naprawdę znakomicie zorientowany w dzisiejszej pop-kulturze i świetnie wiem, co się tam dzieje naprawdę, a co jest wyłącznie elementem taniego lansu pod hasłem ‘jesteśmy źli’. A zatem pragnę stwierdzić bez cienia wątpliwości, że w tym wypadku mamy do czynienia z autentycznym, celowym i bardzo przemyślanym satanizmem. W tym wypadku należy stwierdzić, że do Krakowa zawitało czyste zło i wiele wskazuje na to, że nikt się tym szczególnie nie przejął.
       A sytuacja jest jeszcze bardziej wstrząsająca, niż możnaby się było spodziewać. Oto biorący udział w festiwalu artyści – powtórzę raz jeszcze, reprezentujący niemal wyłącznie i całkowicie jednoznacznie satanistyczny nurt we współczesnej sztuce muzycznej – planują występować w krakowskich kościołach. Z tego, co już dążyłem zauważyć, część koncertów ma mieć miejsce w kościołach pod wezwaniem Świętej Katarzyny, oraz Świętych Apostołów Piotra i Pawła. 16 października, u Św. Katarzyny, ma dojść do koncertu słynnego satanistycznego zespołu Current 93, którego logo stanowi ukrzyżowany Chrystus przyozdobiony odwróconym pentagramem. Jak ogłasza strona festiwalu na Facebooku, również jeden z festiwalowych występów odbędzie się w kopalni soli w Wieliczce, tuż pod słynną solną rzeźbą Ostatniej Wieczerzy.
       Moja Hanka, która jako pierwsza zorientowała się w tym, do czego doszło i która sprawę dogłębnie zbadała, zadzwoniła do kościoła Św. Katarzyny. Jak się okazało, organizatorem przedsięwzięcia z kościelnej strony jest pan organista, który w rozmowie telefonicznej córkę moją poinformował, że ona niepotrzebnie histeryzuje, ponieważ wszyscy uczestnicy festiwalu zostali przez Kościół odpowiednio sprawdzeni i nie ma żadnych powodów, by się niepokoić. Ksiądz proboszcz do telefonu nie mógł podejść, bo akurat jadł obiad.
       Ja wiem, że jest Skała, na tej Skale stoi nasz Kościół, a moc piekieł Go nie pokona. Niech jednak nikomu z nas nie przyjdzie do głowy się pocieszać, że my wobec tej błogosławionej sytuacji nie mamy nic do roboty. On bowiem nie przepuszcza żadnej okazji”.

      W piątek, wiedząc, że został nam zaledwie tydzień, opublikowałem ten tekst również na blogu, no i z tego co wiem, część Czytelników postanowiła zareagować, po czym ostatecznie wszystkie kościelne występy zostały przez Kurię odwołane, moje nazwisko w setkach artykułów prasowych na całym świecie, włącznie z „Guardianem”, „New York Timesem”, czy kalifornijskim „Los Angeles Times”, zostało zrównane z ziemią, a organizatorzy Festiwalu zagrozili mi, powtarzając swoje pretensje jeszcze parokrotnie, pozwem, w zwiazku z tym, że moje religijne obsesje naraziły ich na oczywiste straty finansowe.
      Sprawa przez te wszystkie lata powoli trafiła to piwnic Internetu, zwłaszcza że polskie media, kiedy był jeszcze na to czas, albo sprawę zamilczały, albo wykorzystywały do wyszydzania mojego nazwiska, kiedy to dziś bloger Genezy ni stąd ni z owąd zadaje mi pytanie, jak to się stało, że głupi ludzie uwierzyli w to, że to ja zatrzymałem festiwal Unsound, a w momencie gdy ja na to kłamstwo chcę odpowiedzieć, informuje mnie, ze moich wyjasnień on słyszeć nie ma ochoty. I, przypominam, że nie mówimy o którymś z redaktorów tygodnika „Newswek”, czy ze stacji TVN24, ale o jednym z nas, blogerów udzielających się na portalu szkolanawigatorow.pl.
      Jakby tego było mało, w którymś z kolejnych swoich komentarzy ów Genezy dzieli się ze swoimi czytelnikami kolejną dotycząca mnie uwagą: „Zwróć uwagę, że on nie argumentuje, to są tylko insynuacje”.
       Nie planowałem tego robić, ale ostatecznie zmieniłem zdanie. Otóż wspomniany na początku kolega zamieścił na Facebooku historię, w której opowiedział o pewnym staruszku, prostym, zwykłym, z pozoru byle jakim człowieku, który bezskutecznie próbował załatwić jakąś sprawę w oddziale firmy ubezpieczeniowej Daewoo. Ponieważ jednak pracownicy firmy, sugerując się najwidoczniej jego prezencją, traktowali go jak szmatę, on w pewnym momencie nie wytrzymał i powiedział: „Przecież wy jesteście od tego jak dupa od srania”. W tym momencie nasz kolega otrzymał kilka bardzo interesujących komentarzy, z których ja akurat szczególnie zapamiętałem jeden: „Zawsze uważałem, że robienie kupy to jedna z niewielu analnych przyjemności, które może mieć heteroseksualny mężczyzna”.
       I dziś, z przykrością, ale bardzo szczerze, muszę się podzielić tą ponurą refleksją. Poruszamy się naprawdę na granicy i trzeba bardzo uważać, by nie wpaść w to, co ktoś nam zwyczajnie nasrał.
      Na zakończenie link do jednego z naprawdę nielicznych tekstów na ten temat jakie się ukazały w polskich mediach: https://www.antyradio.pl/Muzyka/Rock-News/Kuria-odwolala-koncert-w-Krakowie-bo-mial-promowac-satanizm-4569

