poniedziałek, 29 stycznia 2024

Wspomnienie (repryza)

Właśnie minęła doroczna eksplozja bezinteresownej dobroci i miłości, a mnie nie pozostaje nic innego jak przekazać dawne jeszcze świadectwo naszego duszpasterza, księdza Rafała Krakowiaka z wielkopolskich Ludom. Bardzo proszę:

„Jerzy Owsiak kojarzy mi się nieodmiennie z jednym wydarzeniem, które w sposób decydujący wpłynęło na sposób, w jaki go postrzegam. Otóż w czasie wielkiej powodzi 1997 roku, w parafii w której pracowałem, zorganizowaliśmy zbiórkę artykułów pierwszej potrzeby dla powodzian. Z Kurii otrzymaliśmy adres jednej z parafii pod Opolem i postanowiliśmy ciężarówką mojego znajomego zawieźć zebrane dary do potrzebujących. I wtedy pojawił się pewien problem. Nie mogliśmy w żaden sposób skontaktować się z tamtejszym proboszczem, a jazda w ciemno nam się nie uśmiechała. Nasi kurialiści zapewniali jednak, że nie ma się czym przejmować – adres został przesłany z Kurii opolskiej i nawet jeśli przyjedziemy niezapowiedziani, zostaniemy przywitani serdecznie. Oczywiście, to czy doznamy tam jakichś serdeczności, czy też nie, nie było moim zmartwieniem. Problemem była tylko i wyłącznie kwestia dojazdu. Chcieliśmy wiedzieć, czy przy wciąż wysokim poziomie wody w Odrze, zalanych bądź podmytych drogach i zagrożonych mostach, w ogóle jest możliwe do owych powodzian dotrzeć.
Tak czy inaczej pojechaliśmy, i po licznych przygodach i jeszcze liczniejszych objazdach, dotarliśmy na miejsce. Owa wieś wyglądała strasznie. To niesamowite, co rozszalała woda może nawyczyniać. Do dzisiaj śnią mi się niektóre widoki. Podjechaliśmy pod widoczny już z daleka kościół. Stała tam grupka ludzi, od której na nasz widok odłączył się jakiś mężczyzna, energicznie otworzył drzwi naszej ciężarówki i zaczął na nas wrzeszczeć. Prawdę powiedziawszy, rzucał najgorszym mięsem, przy czym najbardziej dobitnie brzmiało słowo „wypierdalać!”. Ponieważ nosił na sobie kapłańską koszulę, domyśliłem się, że jest to ów miejscowy proboszcz, który według poznańskich kurialistów, miał nas bardzo serdecznie przywitać. No i przywitał…
Po chwili jednak okazało się, że zaszło przykre nieporozumienie, a jego przyczyną okazał się być sam Jerzy Owsiak. Otóż owa podopolska wioska w czasie powodzi została praktycznie odcięta od świata, i bardzo szybko zaczęło ludziom brakować wody pitnej, żywności, suchych ubrań, leków itd. W ogólnym bałaganie i przy permanentnej niemożności miejscowych władz, proboszcz okazał się jedynym człowiekiem, który potrafił powodzian skrzyknąć, zorganizować ich i w ogóle zacząć działać, tak by w tej trudnej sytuacji ratować co się da i pomóc zwłaszcza tym, którzy z racji wieku, albo choroby mieli najtrudniej. To był naprawdę dzielny ksiądz, choć, jak widzimy, trochę choleryczny. Kiedy woda trochę opadła, pojawiła się możliwość wspomożenia tej wsi transportami podobnymi do naszego. Jako jedne z pierwszych pojawiły się bodajże trzy ciężarówki od Jerzego Owsiaka. To znaczy pojawiły się kilka kilometrów od celu, jeszcze przy wjeździe na most ma Odrze… i się zatrzymały. Tymczasem, kiedy proboszcz dowiedział się, że wspomniane ciężarówki jadą właśnie do niego, zwołał ludzi do wyładunku, czeka, a tu nic – ani widu, ani słychu. Ciężarówki jak stały za Odrą, tak stoją. Zepsuły się? Nie wiadomo. Ludzie czekali najpierw całą noc, potem cały dzień. W końcu proboszcz, jako że samochody zalało i były nie do użytku, wsiadł na rower i pojechał na drugi brzeg. I tam oto grzecznie mu wyjaśniono, że ponieważ pan Owsiak życzy sobie, żeby wjazd transportu do wsi i rozdzielanie darów rejestrowała ekipa telewizyjna, musi uzbroić się w cierpliwość, bo tak się niefortunnie złożyło, że owa ekipa najwcześniej może przyjechać jutro, a kto wie, czy nie dopiero za dwa dni. Proboszcz oczywiście zasugerował, by machnąć ręką na telewizję i jak najszybciej przyjeżdżać, bo powodzianie bardzo potrzebują pomocy. Wtedy to jeden z członków owego transportu, w obecności księdza, zadzwonił z komórki do Owsiaka, przedstawił sytuację i spytał co robić. Po chwili rozłączył się i powiedział, że szefowi bardzo jednak na telewizji zależy, a więc jednak trzeba będzie te parę dni jeszcze poczekać. Proboszcz na takie dictum zdenerwował się okrutnie, nawkładał tym ludziom – z Jerzym Owsiakiem na czele – od bezdusznych chamów, i kazał im, jak już zostało wspomniane, „wypierdalać”. Przy okazji też zapowiedział, że jeśli którakolwiek z panaowsiakowych ciężarówek wjedzie do jego wsi, to on i jego parafianie własnoręcznie te ciężarówki, wraz z tym co się na nich znajduje, spalą. No i to właśnie następnego dnia, tak się złożyło, że do owej wioski wjechała nasza ciężarówka, a ksiądz proboszcz – biorąc nas za ludzi z ekipy Jerzego Owsiaka – zareagował jak zareagował.
Wydarzenie to przypomina mi się zawsze wtedy, gdy widzę Jerzego Owsiaka, lub gdy ktoś zastanawia się, co z nim jest nie tak, skoro właściwie wszystko wydaje się być super. I przychodzą mi wtedy na myśl słowa Chrystusa: ‘Kiedy dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak obłudnicy czynią w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę powiadam wam: ci otrzymali już swoją nagrodę. Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę, niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.’ (Mt 6,2-4)I na koniec zdanie prawosławnego teologa, diakona Andrieja Kurajewa*: ‘Zło może podejmować nawet pożyteczne działania, nie zmieniając swojej własnej natury. Na przykład czyniąc to w taki sposób, że pomagając ludziom pod jednym względem, pod innym względem będzie się umacniało ich sojusz ze złem w innych dziedzinach życia – choćby przez rozpalanie próżności ofiarodawców’.
 Cytat z „Frondy”. Diakon Kurajew pisze tam o Apokalipsie św. Jana Apostoła. Temat mnie zainteresował, ponieważ swego czasu prowadziłem rekolekcje, których zagadnieniem była właśnie Apokalipsa z jej 'błyskawicami, głosami, gromami, wielkimi trzęsieniami ziemi i krwią tryskającą aż po wędzidła koni' – i było to coś (przynajmniej dla rekolekcjonisty) wspaniałego. Kurajew, choć schizmatyk, bardzo dorzecznie – a przy tym ortodoksyjnie –  sprawę przedstawia, i jak sądzę, jego przemyślenia mogą być całkiem niezłym komentarzem, do niektórych z naszych notek".

