czwartek, 30 kwietnia 2020

Bing, czyli tuż za zakrętem


      Jak wie już zapewne zdecydowana większość czytelników tego bloga, wszedłem w posiadanie trzech wnuczek, które – czego jeszcze do niedawno nie byłem w stanie sobie wyobrazić – wypełniły moje życie oraz moje emocje do tego stopnia, że chyba po raz pierwszy w życiu poczułem, jak to jest nie bać się śmierci. Przez to głównie jednak, że one są w nieco różnym wieku i kontakt z nimi odbywa się na różnym poziomie, tak wyszło, że najlepiej dogaduję się z najstarszą z nich, a owo dogadywanie się często sprowadza się do wspólnego przeżywania animowanej brytyjskiej produkcji zatytułowanej „Bing”. Wnuczka moja na punkcie tego Binga oszalała do tego stopnia, że kiedy ja osobiście przezywam kolejną wersję „Dazed And Confused” Led Zeppelin, czuję szczery wstyd z powodu swojego braku artystycznej wrażliwości. O co chodzi z tym Bingiem – bo on jest tematem dzisiejszej notki – już tłumaczę.
        Otóż jest to cały wieloodcinkowy cykl, w sumie sześć sezonów, przedstawiający kilka zaprzyjaźnionych rodzin, gdzie relacje między nimi, są tak idealne, że my akurat o nich moglibyśmy jedynie marzyć, ale które od nas różnią się tym, że choć prowadzą dokładnie takie same życie jak my, to z tą różnicą, że oni nie są ludźmi. A więc przede wszystkim są dzieci, czyli przede wszystkim króliczek Bing, jego przyjaciółka słoniczka Sula, ich wspólny kolega miś panda o imieniu Pando, nieco starsza koleżanka Coco, również królik, i wreszcie dzidziuś – też królik – Charlie. Są też jednak dorośli, czyli ich wszystkich rodzice, lub może raczej opiekunowie. I tu jest pierwsza ciekawostka. Owi opiekunowie, choć absolutnie bez zarzutu, mądrzy, opiekuńczy, pełni poświęcenia, to są, jak sądzę, bez wyjątku mrówki, znacznie mniejsze od tych dzieci. Ale to są rodzice – względnie opiekunowie – a więc ich rola, gdy chodzi o prowadzenie tych dzieci jest absolutnie podstawowa.
        W czym rzecz? Czy może chodzi o to, że pojawiła się jeszcze jedna tak zwana „bajka” dla przedszkolnych dzieci, która jest zwyczajnie dobra? Otóż nie. To co mnie w niej najbardziej zafrapowało, to to, że ja tam nie widzę jednego elementu, który mógłbym zakwalifikować jako element znanej nam wszystkim propagandy narzucanej nam przez tak zwaną „polityczna poprawność”. Oglądam z moją wnuczką te filmy od miesięcy, ostatnio już praktycznie po raz trzeci, czy czwarty i ani razu nie zdarzyło mi się tam zauważyć śladu owej ideologicznej agresji. Tam – pomijając akurat fakt, że to faktycznie nie są pełne rodzin, a ojciec Binga, mrówka Flop, zamiast pracować  i zarabiać na życie, cały swój czas z pełnym oddaniem poświęca temu królikowi, i robi to tak, że żaden ojciec na całym świecie nie jest w stanie się z nim równać – wszystko odbywa się dokładnie wedle tych samych schematów, jakie ustaliliśmy sobie choćby tu my, czytelnicy tego bloga. Tam dziewczynki ubierają się na różowo, i przebierają się za księżniczki, chłopcy bawią się autkami, a ostatnio nawet miałem okazję zauważyć, jak Flip z Bingiem miksują koktail z banana i przez tego banana wykonują piękny egzotyczny taniec powtarzając w kółko frazę „Banana, Banana”. Czyż to nie jest przypadkiem rasizm. Swoją drogą, tak już na marginesie, tam nie ma ani jednego Murzyna.
       Ale film pod tytułem „Bing” ma coś jeszcze, co moim zdaniem jest zupełnie niezastąpione. Niedawno na tym blogu przedstawiłem tekst Peggy Noonan o tym jak ona stara się wychować swojego syna na gentlemana. Otóż w filmie, który mnie i moją wnuczkę tak zachwycił, trwa w najlepsze wychowanie dzieci na gentlemanów oraz gentleladies. I to wedle najbardziej tradycyjnych wzorów. Mało tego. On uczy najbardziej podstawowych umiejętności: cierpliwości, rozwagi, współczucia, uprzejmości, wybaczenia, współpracy; tam jednymi z najczęściej powtarzających się słów są „dziękuję”, „przepraszam”, „proszę” i to wszystko ma zdecydowany charakter edukacyjny.
        Któż powie, że film „Bing” to typowa masońska robota, gdzie zamiast chrześcijańskiej miłości – to prawda, tam ani Boga, ani śladu jakiejkolwiek religii, poza oczywiście świąteczną choinką, zwyczajnie nie ma – proponuje się tak zwany „humanizm”, nową religię ludzi, którzy tak naprawdę dążą do tego, by człowieka uczynić zaledwie jedną z ożywionych części ziemskiej materii. I to jest oczywiście całkiem możliwe, choć uważam, że jeśli tak rzeczywiście jest, to fakt, że oni nie uznali za stosowne odwołać się do owej jak najbardziej ziemskiej idei miłości, która ostatnio zwłaszcza atakuje nas z każdej możliwej strony, budzi zainteresowanie. No ale jest coś co sprawia, że ja ten film kupuję z całym dobrodziejstwem inwentarza. On bowiem uczy tego wszystkiego, czego ja starałem się uczyć swoje dzieci, a dziś moją wnuczkę, jak choćby tego, że przed szaloną zabawą warto się wysikać, albo że cały sens niespodzianki polega na tym, że jest to niespodzianka i nie trzeba się wściekać, jeśli ona nie jest taka, jak byśmy chcieli. No a poza tym, to jest naprawdę fantastyczna produkcja.
        Jest jednak coś jeszcze, zupełnie akurat nie związane z tym co nas wszystkich bez wyjątku może zainteresować. Otóż to jest, jak już wspomniałem, produkcja brytyjska i choć na youtubie można oglądać jej polską, bardzo zresztą udaną, wersję, to są tam też do obejrzenia odcinki w wersji oryginalnej i muszę powiedzieć, że dawno nie słyszałem języka angielskiego w tak fantastycznej, tak naturalnej odmianie. Jeśli ktoś się językiem interesuje, a może jeszcze dodatkowo się go uczy – a kto wie, czy nie ma wnuków, którymi się od czasu do czasu opiekuje – i pragnie ćwiczyć wraz z nimi brytyjską wymowę, to „Bing” jest w tym wypadku najlepszy.
        Na koniec jednak, zachęcając oczywiście wszystkich do oglądania, proszę o opinie krytyczne. Cały czas niezmiennie chodzi mi po głowie myśl, że czegoś istotnego tu nie zauważyłem, a powinienem.



środa, 29 kwietnia 2020

I cóż że ze Szwecji?


        Powiem szczerze, że mimo iż mam tu pewne swoje domysły, to kwestia, dlaczego taki Onet na przykład – ale przecież nie tylko on – zdecydował się prowadzić akcję propagandową na rzecz sukcesów, jakie rzekomo szwedzki system ochrony zdrowia osiąga w walce z koronawirusem, pozostaje dla mnie zagadką. Jest oczywiście taka możliwość, że w ramach walki z polskim rządem i wszystkim tym, co on robi by zwalczyć tę zarazę, Niemcy uznali że dobrze będzie przeciwstawić tym działaniom coś, co przynajmniej na zasadzie prostych skojarzeń, spowoduje odpowiednią społeczną reakcję. A tu akurat Szwecja, czy w ogóle każdy inny kraj skandynawski, mógłby przynieść odpowiednie efekty. I to akurat jeszcze jako tako rozumiem. Biorąc jednak pod uwagę faktyczny stan rzeczy, a więc realne wyniki w walce z koronawirusem, a więc coś co można sprawdzić bez większego problemu, wydaje się, że oni zdecydowanie lepiej by zrobili gdyby się zdali na same Niemcy, Francję, czy choćby Hiszpanię, gdzie faktycznie w ostatnich dniach wszystko wydaje się uspokajać. Tam wprawdzie też jakiś szczególnych cudów nie widać, no ale Szwecja akurat w tym zestawie robi wrażenie jakiegoś żartu.
      Tymczasem Onet, a za nim wielu innych komentatorów, rozpisują się wręcz na temat tego, jak to Szwedzi w walce z koronawirusem osiągnęli autentyczny sukces. Mało tego: oni ów sukces osiągnęli, w odróżnieniu od reszty świata zachowując się, jakby to co się dzieje ich zupełnie nie obchodziło. Słynny lockdown ich mianowicie nie dotyczy, ludzie mogą robić co im się żywnie podoba, restauracje są otwarte, sklepy podobnie, Szwedzi bawią się na całego, a wszystko to ów szczęśliwy kraj zawdzięcza jednej jedynej osobie, a mianowicie głównemu epidemiologowi kraju,  niejakiemu Agnesowi Tegnell, który, wedle relacji Onetu, najpierw ogłosił, że „zamykanie granic jest śmieszne, zawieszenie działania szkół nie dałoby żadnego efektu w zatrzymaniu epidemii COVID-19, restauracje, szkoły podstawowe i fryzjerzy mają działać normalnie, a sami Szwedzi są wręcz zachęcani do aktywności na świeżym powietrzu”.
       Grupa Onet przy okazji rozszerza swoją informację przedstawiając w tej kwestii autentyczny panegiryk:
        Tegnell nigdy nie chodzi pod krawatem ani w garniturze. Jego znakiem rozpoznawczym jest sweter i koszula rozpięta pod szyją. Zdecydowanie nie wygląda jak typowy ‘biały kołnierzyk’, mimo to cieszy się w swoim kraju dużym szacunkiem”.
         Mam nadzieję, że wszyscyśmy to właściwie odebrali. On „nigdy” nie chodzi pod krawatem ani w garniturze. A to musi świadczyć, że to jest ktoś komu w szczerej autentyczności dorównać może chyba tylko sam przewodniczący Tusk.
       Ale to nie wszystko. Wsłuchajmy się dalej w relację Onetu, bo oto do akcji wchodzi KONSTYTUCJA:
       Zdaniem Andersa Tegnella, ‘lockdown’ w Szwecji byłby nielegalny – w świetle obowiązującego prawa, nie ma możliwości zamknięcia danego obszaru”.
       No i wreszcie argument ostateczny:
       Jak powiedział Tegnell w ‘Nature’, nie znaleziono dowodów na to, że lockdown działa: ‘Moim zdaniem zamykanie granic jest śmieszne, bo COVID-19 jest teraz w każdym kraju’”.
       Rozumiemy to chyba wszyscy: Jakie bowiem zakazy mają sens, skoro „COVID-19 jest teraz w każdym kraju”?
       Nie muszę chyba tu zapewniać, że sytuacja epidemiologiczna w Szwecji, podobnie zresztą jak wszystko co się dzieje w tym kraju, obchodzi mnie jak ów śnieg – poza może tą jedyną informacją, z której wynika, że oni najzwyczajniej na świecie, dla zachowania płynności finansowej postanowili wytłuc starszą część społeczeństwa  którego tym razem zresztą nawet nie było. Jeśli jednak w ogóle zajmuję się tym czymś, to wyłącznie dlatego, że bierze mnie jasna cholera, gdy widzę jak różni magicy próbują mi tłumaczyć, że polski rząd dramatycznie się kompromituje, a na dowód tego przedstawia mi jakieś kompletnie wyssane z nieumytej dupy opowiastki o rzekomo prosperującej Szwecji.
      Jest to też zresztą jedyny powód dla którego chyba już nie wiem po raz który przedstawiam najnowsze dane statystyczne dotyczące tego akurat rejonu. Otóż, gdy chodzi o efekt działań owego spoko gościa bez krawata otrzymujemy następujące dane: Dotychczas, w dziesięciomilionowej  Szwecji zachorowało z powodu koronowirusa niemal 20 tys. osób, z czego zmarło 2,5 tys., z pozostających pod opieką rzekomo najlepszej na świecie służby zdrowia wyzdrowiało zaledwie tysiąc, przy czym zaledwie wczoraj trzeba było pochować kolejnych 81 osób. Dla porównania, w 38-milionowej Polsce, gdzie za walkę z epidemią odpowiada  nie ów mityczny Tegnell, lecz   powszechnie ostatnio atakowany minister Szumowski, dotychczas zachorowało 12 tys. osób, z czego zmarło zaledwie niespełna 600, z czego wczoraj aż – choć w tym wypadku zaledwie – 34.
     Wspominałem o tym w ten czy inny sposób już tu parokrotnie, ale, jak widać tego jest ciągle mało. Zbliżają się bowiem wybory i oni przynajmniej do 10 maja nie odpuszczą. Staną wręcz na głowie, wyprują z siebie żyły, wyplują płuca, by wmówić nam, że te koperty niosą śmierć. A ja – przynajmniej ja – nie pozwolę na to, by to kłamstwo zostało potraktowane poważnie.