Zachęcam wszystkich do odwiedzania naszej księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl i do kupowania również moich książek. Jeśli ktoś sobie życzy dedykację, zapraszam do siebie przez kontakt mailowy na adres k.osiejuk@gmail.com. Dziękuję.


wtorek, 19 czerwca 2018

toyah.pl - słuchasz i wiesz


      Stało się tak, że w tych dniach liczba odsłon toyah.pl przekroczyła 4 miliony i stanowi to dla mnie powód do dumy, związanej z tym, że kiedy się woła „Posłuchaj to do Ciebie” i to wołanie przynosi odzew, to znaczy, że było warto. Przy tej jednak okazji, zupełnie niespodziewanie, z tak zwanej „czapy”, pojawiła się informacja kolejna. Otóż na portalu basnjakniedzwiedz.pl, gdzie również moje teksty się ukazują, nasz kolega Boson, jak rozumiem po to, by mi dokuczyć, zamieścił tabelkę z liczbami określającymi faktyczną popularność poszczególnych blogów, z której, zdaniem Bosona, wynika niezbicie, że mój blog jest zaledwie minimalnie chętniej czytany od tego co publikuje on. Proszę bardzo, oto wspomniana tabelka:



      Otóż, opierając się na podstawie danych przedstawionych w kolumnie „pageviews”, wyciąga Boson wniosek, że jego blog, mimo że głównie czytany i komentowany przez niego samego, należy do najbardziej popularnych, a to się nie zgadza z danymi raportowanymi na samym portalu, gdzie wyniki sa dla niego raczej marne. Tymczasem, jak się okazuje po uważnym przyjrzeniu się owej tabelce, tak zwane pageviews mają znaczenie drugorzędne, podczas gdy to co stanowi o sukcesie bloga to coś, co owi analitycy określają nazwą „reach”, a co wyznacza procent użytkowników portalu odwiedzających poszczególne blogi. A tu sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Otóż, jak pokazują owe wyliczenia, blisko 67 procent wszystkich osób, które logują się na Szkole Nawigatorów robi to po to, by zajrzeć na mój blog. Na blog Bosona wchodzi nieco ponad 38 procent, a ja ten, dla niego jak najbardziej fantastyczny wręcz, wynik tłumaczę tym właśnie, że Boson publikuje po kilka notek dziennie, sam je wciąż odsłania, sam je komentuje, no i w ten sposób zwraca na siebie uwagę odwiedzających. I to tyle na temat marzeń tego dziwnego pana.
       Jednak dzisiejszy tekst w żaden sposób nie dotyczy Bosona i jego szaleństwa, ale, korzystając z owego jakże niemądrego zaangażowania, stanowi zwykłą autoreklamę. Proszę bowiem zwrócić uwagę na to, że owym 4 milionom odsłon, jakie zanotowałem na swoim blogu toyah.pl, towarzyszy informacja niechcąco zupełnie ujawniona przez wspomnianego Bosona. Otóż, jeśli wierzyć owym danym, należy przyjąć, że to co ja publikuję na portalu szkolanawigatorow.pl jest czytane chętniej nawet niż teksty Coryllusa. Z danych prezentowanych przez  hypestat.com, bo taką nazwę sobie wybrali owi analitycy, wynika, że to właśnie tekst, który Państwo właśnie kończą czytać, jest najczęściej czytany. Ktoś powie, że to jest strasznie niskie z mojej strony zawracać ludziom głowę w sprawach tak nieistotnych jak to, czyj blog jest gorzej lub słabiej odwiedzany. Owszem, zgadzam się, to nie jest temat najwyższych lotów. Owe loty sa mniej więcej tak samo niskie jak informacja podawana regularnie przez telewizyjne stacje, takie jak „TVP Info – najczęściej wybierany telewizyjny kanał informacyjny”, czy „TVN24 – lider na rynku informacji telewizyjnej”. Czy jakoś tak.
      I to są moje refleksje na dziś po tych wszystkich latach. Góra stoi, a ja wszystkim bardzo dziękuję za obecność.



Oczywiście są jeszcze książki. Jak zawsze dostępne w ksiegarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl. The ultimate for the brave. Zachęcam.


piątek, 2 marca 2018

Co sierżant Daniels robi w mojej lodówce?