Pozostaje jedno pytanie. Czy Ksiądz kłamie? Miłych snów dla Miłych Państwa.




O dobra czynieniu

 

Jak tu już kiedyś słusznie zauważył nasz ksiądz Krakowiak, powodem dla którego tak fatalnie się tu ostatnio opuściłem, nie jest moja rozpacz z powodu porażki Prawa i Sprawiedliwości, ani tym bardziej postępki nowej władzy wobec Polski i Polaków, lecz fakt, że moja postępująca starość z każdym dniem wymaga ode mnie koncentrowania się na życiu , i trudno jest mi znaleźć dobry moment, by siąść i coś napisać. Drugim powodem owego zastoju – bpo wciąż wierzę, że jest to zaledwie zastój – jest dramatyczna wręcz ocywistość tego co dziś wszyscy przyżywamy, a ja nigdy nie miałem ambicji by odnosić się do kwesti oczywistych. Stało się jednak tak, że przy okazji kolejnego wydania tak zwanej Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy trafiłem na coś, o czym, jak podejrzewam, wielu z czytelników tego bloga wie od dawna, a ja dla tych z nas, którzy, podobnie jak ja, o tym bladego pojęcia nie mieli, chciałbym podrzucić coś nadzwyczaj cennego.

I dalej już nie będzie ani jednego słowa ode mnie, ale dokładny zapis informacji przekazanej przez coś co nosi nazwę Instytutu Zachodniego. Proszę się skupić.

      

      Jednym z bardziej charakterystycznych elementów życia codziennego w III Rzeszy były kwesty uliczne na Dzieło Pomocy Zimowej (Winterhilfswerk, WHW). Była to ogólnokrajowa akcja charytatywna na rzecz potrzebujących zainicjowana w 1933 r. i nadzorowana przez Narodowosocjalistyczną Ludową Opiekę Społeczną (Nationalsozialistische Volkswohlfahrt).

      Zbiórki prowadzano każdego roku od października przez kolejne sześć miesięcy. W tym czasie na ulicach niemieckich miast i miasteczek pojawiali się członkowie partii i innych organizacji z charakterystycznymi puszkami. Prowadzenie zbiórek było obowiązkiem młodych ludzi z Hitlerjugend oraz Związku Niemieckich Dziewcząt. Pomocą służyli im wysocy funkcjonariusze partyjni oraz członkowie różnych nazistowskich formacji, w tym SS i Narodowosocjalistycznego Korpusu Motorowego (NSKK). Kulminacyjny punkt kampanii stanowił „Dzień Solidarności Narodowej”, przypadający w pierwszą niedzielę grudnia. Na ulicach Berlina datki zbierali wówczas czołowi naziści, jak również popularni aktorzy, muzycy czy też bohaterowie wojenni. Jak donosiła berlińska prasa, do Hermanna Göringa, który kwestował na Unter den Linden, ustawiały się kolejki, a „kobiety mdlały, usiłując dostać się do puszek”. Zaangażowanie znanych z życia politycznego osobistości sprawiało, że w 1938 r. tylko w samym Berlinie w ciągu dwóch i pół godziny zebrano ponad milion marek.

      Propaganda przedstawiała tę masową kampanię jako przykład istnienia narodowosocjalistycznej wspólnoty narodowej (Volksgemeinschaft). I rzeczywiście ów „socjalizm czynu” cieszył się niemałym poparciem wśród Niemców. W 1943 r. Pomoc Zimowa zgromadziła 1,6 mld marek. Środki te wykorzystywane były na pomoc socjalną, w ramach której kupowano potrzebującym np. węgiel. Z czasem jednak – zwłaszcza po 1939 r. – przeznaczano je na zbrojenia. To właśnie pod hasłem Pomocy Zimowej zbierano odzież dla żołnierzy na froncie wschodnim. Stąd też rozwijano niekiedy skrót WHW jako Waffenhilfswerk, czyli Dzieło Pomocy Zbrojnej.

      Każdy darczyńca w podzięce otrzymywał odznaki Pomocy Zimowej, które należało przypiąć w widocznym miejscu, co z kolei wymuszało masowe uczestnictwo w akcji. Na plastikowych odznakach, które były przez wielu kolekcjonowane, widniały przeróżne rysunki, jak np. wizerunki miast niemieckich, portrety filozofów, kompozytorów itp. Jak podaje Peter Fritzsche w książce „Życie i śmierć w Trzeciej Rzeszy”, podczas kampanii z lat 1938-1939 wyprodukowano aż 170 mln sztuk odznak Pomocy Zimowej. Zresztą wzrastający popyt na nie ożywił znacząco niemiecki przemysł zabawkarski.

      Bezpośrednio z Dziełem Pomocy Zimowej powiązana była comiesięczna akcja Eintopfsonntag, czyli „jednogarnkowa niedziela”. Idea tej inicjatywy polegała na tym, aby każdej pierwszej niedzieli miesiąca w okresie od października do marca przygotowywać prosty, jednogarnkowy posiłek, którego koszt nie powinien przekracza 0,5 marki na osobę w rodzinie. Tego dnia w mieszkaniach zjawiali się członkowie partii z puszkami Pomocy Zimowej i zbierali „zaoszczędzone” fenigi. Było to też okazją do inwigilacji.

      Obie akcje cieszyły się względnie dużą popularnością wśród Niemców, choć spotykało się też słowa krytyki. Dotyczyły one przede wszystkim ich pozornie dobrowolnego, a w rzeczywistości przymusowego charakteru. Na Pomoc Zimową, nazywaną niekiedy „zorganizowanym rozbojem w biały dzień”, musieli składać się pracownicy przedsiębiorstw państwowych oraz urzędnicy. Za odmównie wpłaty groziły poważane konsekwencje, a nawet sąd. W systemie powszechnej inwigilacji i donosów niespotykana była też odmowa wrzucenia pieniędzy do puszki.

      Zbiórki na Pomoc Zimową organizowano przede wszystkim podczas różnych niemieckich uroczystości. Przykładowo, w 1940 r. dobrą okazją stał się Dzień Policji Niemieckiej (Tag der Deutschen Polizei), obchodzony 18 lutego. W akcję zaangażowani zostali wówczas funkcjonariusze Narodowosocjalistycznego Korpusu Motorowego, kwestujący po ulicach miasta z puszkami.