     

wtorek, 28 kwietnia 2020

Dlaczego ci co nie widzą Księżyca muszą przegrać?


       Nie wiem, jak do tego doszło, ale mimo że rodzinnie jesteśmy tu związani wystarczająco mocno, od pewnego czasu utrzymujemy dodatkowy kontakt przez aplikację o nazwie Messenger. Tych Czytelników, którzy nie interesują się tego rodzaju nowinkami chciałbym poinformować, że pomysł polega na tym byśmy połączeniem internetowym, przez adres „Rodzinka”, moja żona, nasza młodsza córka, ja, syn z synową, oraz – last but not least – córka starsza utrzymywali stały internetowy kontakt, przekazując sobie wszelkie nasze możliwe myśli na bieżąco, a w ten sposób przy okazji informowali się wzajemnie, że żyjemy i mamy się dobrze.
      Gadamy sobie więc od długich miesięcy, na tyle intensywnie, że ja akurat nie jestem nawet w stanie za tym nadążać, ale powiem szczerze, że moment, gdy znajdę chwilę, by przestudiować wszystkie wpisy z minionych kilku godzin, to jest to dla mnie radość nieporównywalna z niczym innym. I oto, proszę sobie wyobrazić, że syn mój zapoznał nas wczoraj pod wieczór z tekstem wrzuconym zupełnie gdzie indziej przez poetę – moim zresztą zdaniem nadzwyczaj utalentowanego – Adama Zagajewskiego, tym razem już jednak nie wierszem, w czym on bywa naprawdę wielki, lecz diagnozą ściśle polityczną o następującej treści:
      Podłości nie da się mierzyć jak temperatury czy odległości, gdyby jednak istniał podłościomierz, to ostatnie działania naszej szanownej rządzącej partii znalazłyby się na samym skraju pomiarów”.
       Jeśli ktoś liczy na to, że ja w tym momencie użyję wszystkich swoich umiejętności, by zwrócić uwagę temu nieszczęśnikowi o jednym jedynym talencie, jak bardzo się zagubił w labiryncie swojej inteligencji, jest w dużym błędzie. Ja nie widzę najmniejszego sensu, by komuś takiemu jak aktor, piosenkarz, literat, czy choćby profesor uniwersytetu tłumaczyć cokolwiek, a więc nie zamierzam też wskazywać Zagajewskiemu na postne miejsca w jego myśleniu. Chcę natomiast w dalszym ciągu kontynuować temat Messengera i naszych rodzinnych relacji. Otóż chwilę przed tym jak syn mój wrzucił cytat z wypowiedzi Zagajewskiego, na spacer z naszym psem udała się nasza córka i, jak rozumiem, w reakcji na owo doniesienie napisała co następuje:
      Znów cały księżyc widać, mimo że jest kawałek”.
       O co mi chodzi? Otóż moim zdaniem, niezależnie od tego, czy Jarosław Gowin zdoła przepchnąć przez tę scenę – jakiekolwiek by one były – swoje projekty, efekt będzie taki jak zawsze: oni będą coraz bardziej pogrążeni w swoim obłędzie, natomiast my, konsekwentnie jak najbardziej realizując swoje marzenia, będziemy każdego wieczora patrzeć w niebo i sprawdzać, czy Księżyc jest wciąż na swoim miejscu. I w tym leży nasza przewaga. Im natomiast pozostaje już tylko wieczna wściekłość.



    

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Kim Ty byłeś, Azraelu?

Wczoraj, przy okazji notki zadedykowanej Piotrowi Wielguckiemu, zaproponowałem zagadkę związaną z pewnym zdjęciem. Prawidłowe odpowiedzi, jak zresztą należało się spodziewać – starzy czytelnicy tego bloga Internetu używają wyłącznie w celach praktycznych – nadeszły ze stony użytkowników Twittera, no a wraz z nimi pojawiła się postać zmarłego przed kilku laty blogera Azraela. Ponieważ wspomnienie tego człowieka wywołało pewne poruszenie, obiecałem kolejną notkę poświęcić właśnie jemu, a to mnie prowadzi do wspomnień. W związku z tym przypominam tekst sprzed wielu, wielu lat. I niech się Matce Kurce nie wydaje, że w ten sposób jego osoba została odstawiona na boczny tor. On tu żyje pełnią swych talentów i talentów swoich zmarłych towarzyszy.