       W kompletnej zupełnie ciszy minęło 10 lat od dnia, gdy opublikowałem na tym blogu swój pierwszy tekst i powiem zupełnie szczerze, że owa cisza zarówno mnie zadziwia, jak i  powoduje całkowicie nowe refleksje. Otóż tak się złożyło, że w ciągu kilku minionych dni nie napisałem ani jednego nowego tekstu, a przez to miałem więcej czasu na przyglądanie się temu, co pojawiało się na innych blogach i nie mogłem nie zauważyć, że dokładnie ta sama niemoc ogarnęła większość autorów, z tą różnicą, że podczas gdy ja, nie będąc w stanie wymyślić nic mądrego, milczałem, inni, owszem, starali się zachować dotychczasową aktywność.
      I proszę mnie nie zrozumieć źle. Ani mi w głowie sugerować, że przez te puste dni nie pojawiło się tu nic szczególnie godnego uwagi. Chcę tylko powiedzieć, że poza mrozami oraz ogólnie rozumianym problem „żydowskim”, nie dzieje się nic. Kiedy czytam kolejne notki, mam wrażenie, że gdyby nie ciągnąca się od już chyba z górą miesiąca owa polsko-żydowska awantura, wszyscy byśmy się pozamykali w domach i tylko czekali aż się zrobi cieplej, co być może sprawi, że po kolei wpadniemy w lepszy nastrój i zainteresujemy się zwyczajnie życiem.
      Otóż – nastrój. Odnoszę mianowicie wrażenie, że z jakiegoś powodu cały początek roku generalnie jest tak depresyjny, że większości z nas dosłownie nie chce się nic poza tym, by ewentualnie ponarzekać. I nie chodzi mi nawet o narzekanie w sprawach konkretnych, ale takie, znane nam bardzo dobrze skądinąd, narzekanie dla samego narzekania. Niedawno spotkałem jednego z moich dawnych uczniów, dziś już człowieka bardzo dorosłego, i proszę sobie wyobrazić, że on z miejsca wyskoczył do mnie z pretensjami o to, że ja popieram PiS, w sytuacji gdy, jak podobno wszyscy widzą, tak dramatycznie źle, jak jest dziś w Polsce, tu nigdy jeszcze nie było. Staliśmy sobie na ulicy, wokół chodzili ludzie, jeździły samochody, dzwoniły tramwaje, nie wykluczam, że nawet ładnie świeciło słońce, a on mi opowiadał, jak to jest strasznie. Mówiłem mu, że ja oczywiście rozumiem, że on jest politycznie rozczarowany i że jeśli miał wcześniej jakieś nadzieje i dziś widzi, że póki co z nich nic nie będzie, to może mu być smutno. Ja sam na jego miejscu też bym był poirytowany, natomiast nie widzę żadnego powodu, by z tak w gruncie rzeczy marnego powodu zaczepiać, jak by nie patrzeć, obcych ludzi na ulicy i ogłaszać koniec świata. Tłumaczyłem mu to wszystko, zachęcałem do refleksji, a on wciąż swoje: to już koniec i to widać, słychać i czuć.
      Przypomniało mi się tamto spotkanie wczoraj, kiedy  czytałem co poniektóre notki i z przerażeniem odkrywałem, że ich główny przekaz zawiera się w opinii – swoją drogą, cytowanej przeze mnie słowo w słowo – „To ostatni moment… Jeśli Ciemny Lud znowu to kupi, to mamy przerąbane już na amen. Zniszczenia w dziedzinie kultury, tradycji, obyczaju, nauki, a nawet języka są tak straszne, że za kilka lat będą już tylko tubylcy, Polaków nie będzie”.
     Ktoś się być może zapyta, o co poszło. A propos czego ów szczególny komentarz? Jak to czego? Przecież to jasne. Minister Gliński powołał na kolejną kadencję nowych członków czegoś, co nosi nazwę Rady Muzeum przy Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN, a wśród nich byłego ambasadora Ryszarda Sznepfa. No i to w związku z tym prawdopodobnie za kilka lat Polaków nie będzie, no i to właśnie ta świadomość sprawia, że wielu z nas wpadła w tak wisielczy nastrój. Rozumiemy, o co chodzi, prawda? Jest w Warszawie to żydowskie muzeum, swoją drogą tak okropnie nieciekawe, że tam z tych nudów można się już tylko zgubić, jego faktyczni właściciele tworząc wokół niego coś, co nosi nazwę „Rady Muzeum przy Muzeum”, instalują tam oczywiście zaufanych ludzi, a my nagle zaczynamy drżeć z emocji, bo nie podoba nam się skład tej Rady? Bo tam są Rorfeld, Sznepf i Niezabitowska? A kogo oni mieli tam posadzić? Stanisława Michalkiewicza?
     Ja wiem, że przykład, na który się wyżej powołałem jest dość drastyczny i generalnie atmosfera nie jest aż tak bardzo ponura, jednak odnoszę wrażenie, że to jest kierunek, który łatwo można zauważyć. Obchodziliśmy wczoraj dzień pamięci o Żołnierzach Wyklętych, za nami cała seria przeróżnych uroczystości, ogólnie rzecz biorąc bardzo podniosłych i wzruszających, przy okazji wreszcie udało się wręczyć te cholerne nominacje generalskie, na które w pewnym momencie wydawało się, że nie ma już co czekać, a tymczasem my gapimy się za okno na te skute mrozem dachy i pomstujemy na zmianę albo na Żydów, albo na ministra Glińskiego.
      Na Słowacji zastrzelono dziennikarza, który ujawnił współpracę słowackiego rzadu z włoską mafią, „Washington Post” natychmiast podał, że Słowacja tym samym dołączyła do takich krajów jak Polska i Węgry, a my się martwimy tym, że minister Gliński to człowiek bez honoru i już tylko czekamy na wybory, które wreszcie pozbawią władzy ten cholerny PiS?
      Ja oczywiście nie lekceważę ewentualnych nastrojów wynikających z autentycznego rozczarowania z każdą chwilą coraz bardziej irytującym zachowaniem polityków Prawa i Sprawiedliwości, oraz wspierających władzę mediów. To co się jednak dzieje ostatnio w głowach niektórych z nas woła o pomstę do nieba.
       Wiosna już naprawdę za progiem, po niej przyjdą upały, a po nich znów Święta. A na Święta będzie karp, którego, w ramach pozbawiania nas naszej „kultury, tradycji i obyczaju”, nie odbierze nam nawet sam sierżant… jak mu tam? Daniels? Daniels. Nawet on.
       A wtedy też być może któryś z czytelników zechce mi złożyć spóźnione życzenia urodzinowe. W końcu spędziliśmy tu wspólnie trochę czasu, czyż nie?