I to tyle na dziś. Z mojej strony mogę tylko dodać, że gdyby ktoś tu chciał mi zarzucić, że ja sugeruję iż Jerzy Owsiak, w swojej akcji „światełka do nieba” kontynuuje tradycję nazistowskiej dobroczynności, to ja prostestuję. Projekt Jerzego Owsiaka, podobnie jak i jego finansowe efekty, nie mają nic wspólnego z działalnością polskiego państwa. Polskie Państwo z owej działalności nie ma nic. Cały dochód z owej dobroczynności wpada w ręce tego niezwykłego człowieka.




 

czwartek, 11 stycznia 2024

O wolnej Polsce w totalitarnej Europie

 

        W dawnych jeszcze czasach, za gnijącej komuny, ale też później, gdy jakże błędnie zdawało się, że owa komuna odeszła już w kompletną niepamięć, jeśli ktoś mnie pytał, jak rozumiem pojęcie państwa totalitarnego, opowiadałem mu dwie historie z życia, jedną z życia swojego, a drugą zasłyszaną. Otóż pewnego dnia szedłem sobie ulicą i jakiś taksówkarz, chcąc mnie ominąć, walnął we mnie lusterkiem, co na moim ramieniu spowodowało siniak, a gdy chodzi o lusterko, się biedactwo potłukło. Kierowca taksówki zatrzymał się i powiedział mi że będąc pijany zatoczyłem się, zniszczyłem mu lusterko i w związku z tym mam mu za to lusterko zapłacić. Wprawdzie ja pijany w zadnym wypadku nie byłem, a wypadek był ewidentnie spowodowany gapstwem kierowcy, niemniej bez dyskusji dałem mu pieniądze i odszedłem w spokoju. Czemu tak? Bo wiedziałem bardzo dobrze, że jeśli on wezwie milicję, w tej konfrontacji nie będę miał żadnych szans.

       O drugim zdarzeniu opowiadała mi koleżanka ze studiów. Studiowała ona w Sosnowcu, a przez to że pochodziła z Radomia, zawsze na weekend jeżdziła pociągiem do domu, gdzie zawsze na dworcu czekał na nią jej chłopak. Któregoś piątku wieczorem pociąg z jakiegoś powodu się spóźniał, więc chłopak koleżanki udał się do odpowiedniego okienka dowiedziać się, co się dziej, ale obsługująca okienko pani stała w końcu pomieszczenia, plotkowała z koleżanką i chłopaka lekceważyła. Po kilku nieudanych próbach zwrócenia na siebie uwagi chłopak wrzasnął, pani przyszła, wystawiła głowę za szybkę i zawołała kręcących się po hali dworca milicjantów, żeby zrobili porządek z jakimś awanturującym się pijakiem. Ponieważ chłopak nie był tak przezorny jak ja, zaczął się stawiać, w związku z czym został wrzucony do radiowozu, zawieziony na komisariat, a po jakimś czasie dostał wezwanie na tak zwane „kolegium”, gdzie mu wlepiono na dzisiejsze czasy jakieś 5 tysięcy złotych kary.

       Ktoś się zapyta, skąd ja byłem taki mądry, że już wtedy wiedziałem, czym jest państwo totalitarne. Otóż głównie z obserwacji, ale też, proszę sobie wypobrazić, z książki niegdysiejszego Jacka Fedorowicza pod tytułem „W zasadzie tak”, w dużej mierze poświęconej wyjaśnianiu meandrów totalitarnego właśnie państwa. W pewnym miejscu pisał Fedorowicz, że kiedy idziemy do restauracji coś zjeść, pod żadnym pozorem nie wolno nam zamawiać alkoholu. Dlaczego? Dlatego mianowicie, że w konfrontacji kelner – klient, klient, a więc obywatel, jest wyłącznie prochem marnym, podczas gdy kelner reprezentuje państwo i w momencie gdy kelner wręczy klientowi rachunek przekraczający choćby i dziesięć razy faktyczny koszt zamówienia, jako osoba pijana, ten będzie musiał wskazany rachunek uiścić. I to też w najlepszym dla siebie wypadku.

      Przeczytałem tekst Fedorowicza i zadałem sobie sprawę z tego, że tak właśnie wygląda państwo totalitarne. Dopóki obywatel znajduje się wśród innych obywateli, i się nie wyrywa, pozostaje wolny i bezpieczny; w momencie jednak gdy trafi na panią w kiosku Ruchu, sprzedawczynię w sklepie, panią aptekarkę, kierowcę autobusu, kasjerkę na dworcu kolejowym, nie mówiąc już o urzędniku w urzędzie, czy nie daj Boże milicjanta, trafia na margines, a naprzeciwko ma już tylko totalitarne państwo, które może wobec niego użyć – jak to kiedyś jeszcze, będąc ministrem w rządzie Hanny Suchockiej, zachciał określić sam Jan Maria Rokita – całej swojej siły. I podobnie oczywiście się dzieje, gdy obywatel wychodzi rano do pracy, czy to w sklepie, czy w urzędzie, czy jako konduktor w pociągu, przestaje być obywatelem i staje się przedstawicielem totalitarnego państwa.

       Opowiadałem te historie swoim znajomym, a później już, przez całe długie lata, swoim dzieciom i to pewnie dlatego wczoraj moja córka przez cały dzień nuciła pod nosem piosenkę „Ojczyzno ma”, a dziś rano wsiadła w pociąg i udała się do Warszawy, mówiąc mi na pożegnanie: „To twoja wina, bo tak mnie wychowałeś”. A ja piszę ten tekst i przez to, co usłyszałem, ale też po to, by zwrocić uwagę na to co się od pewnego czasu wokół nas dzieje. Polskie państwo, trafiwszy w stalowy uścisk Obersturmbannfuhrera Webera, Donalda Tuska i jego lokalnej ferajny i wszystkich możliwych służb tego państwa, stało się państwem jak najbardziej totalitarnym. Widać to choćby wczoraj i dziś, gdy wokół Sejmu pojawiają się barierki, ministrowie Wąsik i Kamiński przewożeni są z warszawskiego aresztu dziesiątki kilometrów w głąb kraju, pod siedzibą telewizji Republika pojawiają się koparki i robotnicy z łopatami, miejski autobus blokuje wiazd do Belwederu, udające sie do Warszawy pociągi są zatrzymywane, autokary udające się na protest pod Sejmem są na swojej trasie godzinami kontrolowane, a ludzie w pociągach rozdają między siebie środki przeciwko gazowi pieprzowemu.

