Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dzieci. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dzieci. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 września 2021

Zobaczyć oczy Boga

 

      Jak wiedzą bardziej uważni czytelnicy tego bloga, no i osoby, których to co ja mam na co dzień do powiedzenia, owszem, może i interesuje, ale przez brak czasu ograniczają się one wyłącznie do obserwowania moich komentarzy na Twitterze i Facebooku, jestem w posiadaniu czworga wnucząt, z czego troje to dziewczynki między drugim a piątym rokiem życia, a jeden to dzieciątko chłopczyk. Mam wrażenie że już tu o tym pisałem, ale ponieważ jest taka możliwość, że moje słowa nie do wszystkich dotarły, pragnę opowiedzieć pewną historię związaną z faktem, że jestem nauczycielem języka angielskiego i w sposób zupełnie naturalny przyszedł pewnego dnia moment kiedy wypadało mi spróbować nauczyć języka moje własne dzieci. Otóż, nie wgłębiając się w szczegóły, muszę przyznać, że ów plan kompletnie nie wypalił i po zaledwie paru lekcjach okazało się, że jeśli ja się będę upierał, to owa nauka skończy się tak, że albo one mnie znienawidzą, albo znienawidzę je ja, i to wcale nie dlatego, że one były zbyt głupie na coś takiego jak język obcy, ale przez to, że ja do nich nie miałem choćby cienia cierpliwości i każda z tych pewnie trzech, czy czterech lekcji jakie odbyliśmy kończyła się płaczem.

       Dziś moje dzieci są już duże i kompletnie samodzielne, a ja zamiast zajmować się nimi, zajmuję się wspomnianymi wcześniej wnuczętami. A tu, jak wszystko na to wskazuje, nie dość że wszystko wygląda kompletnie inaczej, to jeszcze do tego stopnia inaczej, że ja czegoś podobnego nie wyobrażałem sobie nigdy wcześniej. Też tu chyba opowiadałem historię o tym, jak to moja wnuczka kazała mi przez pół godziny krążyć po pokoju z przeznaczonym dla niej soczkiem i przez owe pół godziny żadne miejsce jej nie pasowało, by ów sok spożytkować, a ja z najwyższą cierpliwością pytałem: „Czyli tu, tak?”, by słyszeć jak ona najpierw odpowiada: „Tu”, by już chwilę później zmieniać zdanie i kazać mi się przemieszczać z tą szklanką, jak kompletnemu idiocie. A ja, oczywiście, jak ów idiota, nie dość że nie dostałem ciężkiej cholery i nie powiedziałem jej żeby mi dała święty spokój, to jeszcze kręciłem się w kółko po pokoju z tą nieszczęsną szklanką i nawet mi oko nie drgnęło.

        Ona wówczas miała, jak sądzę, jakieś dwa i pół roku, dziś natomiast jest już o dwa lata starsza i tak się stało, że zostałem z nią niedawno na dwie godziny zupełnie sam, a ona zażyczyła sobie, bym ją zabawiał. Ponieważ większość propozycji była nie na moje stare kości, uznałem że zaproponuję jej kolorowanki, co spotkało się wręcz z entuzjazmem. Dalej było tak:

- To co drukujemy?

- Motylki.

- Bardzo proszę. Ten może być?

- Nie. Jedź dalej.

- Te tutaj?

- Nie.

- Żaden?

- Jedź dziadzio niżej.

- Te tutaj są ładne.

- Nie. Wróć do góry. Tam był piękny.

- Bardzo proszę.

- Nie. Poszukaj koron.

- Okay. Szukamy koron. Popatrz jakie ładne.

- Nie. Jedź na dół...