Zapraszam wszystkich niezmiennie do naszej księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie są do kupienia również i moje książki. Być może najlepszą z nich, „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph” można dodatkowo zamawiać bezpośrednio u mnie mailowo: toyah@toyah.pl. Bardzo polecam.  


poniedziałek, 11 września 2017

Przypowieść o tym, co się dzieje, gdy polskiemu patriocie zabrać zabawkę

      Wczoraj na moim blogu pojawił się kolejny z całej ostatnio serii nieznanych mi komentatorów, podpisany, jak najbardziej, „prawy”, jak rozumiem, po to, by mi wyjaśnić powody owej zastanawiającej nienawiści, z którą niemal od samego początku mamy tu do czynienia i zamieścił serię linków prowadzących do umieszczonych osiem, czy dziewięc lat temu na licznych prawicowych portalach tekstów dotyczących blogera Toyaha, czyli mnie. Nie mam pojęcia, kim są autorzy owych tekstów, nie umiem sobie kompletnie przypomnieć kontekstu tamtych emocji, powiem szczerze, że nawet nie chciało mi się ich czytać, natomiast, owszem, mam wrażenie, że chyba wreszcie zrozumiałem, skąd się bierze ten nieprzytomny wręcz atak, z jakim mamy tu ostatnio do czynienia. Chodzi o coś, co psychiatrzy nazywają zaleganiem afektu, a co sprowadza się do tego, że, mimo upływu lat, człowiek do tego stopnia przeżywa dawne emocje, że w efekcie nie pozostaje mu nic innego, jak albo samobójstwo, albo morderstwo.
     Jak mówię, nie pamiętam ani atmosfery tamtych czasów, ani tym bardziej konkretnych szczegółów, ale, jak sądzę, generalnie rzecz musi dotyczyć tego, że kiedy zacząłem publikować, już w pierwszej chwili, wielu tak zwanych „polskich patriotów” uznało mnie za swoją wielką nadzieję i szansę, no a kiedy okazało się, że ja się nie nadaję do tego, by kogokolwiek poza samym sobą reprezentować, pozostała tylko owo tak bardzo bolesne rozczarowanie. I nie wierzę, by problemem było to, że w 2009 roku przyjąłem od Onetu nagrodę za blog roku, co niektórzy mi do dziś wypominają, ani tym bardziej o awanturę pod tytułem „Afera Toyaha”, która była od początku do samego końca wynikiem wyjątko perfidnej manipulacji przeprowadzonej przez postsolidarnościową emigrację. I jedno i drugie, to zaledwie pretekst. Rzecz wyłącznie w owych zalegających w duszach tych ludzi żali.
      Korzystając więc z okazji, chciałbym przedstawić jeden z rozdziałów mojej książki „Marki, dolary, banany i biustonosz marki Triumph” zachęcając oczywiście do czytania reszty. Bez fałszywej skromności, pragnę zapewnić, że nie jest łatwo znaleźć coś równie dobrego.