      Oto państwo totalitarne, którym Polska stała się na powrót praktycznie z dnia na dzień. Na szczęście jest jedna rzecz, która nas różni od tamtych czasów i która daje nam pewną nadzieję na przetrwanie. A paradoksalnie do tego doprowadzili sami nowi władcy Polski. Otóż dla podtrzymania swojej pozycji, budując tę straszną nienawiść i przez nią dzieląc przez całe lata nasze społeczeństwo w tak dramatyczny sposób, sprawili jednocześnie, że po drugiej stronie nie mają już rozproszonej grupki obywateli, oraz ich przedstawicieli, lecz zorganizowaną, patriotyczną siłę, której – Bóg da – bramy piekielne nie przemogą.



          

sobota, 6 stycznia 2024

Don Paddington: Serce, część 3

 Koszulki z napisem „Gaśnica wolności”, „Ręce precz od Janka Pietrzaka!”, „1670! Żądam kolejnego sezonu. Subito!”, oraz „Polskie media, nie niemieckie!” w cenie już od 67.99 zł, czyli esej o byciu kimś wyjątkowym. 


Boże, jak ja kocham symbolikę!...

(anonimowy komentarz do wydarzeń po 15.10.2023.)



Część 3: Najważniejsze jest to, co w sercu.


Trzeci problem, z którym wypada nam się w tym eseju zmierzyć, ilustruje pewna robocza hipoteza, którą można sformułować w sposób następujący: Allan Quatermain i Alison Doody  – choć sami w sobie imponujący – nie mają wstanu do Władka.

Oczywiście nie mam tutaj na myśli Allana Quatermaina i Alison Doody w sensie ścisłym, lecz efekty działania niemieckiego idealizmu i efekty stosowania metody statystycznej – efekty w postaci tworzenia niezwykłości w naszym świecie, których symbolem są w niniejszym tekście Allan i Alison. Sadzę, że jest to jasne, natomiast nie sądzę, by ktokolwiek z Czytelników wiedział, kim jest Władek.

Władek, dzisiaj już świętej pamięci, był moim parafianinem. Zmarł na krótko przed świętami i wszyscy którzy go znali, są jego śmiercią nader przejęci. Sama śmierć była bardzo zwyczajna: Władek zmarł na szpitalnym łóżku, zmożony ciężką chorobą. Tyle tylko, że ciężko jest uwierzyć, że już go pośród nas nie ma…

Był kilka lat starszy ode mnie. Sprawiał wrażenie chłopa nie do zdarcia. Był mężem, ojcem i dziadkiem. Był rolnikiem i strażakiem. Głośno i wyraźnie wyrażał swoją opinię o różnych sprawach. Zawsze był obecny na pierwszej niedzielnej Mszy Świętej i zawsze przystępował do Komunii Świętej. Tyle. W sumie nic nadzwyczajnego…

Gdy Władek zmarł i przyszedł dzień pogrzebu, przewożono rankiem jego ciało z kostnicy do kościoła. I wtedy mieszkańcy wioski, w której Władek mieszkał, wylegli na ulicę, by mu pomachać i w ten sposób go pożegnać. Zachowanie tych ludzi było niezwykłe. Pogrzeby się zdarzają i dość często dotyczą one osób nader przyzwoitych, czy wręcz zasłużonych. Tym niemniej ja, w swej dość już długiej karierze proboszcza, nie spotkałem się jeszcze z tego rodzaju manifestacją. Bo to była manifestacja. Żegnano Władka jak króla, prezydenta, papieża, choć jako żywo królem, prezydentem, czy papieżem nie był. Kim więc był?


Mówiłem kazanie na pogrzebie Władka. Znałem go trochę, ale postanowiłem porozmawiać wcześniej z ludźmi – krewnymi, przyjaciółmi, znajomymi – którzy z racji oczywistych znali go znacznie lepiej. Z ich opowieści wynikało, że Władek, tak trochę niepostrzeżenie zyskał sobie pośród nich taką pozycję, że teraz, gdy go nie ma, trudno im jest sobie wyobrazić codzienne życie bez niego. Gdy coś takiego mówi żona, albo dzieci, należy przyjąć to ze zrozumieniem i złożyć wyrazy współczucia. Ale gdy mówią coś takiego znajomi? Sąsiedzi? Także młodzi ludzie? Kim ten Władek był?


Kazanie, które powiedziałem na pogrzebie bardzo się ponoć ludziom spodobało. Nie będę go teraz powtarzał, natomiast warto nadmienić, że mówiąc o Władku, starałem się go pokazać jako porządnego faceta. Niekiedy używamy tego określenia – „porządny facet” – chcąc w skrócie opisać od dobrej strony jakiegoś mężczyznę, ale generalnie nie zastanawiamy się jaka jest, jaka powinna być treść tego określenia. Mam już 60 lat i przyznam się, że dopiero śmierć Władka i okoliczności dotyczące jego pogrzebu skłoniły mnie do tego, by nad tą treścią się zastanowić. To nie było trudne, ponieważ „porządny facet” wyłonił się ze zbieranych o Władku opowieści.

Oto więc, drodzy Czytelnicy, przedstawiam wam:

Przepis na to, w jaki sposób być porządnym Facetem

(podpowiedzi śp. Władka)


  1. Trzymać z Bogiem i Kościołem.


  1. Pracować, trzymać się swej żony, troszczyć się o najbliższych, szanować sąsiadów.


  1. Pomagać potrzebującym (zgodnie ze strażackim zawołaniem: „Bogu na chwałę, ludziom na ratunek!”).


  1. Mówić prawdę prosto w oczy: nie owijać w bawełnę, lecz otwarcie przedstawiać co leży na wątrobie.


  1. Wiedzieć z kim wypić, ale też wiedzieć komu odmówić towarzystwa.


  1. Wiedzieć kogo i za co pochwalić.


  1. Wiedzieć kogo i za co opieprzyć.


Jakże to wszystko jest proste i oczywiste. I jednocześnie trudne. Trudne w tym znaczeniu, że może zdarzyć się ktoś, kto postępuje w zgodzie z punktem 4. powyższego przepisu, ale à propos punktu 5. gubi się szalenie; ktoś z punktem 6. i 7. jest za pan brat, ale jednocześnie nie jest mu po drodze z punktem 1. Możliwości kombinacyjnych jest tutaj dużo. Władek zaś był wierny wszystkim 7. punktom jednocześnie. I to go czyni wyjątkowym. A źródło owej wyjątkowości biło w jego sercu.