      Słowo honoru, że plan był zupełnie inny, tak się jednak porobiło, że trzeba było gwałtownie zmienić temat i to mimo tego, że o zmarłych – z wyjątkiem oczywiście Wojciecha Jaruzelskiego, Adolfa Hitlera, Włodzimierza Lenina, Myry Hindley, Floriana Siwickiego, Heleny Wolińskiej, Edmunda Kolanowskiego, Jerzego Vaulina, doktora Menegle, Józefa Stalina, Kaliguli i tych kilku jeszcze, co wciąż jakoś ciągną, ale też niedługo kopną w kalendarz – mówi się wyłącznie albo dobrze, albo w ogóle, tylko co robić w sytuacji, kiedy nie mówić nie wypada, a mówić dobrze tym bardziej? Albo jeszcze inaczej: co robić w sytuacji, gdy mówić źle nie wolno, nie mówić stanowi uderzającą małostkowość, a gdzie się człowiek nie obejrzy, wszyscy gadają i to wyłącznie dobrze? Jakby się czegoś najedli.
      Zmarł bloger Azrael, tym, którzy wolą jednak wiedzieć, z kim mają przyjemność, znany jako Azrael Kubacki, a tak naprawdę, jak się dziś okazuje, zwykły Jacek Gotlib, i najpierw o jego odejściu informuje znana nam aż nazbyt dobrze posłanka Platformy Obywatelskiej Ligia Krajewska, za Krajewską Onet, za Onetem „Wyborcza”, za „Wyborczą” poseł Andrzej Rozenek, za Rozenkiem TVN24, za TVN-em ambasador Stanów Zjednoczonych, za ambasadorem Igor Janke, no a dalej to już wszelka możliwa internetowa drobnica. Kolejność zresztą mogła być nieco inna, ale jakież to ma znaczenie w obliczu majestatu śmierci, zwłaszcza gdy nikt z płaczących nawet nie wydusi z siebie imienia Latającego Potwora Spaghetti, wszyscy natomiast wciąż nudzą na temat jakiegoś „Boga”.
      Po raz pierwszy dowiedziałem się, że Azrael jest chory, kiedy Donald Tusk, aby pokazać, jaki jest otwarty na głos niezależnej opinii, zaprosił do siebie wybranych blogerów i tam, obok między innymi naszego kumpla Rybitzky’ego pojawił się z obandażowaną głową Azrael właśnie, a informacja była taka, że jego pojawienie się na gwizdek premiera Tuska było szczególnym wyrzeczeniem, bo ledwo co miał on ową głowę operowaną i właściwie, zamiast się lansować, powinien leżeć. Drugi raz usłyszałem o Azraelu – nie o jego chorobie, ale w ogóle o Azraelu – parę tygodni temu, kiedy blogerka Jankowska poinformowała w Salonie24, że właśnie ów Azrael do niej dzwonił i poprosił, by wszystkich pozdrowić, bo on być może będzie za chwilę umierał. Ponieważ zdziwiło mnie to, że ktoś taki jak Azrael ma numer do Jankowskiej, postanowiłem sprawdzić, co u niego, gdy chodzi o blogowanie, trafiłem na blog, który, jak się okazuje, on w najlepsze w tajemnicy przed światem prowadził i zwróciłem uwagę na trzy rzeczy: pierwsza to taka, że on faktycznie od czasów, kiedy się znaliśmy, nie przestał pisać, druga taka, że jego już praktycznie nikt nie czytał, no i że jest członkiem tak zwanego Kościoła Latającego Potwora Spaghetti i chodzi w durszlaku na łbie.
      Dziś wiem już, że się myliłem, lub raczej miałem informacje bardzo niepełne. Otóż on faktycznie gadać nie przestał, faktycznie nosił ten durszlak, rzeczywiście nikt go nie słuchał, natomiast radził sobie do tego stopnia fantastycznie, że nie tylko Jadwiga Jankowska była jego koleżanką, nie tylko regularnie bywał w rezydencji ambasadora Stanów Zjednoczonych, to jeszcze kiedy umarł, głos musiały zabrać wszystkie główne polskie media z przyszłym prezydentem Andrzejem Dudą na dokładkę.
      Umarł Azrael, a ja dziś z jednej strony słyszę, że większość zwykłych komentatorów w ogóle nie ma pojęcia, że ktoś taki kiedykolwiek istniał, a z drugiej cały mainstream krzyczy, że zmarł jeden z najsłynniejszych i najznakomitszych blogerów, i czuję, że nie mogę milczeć. Pozwolę więc sobie może najpierw przypomnieć notkę, jaką na jego cześć zamieściłem w swoim „Elementarzu”:
      Azrael – O tym blogerze, podobnie jak o Katarynie czy Matce Kurce, usłyszałem jeszcze zanim zacząłem sam blogować. Może nawet jeszcze zanim się na dobre zorientowałem, co to takiego są te blogi. A więc kiedy przyszedłem do Salonu24, teksty Azraela były jednymi z pierwszych, które czytałem. I przyznam uczciwie, że intensywność tego głupstwa zrobiła na mnie takie wrażenie, że postanowiłem pod każdą kolejną jego notką zostawiać komentarz zaczynający się od słów ‘Azraelu, o Azraelu!’, a stanowiący wezwanie do opamiętania. Azrael nie opamiętał się nigdy, tyle tylko, że podczas przyjęcia z okazji trzecich urodzin Salonu, kiedy spokojnie gawędziłem sobie z Redpillem przy piwie i golonce, podszedł do nas z blogerem Ziggim i bardzo mnie prosił, żebym przyznał, że to co ja piszę, to taki żart i prowokacja. Obaj byli tak natarczywi, że zmuszony byłem ich poprosić, by się ode mnie i mojej golonki odpieprzyli. O dziwo, niższy niż można przypuszczać”.
      A teraz, byśmy do końca wiedzieli, w czym rzecz, notka z tego samego „Elementarza” na temat owego Ziggiego, który do czasu gdy zmarł Azrael był mniej więcej tak samo sławny i wybitny jak on, no a dziś, wiadomo, tu ambasador, tam TVN, tam Gazownia, tu Duda, a więc żartów nie ma:
      Ziggi – Kiedy zacząłem prowadzić bloga, on już tam był. Wyjątkowo niesympatyczna postać. Pisał chyba dość dużo, raczej kiepsko, za to poziom zimnej nienawiści budził zawsze pewne zainteresowanie. Ktoś go kiedyś wytropił na blogu byłych pracowników SB, a więc możliwe, że to ktoś od nich. Spotkałem go na trzecich urodzinach Salonu. Akurat stałem sobie w ubikacji i siusiałem do pisuaru, gdy on mnie zaszedł od tyłu i zaczął mnie wypytywać o moje poglądy i ich szczerość. Przepędziłem go, a on jeszcze parę razy wracał. Ostatni raz z Azraelem. Więcej już go nie spotkałem”.
      A więc tak to było. Dziś, skoro jest po temu okazja, podzielę się jeszcze jedną refleksją, której w „Elementarzu”, nie wiedzieć właściwie czemu, nie ujawniłem. Otóż, kiedy Azrael przyszedł do mnie wówczas z owym Ziggim i zaczęli mi jeden przez drugiego tłumaczyć, że ja jestem za dobry, żeby się tak marnować, autentycznie się wystraszyłem. Wystraszyłem dokładnie tak samo, jak wiele, wiele lat wcześniej, kiedy zostałem wezwany na Komendę Milicji Obywatelskiej w Sosnowcu z propozycją współpracy. Wystraszyłem się, ponieważ to co mówili, jak wyglądali i jak się zachowywali wskazywało na to, że to są zwykli milicjanci.
      Dziś Azrael nie żyje, a ja czytam na Twitterze wspomnienie ambasadora Stanów Zjednoczonych o tym, jak ów Azrael jeszcze w grudniu minionego roku był u niego w rezydencji z wizytą. A potem widzę, jak oni dotarli aż do Andrzeja Dudy i myślę sobie, że muszę dać świadectwo, a ono jest takie, że Azrael to członek Kościoła Latającego Potwora Spaghetti, którego blog rejestrował jakieś 100 do 200 odsłon dziennie, a którego dziś żegnają wszyscy, i ja, cholera ciężka, nie jestem w stanie pojąć, kim on był. I nie ma mowy, bym zakończył ten tekst czymś w rodzaju „Niech Dobry Bóg przyjmie go do Swojego Królestwa”, bo wiem na pewno, że jedno tego typu słowo, a dzisiejszej nocy obudzę się z wrzaskiem. I to będzie jego robota. Ponieważ jednak głupio jakoś tak kończyć na sucho, pragnę skierować apel do opłakujących Azraela współwyznawców: zdejmijcie z łbów te durszlaki. One ewidentnie szkodzą na głowę.

      Tekst ten powstał jeszcze kilka lat temu, kiedy Andrzej Duda był jeszcze przed swoimi najważniejszymi wyborami w życiu, a myśmy tu już wiedzieli, że wyjdzie z nich ze złotą tarczą. Mam nadzieję, że od tego czasu odczepił te sznurki, za które ktoś - jak wspomniałem, Diabeł jeden wie, kto - wtedy próbował pociągać.


niedziela, 26 kwietnia 2020

Czy Ojciec Rydzyk lubi czytać Matkę Kurkę?


       Zdaję sobie sprawę, że bohater dzisiejszej notki dla wielu z nas może być zbyt egzotyczny, niemniej zapewniam, że warto się w nią wgłębić, bo dotyczy spraw w pewnym sensie podstawowych. Proszę więc o uwagę.
       Otóż jeszcze zanim w ogóle dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak blogosfera, że już nie wspomnę o osobistym zaangażowaniu się w ów projekt, spędzałem trochę czasu w Internecie, śledząc zwłaszcza dyskusje pod różnymi artykułami na Onecie. I tam niemal od razu zwróciłem uwagę na komentarze kogoś kto podpisywał się jako Matka Kurka i robił wrażenie podwójne. Przede wszystkim ów Matka Kurka utrzymywał profil antypisowski na tyle wyrazisty, że trudno było wówczas znaleźć tam coś równie jednoznacznego, a jednocześnie równie agresywnego. Druga rzecz na którą zwróciłem uwagę, to ta, że teksty owego Matki Kurki ukazywały się na tyle często, że nie było żadnego problemu by na nie trafić, napisane były w sposób nadzwyczaj profesjonalny, no i wreszcie każdy z nich miał długość solidnego felietonu, co musiało świadczyć o tym, że ich autor nie pracuje z doskoku, ale to co robi to jego stałe zajęcie.
      Dziś, kiedy sam każdego niemal dnia staram się tu coś zaprezentować, wiem, jak strasznie trudne jest tego typu przedsięwzięcie, tym bardziej jednak zadaję sobie pytanie, jaki interes miał tamten Matka Kurka w roku 2006 czy 2007, by z aż takim zaangażowaniem sprzedawać swój talent – bo to był prawdziwy talent – no i przede wszystkim, sprzedawać komu? Wróćmy jednak do historii. Otóż kiedy sam więc zacząłem się udzielać jako bloger, zorientowałem się, że ów Matka Kurka jest też blogerem, który też, podobnie jak ja, publikuje w Salonie24 i trzyma dokładnie ten sam fason co wcześniej. Dziś już nie pamiętam, jak to się stało i w związku z jakim wydarzeniem, ale Matka Kurka został z Salonu24 karnie wyrzucony, wrócił tam jednak natychmiast pod przykryciem i zaczął się udzielać, przy pomocy, że tak to ujmę, sfałszowanych dowodów osobistych, raz jako rzekomo niesławny Leszek Maleszka, innym razem jako jakaś zakochana, a jednocześnie rozczarowana PiS-em studentka, wszystko wyłącznie w jednym celu: prowokowania awantur. Dziś owa działalność znana jest pod popularną nazwą zwykłego „trollingu”, no ale wówczas to było naprawdę duże przedsięwzięcie.
       I oto wreszcie przyszedł rok 2010. Któregoś dnia Matka Kurka, w swoim internetowym wpisie zaproponował Prawu i Sprawiedliwości, że jest gotów sprzedać partii swoje propagandowe usługi. Ja do dziś mam nadzieję, że propozycja została zlekceważona, nie minęło jednak zbyt wiele czasu jak ów Matka Kurka pojawił się w sieci, przede wszystkim deklarując, że on się dotychczas dramatycznie mylił, natomiast od dziś będzie wspierał zarówno prawo jak i sprawiedliwość, i zaczął to robić z takim samym rozmachem, jak i – co być może nie najmniej ważne – publicystycznym talentem, co poprzednio.
        Powiem teraz zupełnie szczerze, że do dziś nie jestem w stanie pojąć, jak ów Matka Kurka – w dodatku zachowując ksywkę, która mu oryginalnie przyniosła pewną istotną pozycję w antypolskich środowiskach – był w stanie osiągnąć sukces, jakiego świadkiem było wielu z nas. Sukces jednak nastąpił. Matka Kurka najpierw uruchomił platformę pod nazwą „Kontrowersje”, gdzie zaczął prowadzić ściśle prawicową propagandę, przez co niemal równocześnie osiągnął kolejny sukces, którego zupełnie bezpośrednim dowodem było to, że jeden z dwóch najbardziej popularnych prawicowych tygodników, „Do Rzeczy”, zaproponował mu osobne miejsce na felieton. Mało tego. Nie minęło wiele czasu, jak Matka Kurka, przedstawiając się wreszcie jako Piotr Wielgucki ze Złotoryi, stał się niemal internetowym guru prawicowych części publicznej platformy, a pozycję tę przypieczętował serią procesów wymęczonych z Jerzym Owsiakiem. A ja wciąż nie rozumiem, jak – zakładając nawet, że ta przemiana była szczera –  mogło do czegoś podobnego dojść.
         Nie będę ukrywał, że z Piotrem Wielguckim mam swoje osobiste porachunki. W pewnym sensie to ja byłem tym kto ujawnił jego parszywe ścieżki, w związku z czym on mnie znienawidził tak, że do dziś ta niechęć się go trzyma... no i oczywiście wzajemnie. Wspominam o tym jednak nie po to by się tu jakoś szczególnie eksponować, ale po to, by przyznać, że gdy piszę ten tekst nie jestem w żadnym wypadku bezstronny. Moim zdaniem bowiem, przez sposób w jaki zatruł ogromną część gromadzącego się w Internecie prawicowego środowiska, przedstawiając się mu jako internetowy kaznodzieja Prawa i Sprawiedliwości, Piotr Wielgucki stał się jednym z największych szkodników po tej części sceny. Próbowałem wielokrotnie zwracać uwagę na fakt, że mamy do czynienia z oczywistym oszustem, w dodatku oszustem wysłanym nie wiadomo przez kogo – wszystko na nic. I oto dziś nagle okazuje się, że Piotr Wielgucki już nie jest „nasz”. Pisząc jednak, że nie „nasz”, nie jestem w stanie stwierdzić, czyj; nie wykluczam, że on się dopiero znajduje w fazie przejściowej i tego, gdzie w końcu trafi, dowiemy się dopiero za jakiś czas. To jednak co już dziś wiemy na pewno, to to, że Matka Kurka przestał być idolem obecnych w Internecie tak zwanych  „prawych”, a spowodowane to jest tym, że on z dokładnie tą samą swadą co dotychczas prowadzi krucjatę antypisowską, a to się nam oczywiście nie podoba i na tego typu zachowania reagujemy tak jak zawsze: udając, że nas nie dość że przy tym wszystkim w ogóle nie było, to jeszcze o niczym nie wiedzieliśmy.
       Po co ten tekst? Otóż powód jest jeden i wcale nie jest nim ów wynajęty, Diabeł jeden wie przez kogo, kłamca. Ja bowiem chciałbym tylko po raz nie wiem który zwrócić uwagę na fakt, że jesteśmy otoczeni przez wilki, i to ani nie od wczoraj, ani nie od zeszłej wiosny i jeśli kiedykolwiek przyjdzie nam do głowy, by o tym zapomnieć, będziemy mieli grzech. Ciężki. Tak jak ci wszyscy, którzy dali się oszukać na tak zwanego „policjanta”.
        Grzech zresztą i tak już jest. Jak bowiem można się było dać tak zaczadzić, że nie dało się zauważyć tego, że nazwa Matka Kurka to jest oczywiste szyderstwo, i to szyderstwo wyjątkowo bezczelne bo notoryczne, z ojca Rydzyka? Ja na miejscu tych co mu uwierzyli schowałbym się ze wstydu pod łóżko. I to tyle. Proponuje się więc nie nadymać, tylko puknąć się w łeb i przez drobną chwilę pomyśleć. A na koniec zagadka dla wszystkich: kto to jest ten drugi?