     Mój bliski przyjaciel jeszcze z dzieciństwa, Andrzej Trojnar, opowiadał mi kiedyś pewną historię związaną z niejakimi braćmi Stokłosami. Zanim jednak powtórzę samą historię, najpierw może opowiem o samych Stokłosach.  Otóż oni mieszkali mniej więcej tam gdzie mieszkaliśmy my, a więc Andrzej i ja. Myśmy ze Stokłosami się nie zadawali z kilku powodów. Przede wszystkim oni bawili się na sąsiednim podwórku, a więc byli obcy, po drugie byli powszechnie traktowani jak ulicznicy, więc rodzice by się nam z nimi bawić i tak nie pozwolili, po trzecie oni nawet na tle innych obcych uliczników robili wrażenie podłe. Oczywiście, każdy z nas ich od czasu do czasu widział, jak się gdzieś tam snują, ale na tym nasze relacje się kończyły. A zatem, jeśli chodzi o Stokłosów, nie było dyskusji.
      Andrzej był moim kolegą w sposób dość szczególny. Z jednej strony chodziło o to, że on był aż 4 lata od nas młodszy, co go z automatu niejako ustawiało na pozycji gorszej, drugiej jednak strony, on był jednym z sześciorga dzieci, które mieszkały w naszej klatce, a więc siłą rzeczy nie można go było tak zupełnie lekceważyć. Znaczenie też miało to, że on miał największe z nas wszystkich mieszkanie, i nigdzie jak u niego nie było tyle przestrzeni, gdzie można się było bawić. Poza tym, ponieważ rodzice Andrzeja byli ludźmi bardzo zamożnymi i mieli nawet prawdziwą gosposię, bywanie u Andrzeja w domu nosiło w sobie zawsze pewną aurę wyjątkowości.
      Otóż niedawno rozmawiałem sobie z moim kumplem Andrzejem Trojnarem o psychologach i o tym, do czego psychologowie mogą być ewentualnie potrzebni, i on mi powiedział, że jego zdaniem psychologowie są potrzebni do tego, by jak ktoś kogoś zamorduje i nikt nie ma pojęcia, co było przyczyną owego szaleńczego kroku, psycholog przyjdzie, człowieka przesłucha i wszystko stanie się oczywiste. Gdy idzie o niego akurat, on zawsze sobie myślał, że gdyby on – człowiek poważny, z piękną żoną, wykształconymi dziećmi i o odpowiedniej pozycji – dziś, a więc mając te swoje ponad już 50 lat,  zamordował braci Stokłosów, tylko psycholog byłby w stanie odgadnąć o co poszło. A pójść mogło wyłącznie o jedno. Któregoś bowiem dnia, on poprosił swoich rodziców, by mu kupili jakąś zabawkę. Kiedy oni odmówili, Andrzej zaczął się awanturować, na co pani Trojnarowa powiedziała mu, żeby tak się nie zachowywał i lepiej pomyślał o braciach Stokłosach, którzy nie mają nawet skromnego ułamka tego co ma on. W tym momencie Andrzeja ogarnęła w stosunku do Stokłosów nienawiść, z którą on nie potrafi sobie poradzić do dziś. Nienawiść w stosunku do ludzi, którzy w sposób jak najbardziej oczywisty pozbawili go ukochanej zabawki. A zatem, gdyby on dziś Stokłosów zabił – to z całą pewnością przez tamten incydent. A to mógłby stwierdzić tylko psycholog.
      A więc zabawki. Zabawki były dla nas w tamtych latach kwestią podstawową i marzenie o tym, by mieć je wszystkie stanowiło treść naszego szczenięcego życia. Nie mam do końca pewności, ale wydaje mi się, że ja miałem zabawek zdecydowanie mało. I to nie dlatego, że wszystko co bym miał, musiałoby się okazać wciąż za mało, ale dlatego że ja ich faktycznie prawie nie miałem. Bardzo dużo fantastycznych zabawek, pewnie jeszcze więcej niż Andrzej Trojnar, miał mój, dziś już nieżyjący, kolega z szóstego piętra, Janusz Skowron. On miał chyba wszystko. Kolejki, plastikowe klocki, samochodziki… no dosłownie wszystko.  Jak idzie o Czesia – dziś również na tamtym świecie – i Piotrka Ładonia, oni mieli niewiele, natomiast co miał Józik Dębski, tego nie wiem, bo on był synem dozorcy i chuliganem, więc u niego raczej nie bywałem. Ale pewnie też niewiele. W końcu, pomijając Andrzeja i Janusza, cała nasza reszta raczej się szczególnie nie wybijała.
      Pamiętam że przez całe dzieciństwo moim pierwszym marzeniem było mieć enerdowską kolejkę typu TT, albo PIK, i globus. Oczywiście, zdalnie kierowany samochód, czy wóz strażacki, albo samolot z migającymi czerwonymi lampkami też były nie do pogardzenia – no bo trudno, żeby było inaczej – ale ta kolejka i globus prześladowały mnie cale moje życie. No i nie muszę wspominać, że tak mi jakoś to życie zeszło, że nigdy ani jednego ani drugiego nie dostałem. Widocznie rodzice uznali, że coś takiego to zwykła fanaberia.
     W sytuacjach więc, kiedy było naprawdę źle i smutno, można było liczyć na to, ze się pójdzie do człowieka, który mieszkał niedaleko, parę metrów dalej, pewnego Zbyszka, który miał wszystko. Ten to miał autentycznie wszystko!  Ja u niego byłem ledwie może dwa czy trzy razy, ale powiem szczerze, że czegoś takiego nie widziałem w całym moim zyciu. Ani u Andrzeja Trojnara, ani nawet u Janusza Skowrona, ani nigdzie na świecie. To co on miał w swoim pokoju przechodziło ludzkie wyobrażenie. Tam się zwyczajnie wszystko świeciło, samo jeździło, wyły syreny, dzwoniły dzwonki, po krzyżujących się torach jeździły pociągi, a światła parowozu się świeciły i dymił się dym. Gdybym dziś miał to z czymkolwiek porównać, to do głowy przychodzi mi tylko pokój zabaw Michaela Jacksona.
     Ciekawa sprawa z tym Zbyszkiem. To była zaledwie połowa lat 60-tych, i ja oczywiście wiedziałem wtedy, i tym bardziej wiem dziś, skąd to co mieli, mieli Janusz Skowron i Andrzej Trojnar. Oni byli moimi kumplami, nasi rodzice świetnie się znali, więc tu tajemnic nie było. Co do tego Zbyszka – to pytanie będzie musiało zostać w zawieszeniu. Szkoda że nie pamiętam, jak on miał na nazwisko. Dziwne w tym wszystkim jest to, że ja do dziś spotykam jego rodziców. Regularnie co tydzień. To są tacy bardzo już starsi państwo, którzy z dwójką bardzo małych dzieci siadają niedaleko nas w naszym kościele. Wyglądają zupełnie zwyczajnie. Ciekawe byłoby wiedzieć, kim jest teraz on, po tych wszystkich latach. No i jak wygląda. Mój znajomy z podwórka Zbyszek. Z podwórka nad milicyjnymi garażami.

To jest zaledwie jeden rozdział. Po resztę proszę się zwrócić do księgarni Coryllusa pod adresem https://basnjakniedzwiedz.pl/produkt/marki-dolary-banany-i-biustonosz-marki-triumph/. Już brak mi sił na powtarzanie, jak bardzo warto.