Gdy niniejszej części eseju o byciu wyjątkowym dałem tytuł „Najważniejsze jest to, co w sercu”, pomyślałem sobie, że być może część Czcigodnych Czytelników uzna go za nieznośnie trywialny, kościółkowy, coelhowski. Niestety, myśląc o Władku i o tym na czym polega bycie kimś wyjątkowym, nie byłem w stanie nic mądrzejszego i zgrabniejszego wymyśleć. Wskazanie bowiem na serce jest tutaj trafne, ponieważ w Piśmie Świętym serce jest synonimem wnętrza człowieka: serce to jego dusza, wola, rozum, sumienie. To właśnie tam, człowiek – jeśli tylko chce – jednoczy się z Bogiem. I tam, z tego zjednoczenia (a nie ze statystyk, bujnej wyobraźni i tym podobnych pomysłów), wyłania się to, co prawdziwie jest wyjątkowe. 

Tak… Najważniejsze jest to, co w sercu. Wszystko inne, to głupstwa.


Pozdrawiam wszystkich serdecznie.


P.S.: Bardzo proszę, by zainteresowani koszulkami kierowali zamówienia bezpośrednio do producenta, czyli do wspomnianego już wcześniej p. Stefana Kaczmarka, właściciela firmy NOWIECZEK. Firma jest duża i bardzo znana; bez kłopotu można namiary na nią znaleźć w internecie.


P.P.S.: Istnieje też możliwość, że wzmianka o koszulkach w tytule eseju, jest zwykłym, chamskim klikbajtem.


piątek, 5 stycznia 2024

Don Paddington - Serce, część 2

 Koszulki z napisem „Gaśnica wolności”, „Ręce precz od Janka Pietrzaka!”, „1670! Żądam kolejnego sezonu. Subito!”, oraz „Polskie media, nie niemieckie!” w cenie już od 67.99 zł, czyli esej o byciu kimś wyjątkowym. 


Boże, jak ja kocham symbolikę!...

(anonimowy komentarz do wydarzeń po 15.10.2023.)



Część 2: Wyobraźnia jest ważna? Równie ważne są statystyki!


Drugie istotne zagadnienie dotyczące bycia kimś wyjątkowym, wiąże się z odpowiedzią na proste pytanie: Czy Alison Doody jest dobrą Irlandką? 

Zanim przystąpimy do meritum powyższej kwestii, proszę pozwolić na krótkie wyjaśnienie. Otóż ośmielam się zaprzątać uwagę Czcigodnych Czytelników postaciami typu „Allan Quatermain”, czy „Alison Doody”, ponieważ niedawno obejrzałem film z 2004 roku, pt. „Kopalnie króla Salomona”. Książka pod tym samym tytułem, to najbardziej znane dzieło H. R. Haggarda – dosyć nużące, przynajmniej dla mnie. Obejrzałem ów film w związku z pobieranymi u Toyaha lekcjami angielskiego. Pomyślałem sobie, że warto osłuchać się z tym dziwacznym językiem, zwłaszcza w jego prostej, choć nie-zwulgaryzowanej wersji, a wydawało mi się, że „Kopalnie…” znakomicie się do tego nadają. Głównym bohaterem książki jest znany nam już Allan Quatermain, którego we wzmiankowanym filmie grał Patrick Swayze, a partnerowała mu właśnie Alison Doody. Aktorka wyglądała w tym filmie bardzo ładnie i kogoś mi przypominała, choć nie wiedziałem kogo. Trochę mnie to męczyło, dlatego wyguglałem co trzeba i dowiedziałem się, że owa pani jest Irlandką, a nade wszystko z pewną dozą zaskoczenia uświadomiłem sobie, że swego czasu, w wieku 23 lat, Alison Doody grała wspaniałą antagonistkę Indiany Jonesa („Indiana Jones i ostatnia krucjata” – 1989), czyli dr Elsę Schneider, zaciekłą nazistkę, romansującą także z ojcem Indiany, granym przez Seana Connery. W roku realizacji „Kopalni…” pani Doody miała 38 lat, stąd jej od razu nie poznałem, ale gdy pojąłem z kim mam do czynienia, popadłem w zachwyt. Zrozumiałem bowiem, że Alison Doody jest dobrą Irlandką, wręcz chlubą Irlandii (a może nawet całej zachodniej cywilizacji), bo jako jedyna w świecie aktorka może się pochwalić tym, że była:

  1. dziewczyną Bonda („Zabójczy widok” – 1985), 

  2. Indiany Jonesa („Indiana Jones i ostatnia krucjata” – 1989), 

  3. Allana Quatermaina („Kopalnie króla Salomona” – 2004). 

Czyż to nie jest wspaniałe? Oczywiście, że jest wspaniałe, niezwykłe, wyjątkowe – a uświadamiamy sobie ową wspaniałość dzięki statystycznej metodzie badania rzeczywistości. 


Tu mała dygresja, bo uczymy bawiąc i bawimy ucząc…

Metoda statystyczna ma dwa oblicza: jedno potoczne, drugie naukowe. Oblicze potoczne sprowadza się do szybkiego, często brutalnego licytowania. Dobrym przykładem tegoż, jest dialog prowadzony między generałem armii austriackiej, a zbójnikiem Kwiczołem, zaprezentowany w serialu „Janosik” Jerzego Passendorfera:

Generał: Brałem udział w siedemnastu bitwach i stu dwudziestu trzech potyczkach; czternaście razy byłem ranny.

Kwiczoł: Ni ma sie cym chwalić generale. Jo trzydzieści setków baranów porwołem, dwadzieścia setków baranów zjadłem, w tym ctery śmierdzące – i zyję, i dobze.

Oblicze naukowe metody statystycznej, to też właściwie licytacja, tyle tylko, że nieco bardziej złożona. Złożoność owa jest niekiedy tak wielka, że bez maszyn liczących nie można się obejść. My bez komputera jakoś sobie poradzimy, tym niemniej spróbujmy się przyjrzeć, co naukowiec, zwany statystykiem, tak naprawdę robi. Otóż najpierw pracowicie zbiera dane (w interesującym nas przypadku: określa co to znaczy „być dziewczyną” Bonda, Indiany Jonesa i Quatermaina, a następnie identyfikuje rzeczone we wszystkich dziełach filmowych traktujących o wspomnianych wyżej bohaterach). Następnie, zebrane dane poddaje analizie (np. ile z owych dziewczyn było rudych? dwie; ile potrafiło prowadzić samochód i pilotować samolot? jedna; ile miało zeza i dużą szparę między zębami? żadna; ile paradowało przed kamerą w stroju do jazdy konnej? jedna; ile spośród nich załapało się na to, by partnerować dwóm, albo nawet trzem z wymienionych wyżej panów? jedna; itd). Gdy już statystyk ma za sobą analizę danych (która – jak widać – zazwyczaj jest ilościowa, stąd mówi się o tzw. „mierzeniu”), przechodzi do interpretacji tego, co udało się zanalizować (1. ile z owych dziewczyn było rudych? dwie? dość ciekawe, ale banalne; 2. ile potrafiło prowadzić samochód i pilotować samolot? jedna? ciekawe, ale niestety też banalne; 3. ile miało zeza i dużą szparę między zębami? żadna? nie ma co interpretować; 4. ile paradowało przed kamerą w stroju do jazdy konnej? jedna? bardzo ciekawe, trochę niezwykłe, ale niewiele mówiące; 5. ile spośród nich załapało się na to, by partnerować dwóm, albo nawet trzem z wymienionych wyżej panów? jedna? no i to jest WOW! – WOW  na które czekaliśmy!).