      

sobota, 25 kwietnia 2020

Czy maseczka Hanibala Lectera to gustowne rozwiązanie na czas powolnego wychodzenia z pandemii


      Niekoniecznie się chwaląc, pragnę przypomnieć, że pewnie jako pierwszy w ogóle przedstawiłem prognozę mówiącą, że zanim nadejdzie dzień 10 maja, w Polsce dojdzie do takiego koronawirusowego rozprężenia, że gdy tylko pojawi się w pobliżu ktoś, kto wspomni o jakimkolwiek zagrożeniu, narazi się na bardzo wysoko uniesione brwi. Myślę więc, że dziś, gdy mija pierwszy tydzień od czasu gdy premier Morawiecki wspólnie z ministrem Szumowskim ogłosili, a tygodnik „Newsweek” przedstawił jednego z nich jako zapijaczonego menela, że po niedługiej przerwie można już będzie wchodzić do parku, lasu, oraz kościoła, większość z nas zauważyła, że wokół nie dość że ludzie pojawili się w ilościach niespotykanych nawet przed pandemią, to znaczna część z nich nawet nie zadaje sobie trudu, by zakładać na nos te idiotyczne maseczki. Mało tego. Spostrzegliśmy też pewnie, że nie dość że z naszych ulic zniknęły te straszne radiowozy ostrzegające przed wyjściem z domu, to w okolicy nie widać jednego marnego policjanta, który by uznał za stosowne to bezhołowie poskromić.
       O czym to świadczy? A o tym mianowicie, że cały ten dziwny projekt powoli zdycha, i to wcale nie tylko tu u nas. Ktoś najwidoczniej uznał, że mission has been accomplished i sprawa zaczyna być stopniowo zamykana. Ktoś powie, że to co ja tu piszę to kompletny absurd, a to z tego choćby względu, że oto właśnie w Polsce zmarło kolejnych 40 osób – gdyby ktoś myślał, że w ogóle, to nieśmiało przypominam, że na koronawirusa – a w ciągu zaledwie jednej doby na tego samego koronawirusa zachorowało niemal czterysta dodatkowych osób. Oczywiście ta myśl zostanie natychmiast pochwycona przez wszystkich szczególnie ostatnio nakręconych przeciwników organizowania majowych wyborów, którzy powiedzą mi, że jeśli chcę brać na swoje sumienie krew niewinnych, którzy zachęceni propagandą telewizji TVP Info, zgodzili się wziąć w nich udział, to droga wolna. Hmmm...
          Tu może jednak pewna dygresja. Ja, mimo braku podstawowych umiejętności matematycznych, nie mogłem ostatnio nie zauważyć, że problem związany z przyswajaniem liczb i ich wzajemnych relacji jest znacznie poważniejszy niż nawet mnie się wydawało. Otóż w telewizorze pewien popularny dziennikarz, słysząc wiadomość, że od nowego tygodnia w kościołach i sklepach będzie można umieścić jedną osobę na 15 metrów kwadratowych, w swojej relacji podał, że tych osób może być maksymalnie 15 na metr. Ponieważ on tę informację powtórzył dwukrotnie, co musiało świadczyć o tym, że nie poszło o zwykłe gapstwo, jego wypowiedź nagrałem, zamieściłem na Facebooku z odpowiednim szyderczym komentarzem i proszę sobie wyobrazić, że niemal nikt się tym nie zainteresował. Pomyślałem sobie zatem, że nawet wśród nas, osób z pozoru dość przytomnych, kwestia liczb pozostaje nieodgadnioną zagadką, a więc czy mówimy o piętnastu na jeden, czy o jednym na piętnastu, to nie ma najmniejszego znaczenia, bo ostatecznie i tak pozostaje zaledwie jedynka i piętnastka.
        A w tej sytuacji, od razu pomyślałem sobie, że jest bardzo prawdopodobne, że fakt iż tak zwana opozycja wciąż wierzy w to, że ta ich cała gadka o ewentualnym stanie klęski żywiołowej, czy wręcz stanie wyjątkowym, jest w stanie zmienić faktyczny stan rzeczy, wynika bezpośrednio z tego, że oni zwyczajnie nie rozumieją, jaka jest różnica między owym symbolicznym już jednym na piętnaście, a piętnastoma na jeden. W tej więc sytuacji postanowiłem, że może przedstawię najnowsze dane dotyczące epidemii koronawirusa na świecie i w Polsce w liczbach prostych i możliwie jednoznacznych, z nadzieją, że może w ten sposób część z nas przynajmniej zrozumie, że poruszamy się w oparach szaleństwa, z którego najwyższy już czas wyjść.
        Oto proszę sobie wyobrazić, że podczas gdy dotychczas w Stanach Zjednoczonych na jeden milion mieszkańców zachorowało 2768, a zmarło 156 osób; w Hiszpanii analogicznie zachorowało 4700 i zmarło 482; we Włoszech 3192 i 430; we Francji 2449 i 341; w Niemczech 1850 i 69; w Wielkiej Brytanii 2113 i 287; w Belgii 3822 i 576; w Holandii 2132 i 250; w Szwajcarii 3313 i 184; w Portugalii 2236 i 84; w Irlandii 3683 i 205; w Szwecji 1739 i 213; w Austrii 1673 i 59; w Danii 1417 i 70; w Norwegii 1373 i 37; w Finlandii 793 i 32; w Luksemburgu 5903 i 136; w Islandii 5243 i 29; w Estonii 1210 i 35; w Słowenii 660 i 38... no i wreszcie – a to już jako ciekawostka – Wyspa Man, marzenie każdego porządnego liberała: 3622 zarażonych na milion, w tym 212 zmarłych, to w tym momencie mamy Polskę, duży europejski kraj, w samym środku kontynentu z 288 zarażonymi na milion mieszkańców, w tym 13 którzy zmarli. Przypominam, na milion!
      Przepraszam bardzo, ale skoro na milion Polaków zmarło 13 osób, to o czym my rozmawiamy? Wczoraj w telewizji poseł od Kukiza poinformował o tym, że fińscy naukowcy stwierdzili, że wirus atakuje nawet z dziewięciu metrów! Jak bardzo trzeba być zaczadzonym w swojej desperacji, żeby nie dość, że wciąż pleść coś o śmiertelnym zagrożeniu, to jeszcze za stan owego zagrożenia obwiniać polskie władze, z Premierem, Ministrem Zdrowia i oczywiście Prezesem na czele.
      Ktoś mi powie, że to są wyniki zafałszowane ze względu na brak testów. Na ten argument mógłbym najprościej oczywiście szyderczo odpowiedzieć, że jak rozumiem, te brakujące testy to w 100 procentach ukryty koronawirus, ale powiem coś lepszego. Otóż skoro ów brak testów tak poprawia sytuację, czemu z tego naszego patentu nie skorzystały takie kraje jak Niemcy, Szwajcaria, Portugalia, czy Dania? Ich epidemiologiczna sytuacja w żaden sposób by się nie zmieniła, ale za to o ile lepiej by się poczuli? Tymczasem teraz muszą się zadręczać myślą, że tacy byli piękni, nagle coś po drodze spieprzyli i teraz muszą się jak głupi trząść o swoje zdrowie.
        Jak sądzę zresztą, to jest pierwszy powód, dlaczego oni się tak strasznie rzucają o to, że my chcemy sobie w najbliższych tygodniach wybrać prezydenta.





     

piątek, 24 kwietnia 2020

Global Citizen, lub czy Ryan Gall ma dziewczynę?

Dziś najnowszy felieton z "Warszawskiej Gazety". Zachęcam.