niedziela, 10 września 2017

O prawie do własnego zdania i do własnego życia

      W ciągu minionych paru dni zostałem zaatakowany komentarzami, zamieszczanymi zarówno tu na blogu, jak i w adresowanych do mnie mailach, których autorzy, wyrażając niezwykłą wprost satysfakcję z powodu moich finansowych kłopotów, informowali mnie, że jestem nie dość, że głupim chamem, to jeszcze grafomanem, który w pełni zasłużył na swój los. Ja wprawdzie na swój los nie narzekam, a wrecz uważam, że to co mnie spotkało na ostatnim już być może etapie mojego życia, to niewysłowione szczęście, niemniej przyznaję, że owymi komentarzami się raz po raz zadręczam.
      W czym rzecz? Otóż ja nie jestem w stanie pojąć, jak to się dzieje, że przez te niemal już 10 lat jak prowadzę swój blog, nawet na krok nie opuszczaja mnie ludzie, którzy nie życzą mi nic ponad to, bym zdechł w męczarniach. Zamieszczam kolejną notkę i już po paru minutach pojawia się komentator, którego jedynym celem jest poinformowanie mnie, jaki to ja jestem nieudany. I tak się dzieje od lat. Wystarczy kilka minut, by każde moje słowo natychmiast zostało skomentowane przez kogoś, kto mnie nienawidzi. A ja się nie mogę nie zastanawiać, czemu oni w ogóle tracą czas na to, by wsłuchiwac się w to, co ja mam do powiedzenia? Jest tyle różnych miejsc, gdzie każdy z nich znalazłby odpowiednią porcję nowych przeżyć, a oni wciąż przychodzą tutaj  i mówią mi, że moje teksty są do niczego, podobnie zresztą jak ja sam.
      Przyznaję, że są publicyści, których ja nie szanuję i nie mam przyjemności czytać. No ale skoro nie mam przyjemnosci, to też staram się ich unikać. Owszem, czasem się zdarzy, ze dotrze do mnie wypowiedź któregoś z nich, no i wtedy skomentuję ją u siebie na blogu, ale doprawdy nie jestem sobie w stanie wyobrazić, bym kiedykolwiek zdecydował się specjalnie wwchodzić na blog, powiedzmy, Tomasza Terlikowskiego i w dodatku jeszcze wdawać się z nim w dyskusję. Tymczasem, tu się kręci całe mnóstwo osób, dla których celem życia wydaje się być przyłażenie tu i tłumaczenie mi, jakie to moje pisanie jest do niczego.
       Niedawno ktoś mi zasugerował, że ja nawet nie powinienem się stawiać obok publicystów naprawdę najwyższej klasy. A więc, nic z tego. Będę się obok nich stawiał do śmierci. Dlaczego? Bo moim zdaniem jestem od nich znacznie lepszy, a już na pewno bardziej uczciwy. Proszę może rzucić okiem na mój absolutnie pierwszy felieton, jaki tu opublikowałem, tak się złożyło, poświęcony publicystycznej działalności Rafała Ziemkiewicza. To było jeszcze w roku 2008. I proszę mi teraz powiedzieć, czy coś się przypadkiem przez te lata nie zmieniło?


      Zwykle z dużą przyjemnością i satysfakcją czytam opinie Rafała Ziemkiewicza. Niestety w „Rzeczpospolitej” z 27 lutego napisał on coś, co uważam za błąd zaskakujący swoją trywialnością i tym bardziej zasługujący na polemikę.
      Otóż w swoim komentarzu „Grochem o ścianę” red. Ziemkiewicz pisze, że premier Kaczyński przecenia wpływ mediów na opinię publiczną, bowiem: „gdyby media miały aż taki wpływ, jaki im prezes PiS przypisuje, nigdy by nie doszło do Sierpnia '80, ani upadku komunizmu – ludzie wciąż by wierzyli, że Polska rośnie w siłę, a im żyje się dostatniej”.
      Przede wszystkim historycy i inni komentatorzy wciąż nie ustalili wspólnej opinii, co do tego, dlaczego komunizm upadł. Jakkolwiek by jednak patrzeć, poziom tak zwanego społecznego sprzeciwu nie zajmuje w tych spekulacjach pierwszego miejsca. I to akurat nie dziwi, bo kto pamięta tamte lata, pamięta też dobrze, że społeczeństwo ogólnie rzecz biorąc komuny nie lubiło, ale to nielubienie nie zmieniało ani na chwilę faktu, że gen. Jaruzelski był zawsze bardziej popularny od Wałęsy, nie mówiąc już o Kuroniu, czy Michniku. I że jak przyszło do wyborów w roku 1989, to ponad 30% społeczeństwa uznało, że nie ma się czym przejmować „tym całym cyrkiem”.
      Nawet gdyby jednak uznać, że to ludzie wbrew całej propagandzie i psychicznej opresji unieśli się mocą zdrowego rozsądku i moralnego sprzeciwu, to ani ja, ani red. Ziemkiewicz, ani nikt inny nie może mieć pewności, czy gdyby nie ciężka, codzienna propaganda, to system nie runąl by dużo wcześniej.
      Myślę jednak, że pan redaktor Rafał Ziemkiewicz wie to co ja zupełnie dobrze i moje słowa nie są mu do niczego potrzebne. Po prostu chciał napisać, że Jarosław Kaczyński się zaplątał w polityce i żeby to udowodnić użył argumentu, w który sam nie wierzy.
      Myślę, że on to wie, bo wskazują na to inne jego słowa w innym swoim artykule w tej samej „Rzepie”, gdy pisze: „Lęk zawsze idzie w parze z niechęcią, więc jeśli przekonamy ludzi, że nasz rywal jest dla nich groźny, sami wyciągną właściwe wnioski”. I dalej: „Ponieważ szyderstwo idzie w parze z pogardą, jeśli uczynimy naszego rywala obiektem kpin, także wtedy odbiorca wyciągnie wnioski na jakich nam zależy”.
      Jakże to celna refleksja. Nikt by tego lepiej od red. Ziemkiewicza nie ujął. Może nawet i prezes Kaczyński. On jednak przynajmniej to wie. I o tym mówi. I ma do tego prawo. Bo to fakt, nie obsesja.