Jak można bez większego trudu zauważyć, to co jest sednem metody statystycznej, sprowadza się do interpretacji pomiaru, a mówiąc ściśle, do kryteriów w oparciu o które ową interpretację się przeprowadza. Opis owych kryteriów, to podstawowa praca dzisiejszych filozofów (jeśli takowi istnieją), a postępowanie w zgodzie z nimi, to chleb powszedni dziennikarzy, polityków, celebrytów i wszystkich aspirujących.

Na nasz skromny użytek zwróćmy uwagę tylko na to, że najpowszechniej przyjmowanym kryterium, w oparciu o które interpretuje się dane statystyczne jest:

  1. aktualnie obowiązująca moda (kryterium popkulturowe),

  2. profesjonalizm (kryterium fachowości),

  3. a) i b) razem wzięte (kryterium użyteczności).

Gwoli wyjaśnienia: Oto mocą swej wyobraźni, oraz w oparciu o potężne narzędzia popkulturowe, ktoś (???) kreuje jakąś modę, która z jednej strony glajchszaltuje (od pięknego niemieckiego słowa „gleichschaltung” jakże znacząco w niemieckiej i nie tylko niemieckiej historii zakorzenionego), to znaczy ujednolica ludzkie postawy, poglądy, wizerunek i ogólny życiowy glamour, a z drugiej strony daje poczucie – paradoksalnie – że uległość wobec tej kreacji uczyni człowieka osobą wyjątkową. Wiem, że jest to dziwne, ale tak to działa i w praktyce się sprawdza. Któż bowiem nie chciałby być kimś nadzwyczajnym? A że zglajchszaltowanie? To tylko mały koszt, który warto ponieść, by być podziwianym jako niezwykłe zjawisko. Jeśli więc czyni się jakieś statystyczne pomiary, w ich interpretacji statystycy odwołują się do kryterium popkulturowego, ponieważ jest to dzięki ujednoliceniu zrozumiałe, a jednocześnie daje konsumentom popu poczucie wyższości nad tymi, którzy z dystansem odnoszą się do tak wysublimowanego narzędzia, jak metoda statystyczna. A dystans ten jest czymś dziwnym, mało profesjonalnym i nie-modnym, ponieważ wystarczy do wyników tej metody się odwołać (np.: „Alison Doody jest jedyną w świecie aktorką, która grała dziewczynę Bonda, Indiany Jonesa i Allana Quatermaina.”, albo „Jakub Piotrowski, piłkarz Łudogorca Razgrad, jest jedynym reprezentantem Polski, który w 2023 roku zdobył trzy trofea: mistrzostwo, Puchar i Superpuchar Bułgarii.”), by zostać uznanym za fachowca w dziedzinie kinematografii, bądź piłki kopanej.

Podsumowując: „Panie statystyku – mówi dziennikarz, polityk, celebryta, bądź ktoś aspirujący – niech pan te dane, co wie pan, w taki sposób zinterpretuje, albo do interpretacji przygotuje, żebym po podaniu wszystkiego do wiadomości mógł uchodzić za kogoś kto gada w sposób zrozumiały, kto jest profesjonalny i oczywiście jest cool.”

Koniec dygresji.


Zdaję sobie sprawę z tego, że profesjonalny statystyk (zwłaszcza matematyk, a nie socjolog) moją próbę opisu metody statystycznej bezlitośnie obśmieje, jako powierzchowną, naiwną i mącącą ludziom w głowach. Chętnie z tym obśmianiem się zgodzę, tym niemniej ośmielam się zauważyć, że nie aspirujemy tutaj do założenia jakiejś pracowni badań statystycznych, lecz zaledwie do wyjaśnienia kwestii: Czy Alison Doody jest dobrą Irlandką? Wyżej stwierdziliśmy, że jest, wręcz musi być, bo dane statystyczne nie kłamią i nie ma o czym dyskutować. 

Pytanie tylko, dlaczego ta „jedyna w świecie aktorka, która może się pochwalić…”, tak przecież przez to wyjątkowa i niezwykła, nie zrobiła jakiejś oszałamiającej kariery, na ekranie pojawia się bardzo rzadko i w sumie jest właściwie mało znana? Być może chodzi o to, że statystyczne niezwykłości, nie są niezwykłościami realnymi? A być może chodzi o coś tak bardzo zwykłego, że aż w pewnych środowiskach wyjątkowego? Co mam na myśli? Otóż Alison Doody przez całą swoją aktorską karierę zawsze stanowczo odmawiała udziału w scenach z udziałem nagości. Ponoć ta dziwaczna stanowczość kosztowała ją utratę wielu lukratywnych ról filmowych. 

Tak… Zwykłość, która staje się czymś wyjątkowym… Ale o tym, to już w następnym odcinku.


czwartek, 4 stycznia 2024

Don Paddington - Serce, część 1

Po długiej przerwie, odezwał się do nas dobry ksiądz Rafał Krakowiak z całkiem świeżutką refleksją na tematy najważniejsze. Z radością zapraszam wszystkich co wiedzą, czego się spodziewać, ale też tych, co jeszcze nie mieli okazji.



Koszulki z napisem „Gaśnica wolności”, „Ręce precz od Janka Pietrzaka!”, „1670! Żądam kolejnego sezonu. Subito!”, oraz „Polskie media, nie niemieckie!” w cenie już od 67.99 zł, czyli esej o byciu kimś wyjątkowym. 


Boże, jak ja kocham symbolikę!...

(anonimowy komentarz do wydarzeń po 15.10.2023.)


Wstęp: Biję się w pierś.