      Nie wiem, na ile czytelnicy „Warszawskiej Gazety” przypominają sobie rok 1985, kiedy to działacz estradowy Bob Geldoff zorganizował koncert pod nazwą Live Aid, gdzie najwięksi wówczas artyści muzyki pop zebrali się w jednym miejscu, by w transmitowanym na cały tak zwany „Wolny Świat” zbierać fundusze na pomoc dla głodującej Somalii. Dla niektórych z nas tamten czas pozostaje w pamięci ze względu na to, że to wtedy właśnie już prawdopodobnie zarażony wirusem HIV Freddie Mercury zdecydował się wrócić do swoich kolegów i pomóc im zarobić parę dodatkowych dolarów, natomiast z naszego punktu widzenia ów event pozostaje do dziś zwykłym przekrętem, służącym głównie do tego, by paru cwaniaków mogło sobie coś tam dopisać do konta w którymś z banków. Dziś Somalia, dokładnie tak samo jak przez całe wieki, pogrąża się w kolejnych klęskach głodu, wciąż należąc do najbiedniejszych krajów świata, no ale, jak wiemy, niektórym z nas to w żadnej mierze nie przeszkadza.
     Przypomniał mi się ów rok 1985, kiedy najpierw dowiedziałem się o jego organizacji, a następnie obejrzałem w telewizji jego znaczne fragmenty, i doświadczyłem z upiornym wręcz okrucieństwem faktu, że historia zawsze powraca w formie parodii. Oto nieznana mi dotychczas organizacja o nazwie Global Citizen, założona przez jeszcze mniej mi znanego Ryana Galla, której statutowym celem jest zjednoczyć wszystkich ludzi na świecie w celu zwalczenia do roku 2030 biedy na świecie, uzyskała na tyle potężną moc, by na ten jeden jedyny dzień przeżywanej przez nas epidemii koronawirusa zgromadzić wszystkich najbardziej znaczących artystów współczesnej sceny muzycznej, plus niemal wszystkich aktualnie operujących w światowych mediach celebrytów, by ci podczas jednego występu przekazywanego oczywiście – koronawirus ma swoje wymagania – ze swoich posiadłości oddali cześć walczącym z epidemią pracownikom służby zdrowia, a przede wszystkim bohaterskiej aktywności Światowej Organizacji Zdrowia.
       Oglądałem kolejne występy i coraz bardziej tonąc w tragicznym zażenowaniu zastanawiałem się, jak to możliwe, że oglądające te popisy lekarze, pielęgniarki oraz sanitariusze jeszcze się z obrzydzenia oraz oburzenia nie porzygali, gdy nagle uświadomiłem sobie, że tak naprawdę owi pracownicy służby zdrowia są tu jedynie pretekstem, podczas gdy celem całego przedsięwzięcia jest zrobienie odpowiedniej klaki Światowej Organizacji Zdrowia, no a przy okazji zebranie funduszy na poratowanie owej mafii w czasach kryzysu.
      O jakim kryzysie mowa? Otóż, jak niektórzy z nas może wiedzą, owa Światowa Organizacja Zdrowia, szerzej znana jako WHO, to banda darmozjadów, na czele której stoi jakiś komunista z Etiopii, a z której jedyny pożytek – swoją drogą, nigdy do końca nie ujawniony –  przypada na komunistyczne Chiny. I oto, w momencie gdy na ten przekręt zareagował prezydent Donald Trump i ogłosił koniec ich finansowania, wspomniany już wcześniej „Wolny Świat” oszalał. I stąd właśnie mieliśmy okazję zobaczyć jak David i Victoria Beckham ofiarują na rzecz Sprawy część swojego jakże barwnego popołudnia.


       
 

czwartek, 23 kwietnia 2020

Jednorożec, czyli o ekologizmie, który zabija


     Po tym jak opublikowałem wczoraj tekst o Międzynarodowym Dniu Ziemi, zgłosił się do mnie na Facebooku kolega Kula i poinformował mnie, że z pomysłem owego święta wyszedł Żyd z Filadelfii nazwiskiem Ira Einhorn, swego czasu nadzwyczaj celebrowany działacz ekologiczny oraz zabójca swojej byłej dziewczyny, obecnie odsiadujący karę dożywotniego więzienia. Dotychczas jedyny Einhorn, o jakim słyszałem, miał na imię Larry i zapadł mi w pamięć przez to, że w roku 1964, wspólnie ze swoim kumplem o nazwisku Richie Victor, wykupił z dwóch amerykańskich hoteli pościel w której spali Beatlesi, z tą myślą, że potną ją na drobne kawałki, następnie sprzedadzą je po dolarze za sztukę i zbiją na tym fortunę. Z planu nic nie wyszło, bo pościeli ze śladami spermy Johna, Paula, George'a i Ringo nikt nie chciał od nich kupić, ja jednak, jak mówię, o tym zabawnym planie usłyszałem i od razu sobie to nazwisko skojarzyłem. Sprawdziłem więc naturalnie owego Irę i od razu dowiedziałem się dwóch rzeczy. Przede wszystkim on już nie odsiaduje dożywocia, bo dopiero co, ledwie parę tygodni temu, wykitował, a po drugie, wcale nie ma pewności, czy to on był faktycznym pomysłodawcą i organizatorem wspomnianego wcześniej eventu. Sam wprawdzie utrzymywał, że tak to właśnie było, jednak jego znajomi twierdzą, że to nieprawda. Ponieważ zatem on, jako porządny psychopata, może równie dobrze zmyślać, a oni z kolei, mogą próbować się od niego dystansować, bo co to w końcu za zaszczyt paradować z psychopatycznym mordercą na sztandarach, sprawstwo kierownicze tego idiotyzmu będzie musiało pozostać nieustalone.
      Wiemy natomiast masę innych rzeczy i one powinny nas zdecydowanie zaciekawić. Otóż ów Einhorn urodził się w roku 1940 i  w latach 60-tych, jako student na Uniwersytecie Pensylwanii, jak wiele jego koleżanek i kolegów zaangażował się w komunizm, również o profilu ekologicznym. Co on tak dokładnie wyrabiał ani nie wiem, ani wiedzieć nie potrzebuję, natomiast domyślam się, że musiało mu iść bardzo dobrze, skoro wkrótce został zatrudniony na Uniwersytecie Harvarda na stanowisku wykładowcy w Instytucie Nauk Politycznych, a wielu historyków do dziś twierdzi, że dla owego ruchu Einhorn był postacią niemal tak ważną jak Jerry Rubin, Abbie Hoffman, Timothy Leary, czy Allen Ginsberg.
      Na początku lat 70-tych związał się z prześliczną dziewczyną z Texasu, niejaką Holly Maddux, która po pięciu latach, w roku 1977, od niego odeszła, a gdy zwabiona przez niego, wróciła na chwilę, by zabrać swoje rzeczy, zniknęła i nikt jej nie widział do czasu aż 18 miesięcy później mieszkanie Einhorna zaczęło tak cuchnąć, że sąsiedzi wezwali policję, która w kufrze w garderobie odkryła jej rozczłonkowane i rozkładające się ciało. Einhorn z miejsca oczywiście zaczął twierdzić, że został bezczelnie wrobiony przez CIA, mimo to został aresztowany i oskarżony o morderstwo. I w tym momencie zaczęły się dziać rzeczy naprawdę ciekawe. Najpierw adwokat wynajęty przez korporacje, które przez całe lata Einhorna utrzymywały, finansując jego nauczania, wywalczył dla Einhorna zwolnienie za kaucją w wysokości $40000, którą zapłaciła niejaka Phyllis Lambert, kobieta, swoją drogą, warta osobnej uwagi, a ten tuż przed rozpoczęciem procesu, korzystając z pomocy pewnych bardzo ustosunkowanych osób, które traktowały go jako swojego guru, w roku 1981 zwiał do Europy.
      Przez kolejne 17 lat kręcił się Einhorn tu i ówdzie, w pewnym momencie poznał nawet pewną Szwedkę, z którą się ożenił, no a kiedy wreszcie w roku 1996 sąd w Pensylwanii skazał go zaocznie na bezwzględne dożywocie, zaledwie rok później został odnaleziony przez FBI we Francji, gdzie mieszkał pod nazwiskiem Eugène Mallon, tam go aresztowano, a władze amerykańskie zwróciły się z prośbą o ekstradycję. I wtedy okazało się, że Francja nie wyda Stanom Einhorna, ponieważ choć on został skazany zaledwie na dożywocie, francuski sąd obawia się, że po powrocie wyrok zostanie zmieniony na karę śmierci, a na to Francja, jako kraj cywilizowany zgodzić się nie może. Na wszelki wypadek jednak, Einhorn szukał kolejnych zabezpieczeń i ostatecznie zwrócił się o ratunek do Eurpejskiego Sądu Praw Człowieka, który zadecydował, że ponieważ w momencie gdy sąd w Pensylwanii wydawał wyrok, Einhorn był na sali nieobecny i nie mógł się bronić, proces powinien być przeprowadzony od początku, a decyzję tę oficjalnie zatwierdził sąd w Bordeaux i prośbę o ekstradycję oddalił.
       W odpowiedzi na ów wyrok, 35 członków Kongresu zwróciło się do prezydenta Chiraca o spowodowanie ekstradycji Enhorna, ten jednak odpowiedział, że zgodnie z francuskim prawem, on nie jest w stanie w żaden sposób naciskać na sądy i Einhorn ma pozostać wolny. Tu determinacja Amerykanów by ściągnąć Einhorna do kraju była tak wielka, że w roku 1998 władze stanowe w Pensylwanii przegłosowały specjalną ustawę, zgodnie z którą Einhorn będzie mógł po powrocie do Stanów wnieść o nowy proces. W tym zatem momencie obrońcy Einhorna ogłosili, że nowa ustawa jest niezgodna z amerykańską konstytucją i ponownie wnieśli o oddalenie wniosku o ekstradycję. Tym razem jednak francuski sąd musiał przyznać, że nie jest w mocy oceniać praw obowiązujących w obcych państwach i sprawa Einhorna pozostała w zawieszeniu. W tym momencie zainterweniowała francuska Partia Zielonych i zakomunikowała, że skoro nowa ustawa nie może zostać zakwestionowana, to Amerykanie muszą zagwarantować, że kiedy Einhorn wróci do kraju, oni się z niej nie wycofają. Ostatecznie jednak najpierw premier Jospin, a potem francuska Rada Stanu zdecydowały, że nie będą się wtrącać w amerykańskie prawo i postanowiono Einhorna Ameryce wydać. Ten jeszcze postanowił wykonać swój najlepszy numer, podrzynając sobie gardło i po raz drugi, tym razem, jako człowiek poraniony apelując do Europejskiego Sądu Praw Człowieka, jednak na próżno i wreszcie 20 lipca 2001 roku pofrunął Einhorn do Stanów.
      Zgodnie z obietnicą, stanął ponownie przed sądem tłumacząc, jak to CIA podrzuciło mu trupa jego dziewczyny za to, że ten chciał ujawnić pewne bardzo niewygodne dla rządu Stanów Zjednoczonych fakty, i po miesiącu procesu plus dwóch godzinach narady, 17 października 2002 roku, ława przysięgłych ponownie uznała Einhorna winnym i skazała go na bezwzględne dożywocie.
      I tu jest coś być może w tym najciekawszego. Otóż, po to zapewne, by wynagrodzić Einhornowi wszystkie doznane przykrości, no a przede wszystkim ów nadzwyczaj surowy wyrok, skierowano go do odbycia kary do średnio ciężkiego więzienia SCI Houtzdale, gdzie spędził pierwsze 14 lat, a potem przerzucono go do nadzwyczaj łagodnego ośrodka o nazwie SCI Laurel Highlands, gdzie jeszcze przez kolejne cztery lata sobie poużywał życia, by wreszcie kopnąć w kalendarz. Jak się zdaje, nawet nie na koronowirusa.
      Do końca życia nie przyznał się do zamordowania Maddux, twierdząc, że nie ma pojęcia, jak to się stało, że ona rozkładała się u niego w garderobie przez 18 miesięcy, a on nic nie zauważył. Widocznie on jak najbardziej słusznie poświęcił całe swoje młode życie na śledzenie nielegalnych działań rządu USA, mających na celu robienie z porządnym obywatelem, co mu przyjdzie do głowy.