       I w ten sposób przez bite dwie godziny: sukienki, korony, motylki, aniołki, koniki ze skrzydłami, kwiatki, serduszka, gwiazdki – a ja przez cały ten czas nie dość że grzecznie siedziałem przed tym durnym laptopem i wpisywałem kolejne hasła, podczas gdy w telewizji akurat leciał mecz Chelsea – Manchester City, i znów, nawet mi nie drgnęła powieka, a wszystko do czasu jak wróciła mama mojej ukochanej wnuczki i powiedziała jej żeby się przestała wygłupiać i dała dziadziowi spokój. No i dała.

       Nie będę tu się dziś popisywał i opowiadał, jak to owa sytuacja mnie zaskoczyła, bo ja od początku wiedziałem, że tak to właśnie będzie, a to z tego prostego powodu, że po tych wszystkich latach doskonale wiem, co to znaczy mieć wnuki. Rozumiem że większość czytelników tego tekstu jeszcze nie doznało owego szczęścia bycia dziadkiem, czy babcią i pełnego zrozumienia, że oto właśnie w oczach dziecka odbija się sam Pan Bóg, a zatem to dla nich przede wszystkim jest ów dzisiejszy tekst, by wiedzieli, że to co najlepsze w ich życiu – jeśli będą mieli to szczęście – jest jeszcze przed nimi.

        Zanim zasiadłem do tego tekstu, przeczytałem na Facebooku wpis Lecha Wałęsy, który, przyznaję, po raz pierwszy, gdy chodzi o niego akurat, mnie autentycznie poraził. Otóż, mówiąc krótko, Lech Wałęsa, przy okazji swoich kolejnych urodzin i chyba po raz pierwszy w życiu, poważył się na taką oto refleksję, że on się boi umierać, bo nie wie, czy nie trafi do piekła. Szczerze powiem, że tak jak, gdy chodzi o niego, nie mam na co dzień absolutnie żadnych dobrych myśli, tym razem wręcz zdrętwiałem. I już chwilę później przyszła mi do głowy myśl, że problem Lecha Wałęsy polega na tym, że on prawdopodobnie nie miał choćby jednej okazji, by spojrzeć w oczy któregoś ze swoich wnucząt, bo to był właśnie ten moment, by dojrzeć w owych oczach obraz samego Boga. Może wtedy byłoby mu dziś znacznie łatwiej. Zwłaszcza że w momencie gdy to zobaczył, zrozumiałby również, że nie ma się czego bać. No i dziś byłoby mu również znacznie lżej.

       I w ten sposób dzisiejszy tekst stał się tekstem typowo politycznym.




     

sobota, 18 września 2021

Czy LGBT da się leczyć?

 

 Mamy weekend, a więc proponuję Państwu swój najnowszy felieton dla „Warszawskiej Gazety”. O dzieciach we mgle.    

 

 

       Nie jest tak oczywiście, że ja na to nigdy wcześniej nie zwróciłem uwagi, bo to się rzuca w oczy jak najbardziej, natomiast muszę przyznać, że chyba dzis po raz pierwszy z taką jasnością zdałem sobie sprawę z  faktu, że na tak zwanych Paradach Równości zazwyczaj występuje niemal wyłącznie szkolna młodzież i to, co ciekawe, niemal zawsze w anturażu, który z żaden sposób nie wskazuje na to, że oni są choćby minimalnie związani ze środowiskami występującymi pod znakiem LGBT.