Jeśli ktoś ma nadzieję, że zaobserwowane przed świętami ożywienie na naszym ulubionym blogu cokolwiek dobrego zwiastuje, to niestety wypada mi tę nadzieję zgasić. Tak to już bowiem jest, że aby cokolwiek na swoim blogu napisać, Toyah musi mieć chęci i czas, a te skutecznie zostały mu odebrane. Pewnie niektórym z Czcigodnych Czytelników przyszła do głowy ta myśl, że chęć do komentowania rzeczywistości odebrał panu Krzysztofowi wynik wyborów z dnia 15 października ubiegłego roku? Jest to myśl jakoś tam oczywista, tyle że błędna. Toyah ma już swoje lata, cieszy się wnukami i oddaje się swej pasji, czyli z zapałem naucza angielskiego, a więc jest do tego co się dzieje w tzw. sferze publicznej odpowiednio i zdrowo zdystansowany, a co za tym idzie nie widzi zapewne powodu, by nie spać po nocach ze względu na dziejące się wokół nas głupstwa. Dlaczego w takim razie blog jest martwy? Do pewnego momentu, opanowany pychą i naiwnością sądziłem, że – nie chwaląc się – jam to sprawił! To przeze mnie Osiejuk zamilkł! Okoliczności owego zamilknięcia były z mojego punktu widzenia następujące: w swej lekkomyślności uległem rozmaitym namowom i zacząłem uczyć się angielskiego. Ponieważ jedynym znanym mi człowiekiem, który mógł mi pomóc w przyswajaniu tego dziwnego języka jest pan Krzysztof Osiejuk, poprosiłem go o pomoc, a on – także powodowany jakąś lekkomyślnością – z radością (???) się zgodził. I to był jego błąd! Zmagając się bowiem bez większego sukcesu z moją wyrazistą tępotą i wrodzoną gnuśnością popadł w stan głębokiego, wręcz depresyjnego zniechęcenia, którego skutki oglądaliśmy także na niniejszym blogu. Tak to było! To znaczy wydawało mi się, że było, bo notka z dnia 21 grudnia rzuciła nieco więcej światła na okoliczności zaistnienia milczenia Toyaha. Mój brak postępów w nauce języka angielskiego miał niewątpliwie duży wpływ na jakże dojmującą martwotę tego miejsca (do niedawna miałem nawet z tego powodu trochę wyrzutów sumienia, choć z drugiej strony, oglądanie przez siebie spowodowanej przemiany człowieka szastającego na prawo i lewo srebrem słów, w człowieka ceniącego sobie nade wszystko złoto milczenia, było naprawdę miłym doświadczeniem), ale okazało się, że głównym powodem, dla którego pan Krzysztof nic nie pisał, było całkowite poświęcenie swego czasu i energii na lekcje angielskiego, które u niego pobierała nowa ministra od zdrowia, czyli pani Izabela Leszczyna. Nie wiem od jak dawna te lekcje się odbywają, ale ich efekt – podobnie jak i w moim przypadku – musi być bardzo mizerny, skoro nasz Gospodarz, nie ukrywając wielkich emocji dał tymże emocjom (czytaj: belferskiej frustracji) publiczny upust, lekko, acz boleśnie drwiąc ze swej uczennicy i jej „imparszjaliti”. Jeśli Toyah zdobył się na tak mało pedagogiczną manifestację bezradności, to tym samym musi być na skraju wytrzymałości. Dobrze to nie wróży i stąd nie należy się spodziewać większej aktywności p. Krzysztofa na blogu (nie dajmy się zwieść jakimś nędznym okruchom, które p. Osiejuk sypie nam w żłoby). Taka jest prawda i trzeba się z nią pogodzić.


No dobra!... Wyjaśniwszy kwestię katatonii w jaką popadł blog Toyaha, spróbuję przejść do adremu, by zaanonsowanym esejem pocieszyć wszystkich fanów naszego Gospodarza. Tuszę, że i On znajdzie w nim jakąś pociechę i orzeźwienie. 



Część 1: Wyobraźnia jest ważna!


Pierwsze nurtujące mnie w tym eseju zagadnienie, które oby okazało się być interesujące także dla Czytelników, jest następujące: Czy Allan Quatermain naprawdę umarł? 

Pytanie wydaje się być bezprzedmiotowe, ponieważ Allan Quatermain jako postać fikcyjna nigdy się nie urodził, a co za tym idzie nie mógł także umrzeć. Jak widzimy, logicznej poprawności powyższego rozumowania (tudzież innych rozumowań w rodzaju: „jeśli nie ma wódki, to nie można jej wypić”; „jeśli nie ma prawa, to nie można go złamać”; „jeśli nie ma Boga, to nie potrzeba się go bać” itd.) nic nie można zarzucić, ale dostrzegamy też, że niestety logika nie wszystkie skomplikowane meandry naszej egzystencji jest w stanie ogarnąć. Okazuje się bowiem – i nie sądzę, by było to dla kogokolwiek zaskoczeniem – że postaci fikcyjne mają swoje życie (w przekazie ustnym, pisanym, filmowym), które niekiedy się kończy (w przekazie ustnym, pisanym, filmowym), a co za tym idzie mogą w naszej wyobraźni całkiem nieźle żyć (owe postaci) i zupełnie na serio umierać. W sumie, nic wyjątkowego. Quatermain jest tutaj jednak postacią niebanalną, ponieważ kiedyś jakiś szaman przepowiedział, że Afryka nie pozwoli mu umrzeć. Oczywiście, jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że fikcyjni bohaterowie mają „kilka żyć”, a interesy (bo niby cóż innego?!) pisarzy, filmowców, producentów, wydawców, tudzież oczekiwania konsumentów nie pozwalają rozmaitym Supermanom i Hulkom umrzeć, ale pomysł by Afryka była tamą dla śmierci jakiegoś Allana, jest czymś nader oryginalnym. 

No tak, przyznajmy uprzejmie, że faktycznie takie ujęcie sprawy jest jakoś tam oryginalne, ale dlaczego ma nas to w ogóle obchodzić, skoro wokół nas dzieje się tak wielkie mnóstwo fascynujących rzeczy (znacznie bardziej fascynujących niż „Afryka dzika dawno odkryta”), iż nie jesteśmy w stanie nadążyć z kupnem popkornu? Hm… Może dlatego, że za tego rodzaju obietnicą („Afryka nie pozwoli ci umrzeć!”) musi się kryć jakaś tajemnica. My zaś lubimy tajemnice, prawda?