środa, 22 kwietnia 2020

Międzynarodowy Dzień Ziemi, czyli o segregacji koronawirusa


      Proszę sobie wyobrazić, że wczoraj, kiedy już szykowałem się do spania i jeszcze na koniec dnia wkładałem swoją ulubioną szklankę do zmywarki, obudziła się moja żona, weszła do kuchni, niemal z zamkniętymi oczami zerwała kartkę z kalendarza odsłaniając kolejny dzień, a tam nagle naszym oczom ukazała się data 22 kwietnia, cała na czerwono. Co za cholera, co to za święto, zawołaliśmy oboje, a tu jak byk stoi informacja, że oto na dziś został ogłoszony... Międzynarodowy Dzień Ziemi.
      W tej zatem sytuacji, aby uczcić jakoś to święto, proponuję machnąć ręką na całą tę zarazę i zajrzeć do książki wspominanego tu ostatnio parę razy  Rusha Limbaugh „The Way Things Ought To Be”. Tłumaczenie moje:
      W pewnym sensie, to co robię, to atak na religię. Wielu z nich zastąpiło bowiem tradycyjną religię czymś co nazywam świeckim ekologizmem. Niektórzy z nich modlą się nawet do bogini Ziemi, Gai. W trakcie spotkań, tworzą wokół siebie atmosferę prawdziwego odrodzenia. Niedawno, podczas obchodów Dnia Ziemi w nowojorskim Central Parku zebrało się 750 000 ludzi. Rzucali Freesbee, puszczali latawce, no i słuchali jak Tom Cruise naucza ich, by segregowali śmieci i powstrzymali wielkie korporacje przed niszczeniem środowiska...
      Przepraszam bardzo...
      Czy to przypadkiem nie Tom Cruise nakręcił film, podczas którego zniszczył 35 specjalnie na tę okazję tuningowanych samochodów, zużył tysiące litrów benzyny i spalił dziesiątki opon? Gdybym miał okazję, zapytałbym Toma Cruise’a: ‘Panie Cruise, większość ludzi przez całe swoje życie nie posiada 35 samochodów, a pan właśnie zmarnował 35 samochodów dla jednego filmu. I mówi pan teraz ludziom, by nie zanieczyszczali planety? Zamknij się pan’.
      A co powiemy na owo zdarzenie, które miało miejsce podczas kręcenia tego samego filmu? Na ekranie widzimy, jak Cruise pędzi o świcie swoją wypasioną bryką po nadmorskiej plaży, wśród mew i innych ptaków szukających wokół rozrzuconego pożywienia. Gdy Cruise nadjeżdża swoim autem, ptaki, aby uniknąć śmierci, majestatycznie unoszą się w niebo, ten z rykiem silników pędzi przed siebie, a wiatr rozwiewa jego hollywoodzką grzywę. W celu uzyskania tej wspaniałej sceny, na całej długości plaży porozrzucano wcześniej ziarno, tak by ptaki w odpowiednim momencie usiadły na ziemi. Udało się. Mewy zaczęły jeść, Cruise odpalił silnik i popędził w ich kierunku. Jedna rzecz nie wyszła: ptaki nie odfrunęły majestatycznie, lecz zostały rozjechane przez Cruise’a i jego tuningowaną brykę. Masowe morderstwo na Daytona Beach. No cóż, przynajmniej intencje mieli dobre”.
       No i to tyle na dziś. Teraz już spokojnie możemy zająć się zwalczaniem koronawirusa



wtorek, 21 kwietnia 2020

O tym jak Niemcy postanowili zbudować w Polsce Islandię


      Jestem pewien, że wielu z nas zdążyło to już wcześniej zauważyć, ale tym, którzy się zagapili pragnę zwrócić uwagę na fakt, że jednym z pierwszych argumentów używanych przez Zjednoczoną Opozycję przeciwko Prawu i Sprawiedliwości w czasie zarazy jest ten, że Polska stoi na szarym końcu, gdy chodzi o wykomnywanie tak zwanych „testów”. Pisałem tu ostatnio nieco o tym, że gdy chodzi o oblepiającą nas z każdej możliwej strony zarazę, mamy najprawdopodobniej zaledwie do czynienia z jakimś ponurym eksperymentem, który się niedługo skończy, a my wszycy już wkrótce o nim zapomnimy, wrócimy do codziennych zajęć i jedyny ślad jaki po nim pozostanie, to dysertacje wszelkiej maści psychospecjalistów. Póki co jednak wszyscy nosimy te maseczki, cieszymy się z możliwości powrotu do parków i lasów, niecierpliwie oczekujemy ponownego spotkania z naszą panią fryzjerką, no a przy tym jak najbardziej zastanawiamy się, czy tych testów jest wciąż zbyt mało, czy może już wreszcie tyle ile trzeba.
      Przyznam szczerze, że dopóki o testach, z chwilowego braku innych tematów, mówili właściwie jedynie politycy Zjednoczonej Opozycji, to ja się owym szaleństwem szczególnie mocno nie przejmowałem, zwłaszcza gdy odpowiednie służby wyjaśniły mi odpowiednio jasno, dlaczego cała ta gadka o testach to zwykły humbug. Jednak, proszę sobie wyobrazić, że parę dni temu na portalu onet.pl trafiłem na tekst niejakiej Marleny zatytułowany „Czy masowe robienie testów ma sens? Przykład Islandii dowodzi, że tak”, w którym autorka przekazuje nam co następuje: 
      Przykładem skuteczności tego podejścia jest Islandia, gdzie wprowadzono testy na dużą skalę, a także wdrożono ograniczenia i zakazy w związku z epidemią. Obecnie w Islandii liczba nowych zakażeń koronawirusem i aktywnych infekcji znacznie spadła w porównaniu do sytuacji z przełomu marca i kwietnia”.
       Ja oczywiście, jako osoba odpowiednio doświadczona, rozumiem, jak to się stało, że niemiecki Onet nagle zdecydował się nam opowiedzieć o sytuacji Islandii w dobie koronawirusa, i tu nie mam pretensji. Dziwię się natomiast, że wspomniana Marlena okazała się tak głupia, by zakładać, że trafiła na na tylu sobie podobnych, by oni owej głupoty nie zauważyli. Ci którzy ową Marlenę wysłali do tej roboty, z sobie tylko znanych powodów, wywołali tę histerię, a więc też powinni mieć tę świadomość, że ludzie sprawą się na tyle mocno zainteresują, że nie będzie ich aż tak łatwo wystawiać do wiatru. Tymczasem okazuje się, że nic podobnego. Oni łżą w najlepsze, w błogim przekonaniu, że są wciąż najmądrzejsi na świecie.
      W czym rzecz? Otóż każdy kto zagląda do powszechnie dostępnych statystyk wie, że w Islandii mieszka 364134 ludzi, z czego na koronawirusa załapało się 1760, co statystycznie oznacza 5158 na milion, a więc 0,8% ogółu. Jednocześnie Islandia jest bezwzględnym przewodnikiem w liczbie wykonanych testów, która wynosi – znów statystycznie – 120,5 tys. na milion.
      Spójrzmy teraz na Luksemburg, który również bez najmniejszego problemu mógł sobie pozwolić na zakup owych testów. Przy 613894 mieszkańcach, ów kraj przeprowadził statystycznie 53120 testów na milion. Mimo tego, zachorowały tam 3537 osoby, czyli, statystycznie znów, 5650 na milion, a więc 0,6%.
      I teraz propagandziści z Berlina, czy też Hamburga, gdzie swoją drogą ledwie wczoraj zmarło 220 kolejnych Niemców, uważają za swoją misję pokazać nam Polakom, jak powinniśmy się spiąć, by podobnie jak reszta Europy pokonać tę zarazę. Zobaczmy zatem, jak w owej walce radzi sobie minister Szumowski. Oto, jak na dziś, Polska przeprowadziła zaledwie 5661 testów na milion mieszkańców, gdzie jednocześnie, przy populacji 38 milionów zachorowały 9593 osoby, czyli zaledwie jakieś 250 osób na milion, co stanowi 0,025% 38 milionowej populacji.
      W czym rzecz? Otóż powtórzmy to jeszcze raz. Dziś w Polsce, z 38 milionów ludzi, szykujących się mniej lub bardziej do majowych wyborów, zachorowało jakieś dwie setne procenta. Przy liczbie testów dwudziestokrotnie mniejszej od tego, na co się zdecydowano w Islandii. A tymczasem Onet wynajmuję jakąś idiotkę, by nam wyjaśniła, że jeśli nie zaczniemy przeprowadzać więcej testów, to zwyczajnie pomrzemy. Na szczęście to się już niedługo skończy. Nośmy więc póki co te idiotyczne maseczki i czekajmy na nowy, lepszy świat, bo on już jest tuż za rogiem.




poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Jak rozpoznać chiński czosnek, czyli o autentyczności Światowej Organizacji Zdrowia