       Parę dni temu, tu gdzie mieszkam, przeszła wspomniana parada, a ja, ponieważ miałem parę spraw do załatwienia na mieście, przez parę dobrych godzin z przerwami miałem okazję obserwować jak kolejne grupki dzieci – co ciekawe głównie dziewczynki – z tęczowymi chorągiewkami maszerują w kierunku miejsca skąd następnie wszyscy mieli ruszyć w pochodzie w obronie tak zwanej tolerancji dla różnorodności, i daję słowo że nie zauważyłem, by tam ktokolwiek wyglądał choćby odrobinię ekstrawagancko. No i powtórzę raz jeszcze, że pomijając paru starszych byków, którzy wyglądali jakby tam przyszłi wyłącznie na podryw,  były to wyłącznie osoby urodzone już w XXI wieku. Oczywiście, ja biorę pod uwagę możliwość, że tam też były dziewczynki, czy chłopcy, którzy są w takim paskudnym momencie swojego życia, że nie bardzo są w stanie stwierdzić, czy są nim czy nią. Sam znam szkoły, gdzie jakiś Kuba czy Wojtek pojawia się na lekcjach ubrany w rajstopy i minispódniczkę, a na twarzy ma pełny make-up; pamiętam też maturę parę lat temu, gdzie do sali weszła pewna Asia, pod krawatem, w garniturze, w żadnej mierze nie przypominając dziewczyny. To jednak były wyjątki, Natomiast wiem, że przy pierwszej okazji ich koledzy i koleżanki bardzo chętnie biorą do ręki tęczowe chorągiewki i ruszają na kolejną Paradę Równości.

       Pora na refleksję, która tak naprawdę tworzy temat tego felietonu. Otóż ja się zastanawiam, czemu tam nie widać osób, które można by zidentyfikować jako zdeklarowanych członków środowisk LGBT. No a przede wszystkim oczywiście, czemu tam nie ma osób starszych, urodzonych jeszcze w czasach PRL-u? Czy to możliwe że w tamtych latach owa zaraza jeszcze nie istniała, a jeśli istniała, to czy była tak niszowa, że wręcz niezauważalna? A może oni w rzeczy samej żyli wśród nas, tyle że ze względu na ówczesną obyczajowość musieli się ukrywać. Możliwe, tylko czemu dziś, kiedy wreszcie nastała upragniona wolność i można się bezpiecznie pokazać, oni robią wrażenie jakby im nie zależało?

      Otóż mam podejrzenie, że na tę zagadkę mamy tylko dwie odpowiedzi: pierwsza to ta, że ich rzeczywiście całe to LGBT nic nie obchodzi, albo – co bardziej prawdopodobne – większosc z nich, kiedy weszła w dorosłość, podjęła pracę, założyła rodziny i na cały ten obłęd machnęła ręką. Czyli zwyczajnie wyzdrowiała. I to jest akurat bardzo dobra perspektywa na przyszłość.



 