Oczywiście, że lubimy, pytanie tylko gdzie owa tajemnica tkwi? Bo szczerze mówiąc, sam Allan Quatermain na pierwszy rzut oka nie był ani tajemniczy, ani też jakoś tam niezwykły. Ot, klasyczny, biały kolonizator, w którym była obecna nuta dekadenckich wątpliwości. Jego kreator – czyli Henry Rider Haggard – nie obdarzył go ujmującą powierzchownością, wielką inteligencją, czy nadzwyczajną siłą fizyczną. Był niezłym myśliwym, bo odznaczał się wytrwałością, miał w sobie rozsądną dozę odwagi, no i umiał dobrze strzelać (jak mówią w moich rodzinnych stronach: „mioł cela”), co było właściwie jedyną, ponadprzeciętną umiejętnością, którą Haggard go przyozdobił. Oprócz tego wiemy, że Allan przedwcześnie stracił żonę i syna, co nadało jego charakterowi rys cierpiętniczy, albo jak chcą niektórzy – bardziej ludzki. Kochał Afrykę (z wzajemnością) i źle się czuł, gdy musiał na jakiś czas ją opuścić. À propos zaś owych wspomnianych dekadenckich wątpliwości, ujawniały się one poprzez manifestacyjny szacunek z jakim odnosił się do Afrykanów (tych czarnoskórych), oraz poprzez brak wyrozumiałości wobec tych (zwłaszcza białoskórych), którzy Afrykę bezmyślnie eksploatowali, a wiadomych Afrykanów lekceważyli. To wszystko. Całość podana jak na dłoni, bo przygody Quatermaina i ich opis były tylko pretekstem, by pokazać, że jest on osobą owszem, dość zwyczajną, ale jednocześnie dobrze sobie radzącą nawet wtedy, gdy jest bardzo trudno. Co z tego wynika? Może to, że ktoś taki jak Allan idealnie nadawał się do tego, by odwzorowywać wyobrażenia tzw. prostych ludzi o życiu wypełnionym emocjonującymi wydarzeniami. Quatermain – jakże prosty i zwyczajny, choć żyjący w niezwykłych dla Europejczyka warunkach – stał się swego rodzaju archetypem, pierwowzorem kogoś, kogo każdy może naśladować, nawet ten najzwyklejszy Johann Schmidt z Martinsrieth, czy jeszcze zwyklejszy Dylan Jones z Bryngwyn, że o Stefanie Kaczmarku z Nowieczka i Prokopie Pospiszalu z Borovnika nie wspomnę. I to było coś nadzwyczajnego. To znaczy, nadzwyczajne były okoliczności, z racji których Quatermain został tzw. „bohaterem zbiorowej wyobraźni”.


No dobrze, ale czy mimo tych opisanych wyżej zwykłości, które nie tyle że przeszkodziły, ale wręcz pomogły Allanowi Quatermainowi zostać archetypem bohatera, na którym każdy, kto ma choć odrobinę wyobraźni bez większego trudu może się  wzorować, da się jednak dostrzec w nim samym coś wyjątkowego, jakieś supermoce, jakieś jedno, wielkie WOW? Cóż… Nie widać tego (poza tym, że „mioł cela”), ale owo coś – dość tajemnicze – musiało w nim być, skoro Afryka obiecała, że nie pozwoli mu umrzeć. Nie obiecuje się przecież czegoś takiego jakimś banalnym mięczakom. 

Moja hipoteza dotycząca wyjaśnienia tej tajemnicy, jest następująca: jeśli założymy, że wzmiankowana Afryka jest przepełnioną miłością niewiastą, to wszystko staje się klarowne, bo jak uczy nas ludzkie doświadczenie, supermocą mężczyzny jest kochająca kobieta i to ona właśnie czyni faceta kimś wyjątkowym. Ja oczywiście rozumiem, że większość mężczyzn obruszy się na tę hipotezę. Proszę bardzo! Możecie Panowie protestować sobie do woli i podawać jakże w tej sytuacji przewidywalne przykłady usidlonych i zniszczonych przez kobiety facetów. To o niczym nie świadczy, a jeśli już, to co najwyżej o waszej drodzy Panowie lekkomyślności i uleganiu stereotypom. A gdzie żywa wyobraźnia? Przecież wystarczy open swój mind, żeby to wszystko zobaczyć we właściwym świetle! Pomyślcie bowiem, ile kosztuje wyprawa do Afryki, zwłaszcza na safari? A teraz zastanówcie się ile zaoszczędzicie kasy uznając, że nie ma potrzeby jechać do Afryki, skoro Afrykę – i to kochającą – macie w domu? Słowem: coś pięknego i niedrogo! Jesteś wyjątkowy i jesteś tego warty! Afryka nie pozwoli ci umrzeć!


Pewnie zastanawiacie się, po co to wszystko piszę? Cóż… Po prostu czuję, że potrzeba nam niezwykłych ludzi. A ci na kamieniu się nie rodzą. Trzeba ich więc wykreować, ponieważ wyzwania przed którymi stoimy, są na miarę olbrzymów. Otwórzmy się więc na nowatorskie pomysły, odrzućmy wszelkie ograniczenia i zróbmy sobie jakieś nadzwyczajne postanowienie. Kiedy to czynić, jeśli nie na początku roku? Że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane? Dla człowieka o żywej imaginacji, nawet piekło nie jest groźne. Pozwólmy więc działać sile swej wyobraźni. To właśnie ona czyni nas wyjątkowymi. To wyobraźnia czyni wyjątkową rzeczywistość, w której żyjemy. To wyobraźnia ową rzeczywistość tworzy.

A konkrety? Proszę uprzejmie! 

Ja mam na przykład takie przekonanie, że świat stałby się piękniejszy, gdybym u Izabeli Leszczyny – a nie Krzysztofa Osiejuka – pobierał lekcje angielskiego. Równie pięknie byłoby, gdyby red. Ziemkiewicz (ewentualnie Lisicki, a na pewno Sakiewicz) został premierem, albo jeszcze lepiej prezesem ORLENU, albo jeszcze bardziej lepiej papieżem, Jarosław Kaczyński – reporterem sejmowym, mój brat Paweł, oraz prezydent miasta Poznania – hodowcami jedwabników, Stanisław Janecki ajentem „Żabki”, Donald Tusk – mechanikiem samochodowym, Andrzej Seweryn, albo Kuba Wojewódzki – dyrektorem Gminnego Ośrodka Kultury w Borgowie, Toyah, Anita Werner, Łukasz Warzecha i Tomasz Terlikowski – myśliwymi polującymi w Kenii na słonie, a Sławomir Mentzen – powszechnie uwielbianym, pierwszym bardem Rzeczypospolitej. Niemożliwe? Wręcz przeciwnie, bo jak mawiał nieodżałowanej pamięci Immanuel Kant: „Świat jest taki, jakim go sobie w umyśle konstruujemy.”

Że niekoniecznie świat staje się wtedy piękniejszy? No… To jest rzecz do dyskusji. Wcale nie twierdzę, że nie można pewnych rzeczy dopracować, ale to nie zmienia faktu, że w tak ukształtowanym – mocą wyobraźni! – świecie, niezwykłości byłoby całe mnóstwo. Dowiódł tego wspomniany wcześniej w osobie Kanta niemiecki idealizm, będący źródłem prawdziwej niemieckiej kultury, której nikt rozsądny, ze względu na tejże kultury osiągnięcia, negował przecież nie będzie. No a oprócz tego, dzięki niezwykłościom wykreowanym przez ludzką wyobraźnię, macherzy z Hollywood nie muszą narzekać na drętwe scenariusze. Ale o tym (tzn. o Hollywood) napiszę w następnej części.


O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...