      Wspominany tu ostatnio parokrotnie nasz wybitny kolega Orjan zauważył wczoraj, że „piłka krąży coraz szybciej”, a mnie w tym stanie rzeczy nie pozostaje nic innego jak potwierdzić ów fakt. A to zwłaszcza kiedy obserwuję swoje własne myśli związane czy to z koronawirusem, czy w ogóle z ogólnym wzmożeniem po wszystkich stronach sceny, po której się poruszamy. Miałem niemal pewność, że dziś wreszcie umieszczę tu swój najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety” – który, tak na marginesie, wywołał w red. Bachurskim autentyczny entuzjazm – gdy nagle uznałem, że o tym w ogóle nie ma mowy, skoro nie mogę nie skomentować pewnego bardzo wyraźnego wzmożenia po stronie zwolenników tak zwanych testów.
      No i kiedy już szykowałem się do kontynuacji naszych ostatnich żalów w temacie pewnego tekstu opublikowanego przez portal onet.pl, okazało się, że organizacja o nazwie Global Citizen oraz jej szef i założyciel, niejaki Ryan Gall, zorganizowali transmitowany przez wszystkie telewizje świata event, gdzie reprezentujący absolutnie pierwszą ligę branży pop artyści oddają swój hołd w pierwszej kolejności zaangażowanym w walkę z koronawirusem pracownikom służby zdrowia, a w tle, skromnie i bez niepotrzebnych słów, Światowej Organizacji Zdrowia. Siła rażenia owego happeningu była tak wielka, że w ciągu zaledwie paru dni w owe przedsięwzięcie zechciały się zaangażować również i nasze gwiazdy wszelkich możliwych odmian tak zwanej „kulturalnej rozrywki”, i oni również wyrazili swoją wdzięczność pracownikom służby zdrowia, no i oczywiście Światowej Organizacji Zdrowia, bez której ofiarności, jak wiemy, nic nie byłoby takie jak jest.
      Pisałem tu niedawno o epidemii AIDS, tak pięknie i bez jakichkolwiek zbędnych komentarzy odłożonej do szufladki z napisem „zgon z przyczyn naturalnych”, i zupełnie niespodziewanie, wczoraj właśnie, poczułem się jakbym przeżywał autentyczne deja vu. W jednym momencie przypomniałem sobie tamto szaleństwo, w tym pamiętny koncert Live Aid, podczas którego Freddy Mercury śpiewał na rzecz wszystkich tych nieszczęśliwie dotkniętych wirusem HIV, i pomyślałem sobie – przepraszam za ewentualny brak elegancji – że to jest coś autentycznie niezwykłego, jak oni są przekonani, a może też po prostu zwyczajnie wiedzą, że nie ma końca dla możliwości robienia nas w dupę, i to robienia całkowicie bezkarnie i bez wywoływania najmniejszych podejrzeń.
       Oglądałem więc ów wczorajszy event, z każdą chwilą popadając w coraz większą rozpacz, i pewnie, widząc jak czy to Rolling Stonesi, czy Elton John, czy Jennifer Lopez, poświęcają swój cenny czas, by podziękować Światowej Organizacji Zdrowia za jej bezinteresowną działalność na rzecz naszego wspólnego szczęścia po wyzwoleniu się ze szczęk koronoawirusa,  bym ostatecznie najpierw się upił, następnie porzygał, a w końcu umarł na kilka kolejnych dni, gdyby nie wspomnienie wydarzenia sprzed paru dni, kiedy to prezydent Trump ogłosił wstrzymanie finansowania tego nieprawdopodobnego wręcz przekrętu. Bo, jak wiemy, zrozumieć, to niekoniecznie wybaczyć, ale przede wszystkim odzyskać upragniony spokój.
      A zatem ja już wiem dokładnie, co takiego się stało, że oni wszyscy nie dość, że stawili się karnie na jedno gwizdnięcie, to jeszcze postarali się wydeklamować tę parę bardzo ciepłych słów pod adresem lekarzy, pielęgniarek, oraz oczywiście Światowej Organizacji Zdrowia, jednak wciąż, mimo tego wszystkiego, potrzebuję trochę czasu, by ów przekręt krótko i zwięźle opisać. Przede wszystkim bowiem będę musiał sprawdzić jaką część budżetu owego geszeftu pokrywały dotychczas Stany Zjednoczone.
      W tej sytuacji zatem, zmieniam kompletnie nastrój i wracam zupełnie na spokojnie do oryginalnego planu i przedstawiam swój zaległy felieton dla „Warszawskiej Gazety”. W tej sytuacji, jak się okazuje, zawstydzająco lekki. A o testach robionych nam przez Onet będzie jutro.

        
      Powiem uczciwie, że gdy chodzi o Radosława Sikorskiego, ministra w dwóch dawno już minionych rządach, a dziś europosła Koalicji Europejskiej, problem jaki z nim mam sprowadza się praktycznie do jednej tylko kwestii: Jak to jest, że on w roku 1981, ze świadectwem ukończenia trzeciej klasy liceum, obciążony przewodniczeniem szkolnemu strajkowi, otrzymał paszport i wyjechał do Wielkiej Brytanii na wakacyjny kurs języka angielskiego, a następnie, antycypując wybuch Stanu Wojennego, poprosił o azyl i bez średniego wykształcenia, bez matury i prawdopodobnie bez bardziej znaczących umiejętności, dostał się na Oxford i tam rozpoczął karierę, która dziś go doprowadziła do miejsca, z którego może się przed nami popisywać. Poza tym, przyznaję, z mojego punktu widzenia Radosław Sikorski mógłby w ogóle nie istnieć. Stało się jednak coś, na co zwróciłem uwagę i choć tak naprawdę ów dziwny człowiek pozostaje tu wyłącznie pretekstem do refleksji szerszych, muszę w jakiś sposób od niego zacząć. Oto, proszę sobie wyobrazić, że ów Sikorski, pragnąć w jakiś sposób zaznaczyć teren na którym przebywał podczas minionych Świąt Zmartwychwstania Pańskiego, opublikował na swoim profilu na Twitterze zdjęcie Całunu Turyńskiego oraz następującą refleksję:
      Czy średniowieczny falsyfikat może zatrzymać pandemię?”
      Zupełnie naturalnie, wystąpienie europosła Sikorskiego spotkało się z nadzwyczaj emocjonalną reakcją ze strony zarówno internautów, jak i mainstreamowych mediów, gdzie przede wszystkim zwrócono uwagę na fakt, że nawet w środowiskach kwestionujących sens wszystkiego, co nieracjonalne, zagadka Całunu Turyńskiego pozostaje zagadką, a poza tym wytknięto mu to, że jeszcze dwa lata temu, bawiąc z wizytą w Turynie, skorzystał z tego samego Twittera i opublikował komentarz nie dość że zupełnie inny, to jeszcze w dwóch językach:
      W Turynie pokłoniłem się jednej z najświętszych relikwii chrześcijaństwa. I've paid my homage to the Turin shroud”.
      Zdaniem komentatorów, owa rozbieżność jest dowodem na zakłamanie Sikorskiego i go ostatecznie kompromituje, ja natomiast chciałbym dziś powiedzieć dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że wystąpienie Sikorskiego, gdy chodzi akurat o niego, ani nie wnosi niczego nowego, ani też oczywiście go w najmniejszym stopniu nie kompromituje, bo nie da się skompromitować czegoś, co wszelkie granice kompromitacji już dawno przekroczyło i dziś jest tylko eksponatem wypożyczonym z Muzeum Ludzkiej Porażki. Wspominam natomiast o owym tweecie Sikorskiego, bo uważam, że on wskazuje na zjawisko znacznie szersze. Nie chodzi tu już bowiem o to, że oni są albo głupi, albo podli, ale o to, że znaleźli się na pewnym nadzwyczaj stromym zjeździe, gdzie pozostają im już tylko odruchy; co gorsza nie zwykłe odruchy warunkowe mające na celu ratowanie się od śmierci, ale te pozbawione jakiegokolwiek celu, jak choćby u świątecznego karpia.
      Jest więc Radosław Sikorski zaledwie jednym z bardziej głośnych przedstawicieli owego wymierającego gatunku polityków antypolskiej opozycji, którzy w obliczu nadchodzącej katastrofy potrafią już tylko wydawać z siebie ten dziwny syk.





niedziela, 19 kwietnia 2020

Jak prowadzić globalną politykę w rękawiczkach?


       Mój najnowszy felieton dla „Warszawskiej Gazety” miał się tu pokazać jeszcze w piątek, następnie wczoraj, w sobotę, no a tego że dziś wreszcie przyjdzie jego dzień byłem wręcz pewien, tymczasem okazuje się, że zalew przeróżnych nowych zdarzeń, oraz związanych z nimi refleksji jest tak wielki, że dalej musimy trzymać proporcje i cierpliwie czekać. Otóż wczoraj wieczorem poinformowano nas – co ciekawe, zaledwie tak zwanym półgębkiem – że oto prezydent Trump zadzwonił do naszego prezydenta Dudy i panowie ucieli sobie pogawędkę na temat... kto zgadnie? Tak właśnie – koronawirusa.
       Kiedy dotarła do mnie owa informacja, ja już miałem w głowie parę zupełnie innych myśli, natomiast ona mi sprawy w pewnym sensie rozjaśniła. Otóż, jak wiemy, poza oczywiście wspomnianym koronawirusem, tematem numer jeden tu u nas jest kwestia majowych wyborów, oraz połączony wysiłek tak zwanej „totalnej opozycji”, zarówno tu na miejscu, jak i w Brukseli, by owe wybory się nie odbyły, a w ich miejsce zapanował konstytucyjny chaos, jakiego Polska dotychczas nie widziała. Argument przeciwko przeprowadzeniu wyborów, które, jak dziś wszystko na to wskazuje, wygra Andrzej Duda, jest jeden: owa niedziela 10 maja, ze względu na epidemię, przyniesie Polsce najpierw krew, a potem już tylko zgliszcza. Tymczasem ja nie jestem w stanie nie zauważyć, że cały wysiłek rządu od paru dni idzie w tym kierunku, by do końca kwietnia tak zwana sytuacja epidemiologiczna w kraju do tego stopnia się uspokoiła, że już 10 maja każdy kto spróbuje coś bredzić o koronawirusie, który uniemożliwia przeprowadzenie wyborów, zostanie z automatu najpierw wyszydzony, a następnie na zawsze już zlekceważony. Jak ten projekt zostanie przeprowadzony? Nie wiem. Takie mam jednak przeczucie, że cała ta akcja zdejmowania antywirusowych obostrzeń ma na celu to jedno: dojście do sytuacji, kiedy tu tylko kompletny idiota będzie mógł coś przebąkiwać na temat stanu wyjątkowego.
        Jak mówię, w jaki sposób doprowadzimy do tego, że do końca kwietnia krzywa zachorowań w Polsce się idealnie spłaszczy, pojęcia nie mam, natomiast wiem, że walka o to, by prezydent Duda wygrał w maju drugą kadencję, jest czymś znacznie ważniejszym niż zastanawianie się, ile testów, ile maseczek i ile zachorowań jeszcze zaliczymy.
      I oto ni stąd nie zowąd, kiedy tak tu nad tym sobie dumaliśmy, komentarz na tym blogu zamieścił niezastąpiony Orjan, a napisał co następuje:
      No i proszę: Prezydent Trump rozmawiał z kilkoma głowami państw, przy czym komunikat wymienił Polskę (prezydent Duda), Bahrain oraz Południową Koreę. Można sobie wybić z głowy, że komunikat wymienił te państwa przypadkowo. Ta lista sama w sobie jest celowym komunikatem.
      Rozmowy oczywiście dotyczyły koronawirusa jednak cóż łączy akurat te trzy kraje poza tym, że na tle ich sąsiadów dobrze sobie radzą? Otóż są jeszcze zbieżności ‘sąsiedzko militarne’, które widocznie nabrały ŁĄCZNEJ wagi wobec koronowirusa właśnie.
      Czym w tych kryteriach jest Płd. Korea, raczej wiadomo. Czym ma być Polska, też. Oby jak najszybciej.
      A Bahrain? Otóż Bahrain jest siedzibą dowództwa militarnego USA na przylegającą Azję z Iranem z Zatoką Perską włącznie. A Iran ...
      Nad tymi sąsiedztwami oczywiście unosi się koronawirus, a raczej pytanie skąd i w ogóle dlaczego się wziął, z jego zdolnością obezwładniania całych państw, oraz czy nie ma docelowych funkcji bardziej ambitnych, dotyczących poprzesuwania granic wpływów
”.
      Są sytuacje, gdy obserwując różnego rodzaju wydarzenia, trafiamy na informację, że ktoś gdzieś się niespodziewanie z kimś spotkał i że doszło do rozmowy, której treści nie ujawniono. W takich sytuacjach bardzo często myślimy sobie, że ale by to było fajnie dowiedzieć się, o czym oni rozmawiali. Proszę sobie wyobrazić, że jakimś niezwykłym przypadkiem, tym razem tego w ogóle nie potrzebuję wiedzieć.