Wszystkich zachęcam do odwiedzania księgarni pod adresem www.basnjakniedziwedz.pl i do kupowania naszych książek.


czwartek, 29 czerwca 2017

Internet, jako Zabójcza Broń

       Większość czytelników tego bloga, zarówno obecnych tu od początku, jak i tych, którzy dotarli do niego z biegiem czasu, z pewnością zdaje sobie sprawę ze skali, ale też uciążliwości, czegoś co mu towarzyszy niemal codziennie, a co powszechnie przyjęło się nazywac „hejtem”. Hejt ów występuje w dwóch podstawowych formach, a więc bezpośredniej, gdzie mamy do czynienia z różnego rodzaju obelgami, ewentualnie tej ukrytej, czyli polegającej na tak zwanym trollingu, gdzie wprawdzie nie pojawiają się ani brzydkie słowa, ani wyzwiska, natomiast gdy chodzi o treść, komentarze sprowadzaja się do, najwyraźniej zaplanowanych jako niezwykle inteligentne, osobistych zaczepek.
      Również sami autorzy owych komentarzy, dzielą się, w moim przekonaniu, na dwie grupy. Jedna z nich to pospolici internetowi wariaci, ludzie, o których czasem potykamy się na ulicy i już na pierwszy rzut oka widzimy, że mamy do czynienia z osobami bardzo samotnymi i  w owej samotności w sposób oczywisty zaburzonymi, druga to ludzie ogólnie rzecz biorąc tacy sami jak my, tyle że może nieco bardziej niż my mający ochotę sobie „fajnie” pogadać.
      Jak mówię, mam wiarę w to, że większość czytelników w tym opisie rozpoznaje i swoją diagnozę. Jest jednak coś, co, jak sądzę, wielu z nas ocenia niewłaściwie. Otóż mam wrażenie, że w powszechnym przekonaniu, większość ze wskazanych osób, to nasi polityczni przeciwnicy, a więc jacyś bardzo mocno zaangażowani socjaliści, ateiści, czy po prostu antypisowcy, którzy nie mogąc znieść tego, co się tu dzieje, nie mogą się powstrzymać przed ową fizyczną wręcz agresją. Otóż ja mam z każdym dniem coraz mocniejsze przekonanie, że jest wręcz przeciwnie. Zdecydowana większość owych komentatorów to są osoby, nawet jeśli niereligijne, to z całą pewnością politycznie okupujące prawą stronę sceny, i to często jej ów najbardziej prawy zakątek. Są to w głównej mierze ludzie, którzy z tym, co tu jest napisane, zasadniczo się zgadzają, a jeśli mają do nas pretensje, to wyłącznie o to, że z tych czy innych powodów nie chcemy ich traktować poważnie. Właśnie tak. Poważnie. Proszę zwrócić uwagę na główny ton owych krytycznych komentarzy. Większość z nich wcale nie dotyczy ani bieżącej polityki, ani kwestii smoleskiej, ani osoby Prezesa, ani pracy rządu, ale wyłącznie osoby autora. Owe najbardziej agresywne głosy, jeśli już wykraczają poza proste obelgi, dotyczą wyłącznie tego, że tu od samego początku panuje cenzura, a główny cenzor to grubas o rozdętym ego, który niszczy wolne słowo i toleruje wyłącznie bezkrytyczne oklaski. I tu chciałbym przejść do głównej części dzisiejszej notki.
      Otóż mam wrażenie, że od niemal pierwszego dnia, jak ten blog pojawił się w sieci, tak zwani internauci uznali, że oto znaleźli miejsce, gdzie będą mogli wesoło i treściwie spędzać czas. Podkreślam słowo „internauci”, bo to ich właśnie mam na myśli. Nie czytelników, którzy korzystają z internetu, by poczytać sobie coś świeżego, lecz właśnie internautów, którzy tu spędzają podstawową część swojego życia i traktują to miejsce jako niemal klub, ze swoimi prawami, zwyczajami, regułami, a nawet własnym językiem. To właśnie każdy z nich, w którymś momencie swojego życia trafił na ten blog, uznał, że tu jest w porządku, rozsiadł się wygodnie, zaczął postępować dokładnie tak, jak postępuje w każdym innym dotychczas wybranym przez siebie miejscu w sieci… i w tym momencie dowiedział się, że tu nie dość, że nikt na niego nie czekał, tu go z jego inteligencją, humorem i podejściem do świata nikt nie potrzebuje. Dotychczas wszystko świetnie działało, tu się można było pokłócić, tam poszydzić, tu się zbratać, tam wspólnie pośmiać – jak to „u nas w necie” – gdy nagle okazuje się, że tu nie ma żadnej rekrutacji, bo też i nie ma żadnego klubu. On, jak mówię, wszedł, rozejrzał się, pomyslał: „O jakie fajne towarzystwo! Z nimi się będzie fajnie gadało”, a tu nagle się okazuje, że to nawet nie jest internet. Już bardziej czytelnia, gdzie jeśli się rozmawia, to cichutko.
      Niedawno, któryś z nich, kiedy spotkał się z niuprzejmym potraktowaniem, zwrócił mi uwagę, że ja powinienem swoich komentatorów traktować z szacunkiem, bo jak oni się na mnie obrażą, to przestaną komentować i w ten sposób tego bloga już naprawdę mało kto będzie czytał. I na nic się zdały moje tłumaczenia, że zdecydowana wiekszość czytelników tego bloga przychodzi tu raz, czyta tekst, wraca do swoich codziennych zajęć i wraca następnego dnia, nie dość że nie komentując, to jeszcze owych komentarzy nawet nie czytając. Wciąż wracał argument, że jeśli nie ma komentarzy, to blog jest martwy, ale też że blog jest martwy, jeśli nie ma kontrowersji, bo przecież o cóż innego chodzi w życiu, niż by sobie, choćby i ostro niekiedy, podyskutować?
      Otóż nie. Tu nie ma ani żadnego klubu, ani kółka dyskusyjnego, ani nawet – czego by niektórzy bardzo chcieli – towarzystwa wzajemnej adoracji, skupionego wokół jakiegoś samozwańczego chama. Tu  jest blog prowadzony przez pewnego starszego pana, który ma swoje ambicje i stara się je jak najskuteczniej realizować, jeśli to możliwe, z pewną bezinteresowną pomocą ze strony czytelników. I tu naprawdę ostatnią rzeczą, na jakiej komukolwiek powinno zależeć, jest wzajemne popisywanie się. A każdy kto ma ochotę tu przychodzić tylko po to, by leczyć kompleksy, swoje i cudze, jest widziany bardzo niemile.
    Skąd mi w ogóle dziś przyszło pisać na ten temat. Otóż przede wszystkim, ja się ostatnio do tego tematu zabierałem parokrotnie, jednak nie umiałem znaleźć owego środka, na którym można by było całość oprzeć i oto wczoraj, po raz kolejny pojawił się komentator podpisujący się Chris Horse i zostawił następujący komentarz:

Herr Ed-toyah ,
-  to powazny kretyn ,  wystrugany z lipy konik polny  na biegunach  w 2009 roku ,  möwiacy z walijskim akcentem , please,  i robiacy przy tym stosowne, groznie odwracajace od meritum    wrazenie ( sic ! ) min przeciwczolgowych twarzy  chorego  , nalogowego  pacjenta (...)  gry bazarowej w  trzy karty .
Yeaahhhhh.
Klinika Przemienienia   dla uposledzonych  Czytelniköw i Czytelniczek inaczej  ,  stanowiacych  pozorna  klientela  targöw  ewangielickich  bi-seksualnej zakonnicy  Rozetty  z Zakonu Karmelitek Bosych , na zapleczu stoiska opatrzonego  rzymskim numerem    XXVII -   miejsce akcji   wies Kielce  pod Radomiem  .
-  Hanys-artysta (...)  chodzacy po prosbie zebrak  z ambicjami rycerskosci literackiej   drgajacej  w umyslach ludzkich jak szwedzki dynamit    w kroczu   cycatej  , greckiej  knajpianej   blondi o slodkim imieniu  Viagra  lubiacej  irlandzki  bezpieczny
seks -bez ograniczen .
*
Dziad roman  Ed-toyah ubrany w gumofilce  Bossa  noszacy przy tym   zle skrojone zelazne , barchanowe wojskowe  gacie od Armaniego  zaopatrzone  w gumke-muszke    etyki . i starajacy sie  utrzymac  ( sic ! )  li tylko´liczna  rodzine na niestosownym poziomie zycia  glonojadöw w Akwarium czytaj POLSKA  .
Nieustajace chaltury gazetowe,  wierszöwki , ksiazki , publicystyka popularno-naukowa  o  wyuzdanych kopulacjach  koniköw  polnych jesienia  etc .  dopelniaja  grafomanskie , licho platne ale jednak  dzielo zniszczenia tozsamosci .
- Tak wiec kolezko Abecadlo  3-y... slownie : trzy  T R Z Y  - chuje w  bok od slaskiego patrioty pisarczyka bo moge w ryj dac , z premedytacja i bez afektu .
-
     Suweryn (...)  konik na biegunach   w Klinice uposledzonego  dr Snopka z Deblina , ktöremu stoi ego w literatce, zajmuje uprzywilejowana pozycje sluzacego noszacego kaftan z plötna zaglowego i bujajacy sie rozkosznie w gabinecie z kominkiem  pod kopniakami dezaprobaty ambitnego  doktorka .
Achtung ! ACHTUNG ! luzne tlumaczenie ze sluchu :   Uwaga ! UWAGA !
  - W chalturze wydawniczej  , klinicznej chciwosci   dla towarzystwa wzajemnej adoracji Losia  mieszajacego beton i podpisujacego faktury nieistniejacej sprzedazy ksiazek to pozycja ....Kamerdynera w Zielonych Rekawiczkach .


Max Otto von Stirlitz .

Ps. Post scriptum .
Hanys - nie nawalaj -dopierdalaj . Nie ma srania po wycieraczkach - szable w dlon !”
      
      Ktoś powie, że to jest jakis obłęd, który należy milcząco ominąć, a ja przyznam chętnie, że, owszem, za tym z całą pewnością stoi czyjeś osobiste nieszczęście, które jednak na naszą uwagę jak najbardziej zasługuje. Bo to z czym my tu mamy do czynienia, to właśnie Internet z całym jego dorobkiem, w tym ową szczególną bardzo elokwencją. Rzecz w tym, że ów Chris Horse, kiedyś występował tu jako Max Von Stirlitz, przez długie lata był wiernym czytelnikiem tego bloga i proszę sobie wyobrazić, że nie zawsze był taki. Kiedyś przychodził tu w głębokim przekonaniu, że jest jak najbardziej członkiem klubu i traktował nas tu wszystkich bardzo przyjaźnie. Rzecz jednak w tym, że w pewnym momencie jego komentarze zaczęły robić wrażenie, jakby były pisane po pijanemu i w związku z tym został poproszony o nie komentowanie. Przyznaję, że naszej prośby grzecznie wysłuchał, jednak w pewnym momencie owo poczucie odrzucenia najwyraźniej zaczęło mu tak dokuczać, że od tego zwariował i wrócił tu w stanie, w jakim go dziś widzimy.
      A my się już tylko możemy się zadumać nad niszczycielską siłą Internetu. Powiem szczerze, że gdyby mi ktoś dziewięć lat temu powiedział, do czego może doprowadzić niektórych z nas moje niewinne pisanie – nie wiem, czy bym się zdecydował. Czyżbym się kwalifikował do wiecznego potepienia z tytułu Przykazania nr 5?


Przypominam, że moje książki można kupować w ksiegarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl. Zachęcam serdecznie.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...