piątek, 21 czerwca 2019

Miejsca w sercu


      Niedawno zdarzyło mi się, czy to na Facebooku, czy może na Twitterze, trafić na filmik, który pokazywał pewien nadzwyczaj interesujący eksperyment. Oto pewien pan pojawiał się w okolicy zupełnie zwyczajnego placu zabaw, gdzie, jak to na zupełnie zwyczajnym placu zabaw, dzieci się bawiły, a ich mamy siedziały sobie na ławeczce nieopodal i zabijały czas. Ów pan najpierw pytał kolejne mamy, czy one może uprzedzały swoje dzieci, by pod żadnym pozorem nie wdawały się w jakiekolwiek rozmowy z obcymi ludźmi, a kiedy one stanowczo zapewniały, że dzieci są w pełni świadome zagrożeń, przechodził do samego już eksperymentu.
      Myślę, że już większość z nas wie, do czego zmierzam, ale i tak opowiem. Otóż wspomniany pan podchodził kolejno do bawiących się dzieci ze ślicznym, malutkim, białym pieskiem i już po chwili, każde z tych dzieci zgadzało się pójść z nim gdziekolwiek on je zapraszał, tylko po to by zobaczyć więcej jeszcze słodszych piesków.
      Zakładając, że ów eksperyment był przeprowadzony uczciwie, a mam mocne podejrzenie, że z najwyższym prawdopodobieństwem tak właśnie mogło być, zadumałem się nad przyczyną takiego a nie innego zachowania tych dzieci. Dlaczego, mimo że są one bardzo mocno napominane przez rodziców, by pod żadnym pozorem nie rozmawiać z obcymi, bo tam czyha ból i śmierć, gdy przychodzi co do czego, wszystkie postanowienia je opuszczają. Otóż w tym jednym momencie prawdopodobnie o wszystkim decyduje ten jeden – symboliczny jak najbardziej – piesek. Mam głębokie przekonanie, że nie ma takiej nauki, takiej groźby, takiego lęku, które by nie ustąpiły wobec atrakcji jaką dla małego dziecka stanowi ów śliczny, mały, biały piesek.
      Pamiętam jak moje własne dzieci były jeszcze tak małe że nie wstydziły się chodzić ze mną za rękę – a ów czas towarzyszył mi przez grube ponad dziesięć lat – szliśmy kiedyś w czwórkę na spacer. Zosia siedziała mi na barana, Hanka i Antek po obu moich obu stronach, jak Ojciec przykazał, trzymali się moich kieszeni... i nagle, w chwili gdy czekaliśmy na odpowiedni moment, by przejść przez ulicę, Antka coś zainteresowało po jej drugiej stronie i dał w tak zwaną długą. Ja oczywiście najpierw na niego wrzasnąłem, on się gwałtownie zatrzymał, a ja w tej samej chwili, jako że obie ręce miałem zajęte trzymaniem Zosi za nogi, dałem mu lekkiego kopa w tyłek. Kop był odpowiednio lekki, jednak nie na tyle, by sześcioletnie dziecko mogło wzruszyć na niego ramionami. Od tego czasu on nigdy nie powtórzył tego numeru, a daję słowo, że okazji miał wiele. A ja dziś oczywiście nie sądzę żeby to akurat był powód dla którego on dziś żyje w zdrowiu i szczęściu, ale tego oczywiście wykluczyć nie mogę.
      Bóg mi świadkiem, że nienawidzę tego robić, ale muszę w tym momencie nawiązać do sprawy owej biednej dziewczyny, która parę miesięcy temu, wracając łódzkim rankiem – samotnie oczywiście, jak to ma dziś miejsce w przypadku wielu dziewczyn, które po tej biedaczce pozostały – z jakiegoś wieczornego spotkania, została zaczepiona przez nieznajomego Gruzina, poszła z nim do jego mieszkania, gdzie ten ją najpierw zgwałcił, a następnie okrutnie zamordował. Otóż mogę się tu fatalnie mylić, ale nie mogę się opędzić od myśli, że gdyby jej tato lub mama w pewnym momencie jej życia zdzielili jej porządnego kopa w tyłek, ona by dziś żyła.
      No dobra, przyznaję, że tamten kop nie był wpisany w program i został użyty w sytuacji awaryjnej, niech zatem zamiast kopa będzie zwykły klaps. Otóż nie mogę się opędzić od myśli, że gdyby to biedactwo w pewnym momencie swojego dramatycznie krótkiego życia dostała klapsa od mamy czy taty, dziś by żyła.
        Już wiemy, skąd dziś ten temat, prawda? Tak się mianowicie stało, że Rzecznik Praw Dziecka miał tę odwagę, by się wypowiedzieć na temat różnicy między klapsem a pobiciem, i w efekcie stało się to co się stać musiało. Liberalni politycy, oraz będące na ich usługach media żądają dziś dymisji Rzecznika, ponieważ ten rzekomo zachęca do przemocy wobec dzieci.
       A ja sobie przypominam pewien film sprzed lat, zatytułowany „Places in Heart”, gdzie Sally Field, swoją drogą nagrodzona przy tej okazji Oscarem za pierwszoplanową rolę, gra kobietę, która po niespodziewanej śmierci męża zostaje sama i musi sobie radzić z grupką dzieci. Któregoś dnia okazuje się, że jeden z jej synów nabroił, musi zostać ukarany, a ona, biedna, ponieważ nigdy tego nie robiła, nie wie, jak to się robi. W tym momencie Field zwraca się do swojego dziecka i pyta: „W jaki sposób ojciec by cię ukarał?”, na co ten jej odpowiada szczerze i uczciwie, że ojciec by mu dał na pupę ileś tam pasów. I to kochająca swoje dziecko matka niezwłocznie egzekwuje.
      Wiem, że powinienem ten tekst zakończyć jakimś odpowiednio mocnym akcentem, jednak nic mi mądrego do głowy nie przychodzi. Powiem więc tylko, że mam nadzieję, że tych idiotów ostatecznie do pionu postawią nasze dzieci. One im to co ważne do tych tępych głów wbiją najbardziej skutecznie. Bardzo na to liczę.