sobota, 18 kwietnia 2020

Czy koronawirus został nam zrzucony z piekła przez Simona Mola?


           Parę dni temu słuchałem w telewizji rozmowy z którymś z bardziej rozpoznawalnych wirusologów, gdy ten w pewnym momencie nagle poinformował mnie, że z wirusami jest tak, że one są na tyle cwane, że bardzo często nasza nauka staje przed nimi całkowicie bezradna. Zapytany, czy trzymający nas w swoim uścisku koronawirus doczeka z naszej strony reakcji w postaci szczepionki, pan wirusolog odpowiedział, że tego wiedzieć nie możemy, bo wirus ma to do siebie, że nawet kiedy już go wydawałoby się mamy w ręku, to on się nam wymyka i chodzi nadal swoimi ścieżkami. A najlepszym dowodem na to jest to, że od czterdziestu już lat – a tu cytuję informację podaną przez owego wirusologa – człowiek nie był w stanie wymyślić szczepionki na HIV...
       Ups!
       Przepraszam bardzo jeśli ktoś się poczuł skonfundowany, ale ja autentycznie zapomniałem, że coś takiego jak HIV, a wraz z nim bardziej popularny AIDS, jeszcze w ogóle istnieje. Usłyszałem informację, że od 40 lat nie wymyślono ani szczepionki ani lekarstwa na Zespół Nabytego Braku Odporności, i zacząłem się zastanawiać, jak to się stało, że samo wspomnienie tej nazwy wywołało u mnie takie zdziwienie. Jak to możliwe, że po upływie tylu lat od czasu, gdy osoby jak najbardziej publicznie autoryzowane ogłaszały, że  rozsiewanie pogłosek, że HIV atakuje wyłącznie osoby homoseksualne oraz nadużywające tak zwanej wolności seksualnej, powinno być penalizowane, to nieszczęście wciąż zabija?
      A o tym że zabija dowiedziałem się z informacji najpierw uzyskanej przez Facebooka, a następnie odpowiednio zweryfikowanej, że każdego roku na świecie przez wirusową utratę odporności umiera milion ludzi, a wśród nich, jak rozumiem, choćby z powodu głupiego koronawirusa...
      A skoro tak, to ja, przepraszam bardzo, ale zaczynam myśleć. A skoro myśleć, to i sobie przypominam czasy dawne, kiedy informacja o AIDS pojawiła się w przestrzeni publicznej, a Fredie Mercury ze swoimi niezliczonymi partnerami wcale nie stanowił jej najbardziej spektakularnej części. A skoro myśleć, to przypominam też sobie, że – poza oczywiście grożeniem sądem każdemu, kto się zgłosi z apelem, by koniecznie odizolować od społeczeństwa homoseksualistów – w powszechnej opinii funkcjonował jeden tylko przekaz: prezerwatywy i tylko prezerwatywy i nic innego jak prezerwatywy mogą nas powstrzymać przed rozprzestrzenianiem się wirusa.
        Poważni naukowcy wyjaśniali, że prezerwatywy – podobnie jak dziś maseczki – nie zmienią sytuacji ani o jotę, z tej prostej przyczyny, że osoby, które seks traktują jak sposób na przyjemne życie przede wszystkim myśli o prezerwatywie, która ingeruje w ich erotyczne plany, nie znoszą. Poza tym również, oni w swoją aktywność angażują się całą duszą i ciałem do tego stopnia, że owa prezerwatywa, nawet jeśli potraktowana z uwagą, to w ostatecznym rozrachunku okazuje się żartem. Wszystko na nic. Cały świat reprezentowany, jak to zresztą dzieje się do dziś, przez media głównego nurtu, ogłosił, że nie ma potrzeby zamykać burdeli, klubów go-go, a już najbardziej domów schadzek dla osób homoseksualnych, że nie wspomnę o zachęcaniu ludzi heteroseksualnych do rezygnacji z wyuzdania do którego się przyzwyczaili. Nikt im wówczas nie powiedział, że sorry, ale nigdy już nie będzie tak jak wcześniej i że będą musieli przyzwyczaić się do nowego, bardziej skromnego życia. Tam akurat wystarczyło, że wszystkim tym, którzy uważają, że seks stanowi ich niezbywalne prawo obywatelskie, umożliwi się dostęp do darmowych prezerwatyw.
       Podobnie z Afryką. Kiedy Papież Jan Paweł II zaapelował by Czarni zdecydowali się jednak powstrzymywać od nieposkromionego seksu, światowe media przekazały instrukcję od tych, którzy owymi mediami dyrygują, w tym oczywiście Światowej Organizacji Zdrowia, że ponieważ oni i tak będą się dupczyć jak dotychczas i  na to nie ma sposobu, natomiast jeśli im się wyśle prezerwatywy, to jest szansa powstrzymać zarazę. Mało tego. Część z nich wręcz zażądała, by Watykan przestał się wtrącać w to, co ludzie traktują jako należną im przyjemność i zajął się swoimi sprawami.
      No i wreszcie uznano, że ponieważ tu dobrych rozwiązań nie ma, podjęto decyzję, by zdjąć temat z agendy i AIDS stopniowo odszedł w kompletne zapomnienie, a zatem w sumie nie ma się co dziwić, że kiedy właśnie się dowiedziałem, że dziś na świecie milion osób rok w rok umiera na AIDS, aż podskoczyłem z emocji. Oto okazuje się, że przez lata które minęły, gdy z tych wszystkich prezerwatyw wysłanych do Afryki, rozdanych w szkołach, na uniwersytetach i na koncertach muzyki popularnej, pozostał zaledwie ów okrągły milion, stoimy wobec pytania: kto, co i dlaczego? A wraz z tym pytaniem, pojawia się już to bardziej szczegółowe: jak to jest że dziś ktoś uznał, że można ludziom wydać polecenie by siedzieli w domu, a jeśli z jakiegoś powodu będą musieli wyjść na zewnątrz, by broń Boże nie wychodzili do parku, lasu, restauracji, czy do sklepu, a przy okazji by zakładali na twarz specjalne maseczki, i żeby każdy z nich pamiętał, że za najmniejszą próbę naruszenia owego zalecenia, zostaną ukarani ciężką grzywną, podczas gdy w sytuacji gdy przed laty świat został zaatakowany przez zarazę, która dziś rok w rok dziesiątkuję milion ludzi na świecie, jedyne zalecenie jakie ów ktoś wydał to takie, by wszyscy zainteresowani przed stosunkiem na penisa zakładali prezerwatywę.
       No i jak to jest, że po tych wszystkich latach ów AIDS jest traktowany jako jedna z całkowicie naturalnych przyczyn śmierci, tak jak wypadki samochodowe, rak oraz zawały serca? Czy mam rozumieć, że zanim upłyną zapowiadane przez ministra Szumowskiego dwa lata do czasu gdy ktoś wymyśli szczepionkę przeciwko tej zarazie, ów koronawirus stanie się zaledwie wspomnieniem, a my zostaniemy z tym dodatkowym ćwierć czy pół milionem zmarłych każdego roku i nikt nie będzie myślał ani o kwarantannie, ani o maseczkach, ani tym bardziej o tym by nie zbliżać się do nikogo na odległość mniejszą niż dwa metry?
         I jedyne co nam pozostanie to oni. Nie gospodarka, ale ci wszyscy ludzie, którzy z powodu owego lockdownu nie wytrzymali i zwyczajnie zwariowali.
       Na sam koniec mam informację, bez której cały powyższy tekst nie ma najmniejszego sensu. Otóż ja w żaden sposób nie mam pretensji ani do rządu, ani do osobiście ministra Szumowskiego. Jeśli ktoś tu próbuje się dodatkowo napinać, to proszę mnie w to nie mieszać. Ja tu jestem wyłącznie po to, by mówić to, czego innym nie wolno. A gdy chodzi o Szumowskiego i resztę, oni są dokładnie w tej samej sytuacji w jakiej jesteśmy my, a więc też muszą nosić te maseczki. Kto kazał to robić nam, my oczywiście wiemy. Kto im? Moim zdaniem, umrzemy w tej niewiedzy.



Gdy Ruch Ośmiu Gwiazdek zamawia świeżą dostawę pieluch

      Pewnie nie tylko ja to zauważyłem, ale gdybym to jednak tylko ja był taki spostrzegawczy, pragnąłbym zwrócić naszą uwagę na pewien zup...