niedziela, 1 czerwca 2008

O tym, jak dobry Pan Premier kopie piłkę, a źli Polacy małe dzieci

Pan premier Donald Tusk, ponieważ postanowił był nieopatrznie uciec na tydzień od nieznośnych obowiązków do Peru, to i teraz nie ma jak jechać popatrzeć na swą ukochaną piłeczkę do Austrii i sobie beztrosko powrzeszczeć.
Piarowcy zakazali, a, jak wiemy, słowo specjalistów od wizerunku jest święte, szczególnie dla kogoś, kto poza wizerunkiem, nie ma dosłownie nic, więc pan Premier bez niego się nie rusza z domu. Zatem nie pojedzie i będzie się musiał męczyć ze swoimi ministrami, włóczyć bez celu po gabinetach, przeglądać papiery, z których i tak nic nie rozumie, a jak każą, to jeszcze wstawać rano i gdzieś jechać, uśmiechać się, a może nawet rozmawiać z ludźmi, którzy nawet nie umieją podbić piłki nogą dwa razy z rzędu.
Tragedia.
Przyznam, że osobiście nie głosowałem na Platformę, jestem tępym pisiakiem, ale i tak jest mi przykro, gdy myślę, że sytuacja, w jakiej znalazł się Donald Tusk może go zaprowadzić do domu wariatów, albo wręcz zabić.
Dlatego też, z pełnym z rozumieniem obserwowałem dzisiejszą wizytę pana Premiera na Lubelszczyźnie, słuchałem jego słów, z szacunkiem dla pracy odpowiednich specjalistów podziwiałem każdy gest Donalda Tuska i każdy odcień jego wizerunku. Biją w dzwony, trzeba się ratować. To wiem i to rozumiem.
Natomiast powiem absolutnie szczerze, nie mam pojęcia, dlaczego pod koniec swoich dni tryumfu, pan Premier postanowił zaangażować się w walkę o zakaz klapsów. Przede wszystkim pomysł, by w społeczeństwie, owszem robiącym głupstwa i niekiedy głęboko zdezorientowanym, ale jednak stosunkowo rozsądnym i myślącym, wyskakiwać z czymś tak nieprawdopodobnie kretyńskim, jak zakaz klapsów, wydaje się wyjątkowo nieprzemyślany. Jeśli się jest komunistą, albo kompletnie zbzikowaną feministką, czy jakimś popapranym ekologiem, rozumiem, trzeba mieć jakieś fantazje. Może to nawet być nakaz wtrącania się w życie rodzin.
Ale, kiedy się jest normalnie funkcjonującym obywatelem, na dodatek pod opieką specjalistów psychologów, socjologów, politologów, i wszelkich innych możliwych – logów, można by się było spodziewać czegoś więcej, niż głupkowate zakładanie sobie pętli na szyję.
Poza tym Donald Tusk pokazuje się publicznie od lat, jako taki czy inny liberał, a nie tępy socjalista, więc też wypadałoby się jakoś umieć w tego typu okolicznościach znaleźć.
I znów, rozumiem, że sytuacja jest trudna. Każdy widział tę głupkowatą peruwiańską czapeczkę i każdy już mniej więcej wie, co jest grane, więc wypada jakoś spróbować uciec od tego nieszczęścia. Więc Premier ucieka.
Ale tak? W taki sposób?
Opowiem teraz pewną historię, która, owszem może niektórych szokować, ale, która, jak sądzę, doskonale pokaże stan kompletnego zagubienia, w jakim znalazła się wizerunkowa kampania Donalda Tuska i jego partii.
Mam troje dzieci. Obecnie są już duże, dwoje się uczy, jedna córka studiuje i ogólnie rzecz biorąc, ponieważ jest okay, nie muszę się nimi za bardzo zajmować. Kiedyś jednak były małe, ja musiałem być bardziej czujny i w pogotowiu.
Szliśmy sobie pewnego dnia na spacer do parku. Najmłodsze dziecko siedziało mi “na barana”, bo było jeszcze malutkie, a dwoje pozostałych dreptało obok. W pewnym momencie, syn mój bezmyślnie wybiegł na jezdnię, prosto pod nadjeżdżający samochód, więc najpierw na niego ryknąłem, a ponieważ obie ręce miałem akurat zajęte trzymaniem córki, a mój stan emocjonalny wymagał czegoś bardziej spektakularnego, wymierzyłem mu staropolskiego kopa w tyłek. Tak się nieszczęśliwie stało, że obok nas stała jakaś pani, wówczas pewnie serdeczna miłośniczka Aleksandra Kwaśniewskiego, a obecnie – wszystko na to wskazuje – Donalda Tuska i zaczęła na mnie wrzeszczeć. Skoro ona zaczęła na mnie wrzeszczeć, to wszystkie moje dzieci się rozbeczały i zaczęły krzyczeć na tą panią, żeby się odczepiła od ich tatusia. Dlaczego? Bo wiedziały, że ich ojciec je kocha, że kopniak był wymuszony sytuacją, że nie był ani szkodliwy, ani groźny, ani tym bardziej nienawistny. Wiedziały też – bo były mądre i dobrze wychowane – że ich ojciec jest ich przyjacielem, a tak zwany głos opinii publicznej jest głosem wroga. Ja oczywiście rozumiem, że gdyby te słowa przeczytała jakaś paniusia, typu Kazimiera Szczuka, albo Magdalena Środa, to mógłbym prawdopodobnie za ułamek chwili zostać oskarżony o nieumyślne doprowadzenie do śmierci, a przynajmniej do trwałego uszkodzenia czegoś tam. Bo wiem, że kiedy już człowiek zwariuje choć trochę, ale naprawdę, to trudno jest ten proces zatrzymać. A oglądając i słuchając, choćby w TVN24, jednej i drugiej damy, mniej więcej się orientuję w stanie ich umysłowej kondycji i wiem też co się tam, w tych dziwnych głowach wyprawia.
Jednocześnie jednak, jestem przekonany, że zdecydowana większość ludzi w Polsce, doskonale wie, że, gdy mój syn dostał ode mnie tego słynnego kopniaka, nie stało się dokładnie nic, poza jeszcze jednym skromnym gestem nas rzecz dobrego rozwoju jednego dobrze zadbanego dziecka.
ziś, pokazują swoje szare oblicza ci wszyscy, którzy, albo z powodu jakiś chorych życiowych zaszłości, albo po prostu ze względu na ciężko zwichrowany intelekt, gotowi są mnie za ten mój występek wsadzić do wiezienia, a moje dzieci oddać pod opiekę specjalistów.
Trudno. Jakoś to przeżyję.
Jeszcze chwilę temu natomiast, wydawało mi się, że fakt iż Platforma Obywatelska i ich głupkowaty lider również pragną mnie osobiście widzieć w dybach, a moje dzieci we wzorcowym sierocińcu, jest czymś mocno zaskakującym.
Teraz jednak, kiedy już kończę wystukiwanie tej mojej refleksji, myślę sobie, że właściwie, czemu nie? Przecież to naturalne. To jest ten rodzaj umysłowości, ten rodzaj duszy, ta wrażliwość.
A poza tym polscy współcześni zapaterowcy, gdy już ostatecznie się zwinęli, muszą mieć godnych następców. Tusk z kolegami będą tu jak najbardziej na swoim miejscu.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...