piątek, 21 października 2022

Czy oni nas nienawidzą za to że jesteśmy Polakami?

       Nie wiem, czy to było parę miesięcy, pół roku czy rok temu, ale zdarzyło się że Onet opublikował wywiad z niejakim Kamilem Janickim na temat wydanej akurat przez niego książki pod tytułem „Pańszczyzna: prawdziwa historia polskiego niewolnictwa”. Z owej rozmowy dowiedziałem się, że polska historia naznaczona jest taką udręką, uciskiem i okrucieństwem, że kiedy w minionych czasach do Polski przyjeżdżali goście z takich krajów jak Anglia, Hiszpania, Niemcy, czy Francja i widzieli co się tu wyprawia, to, aby ten szok jakoś przeżyć, musieli się polskim samogonem upić w trupa.

        Zainteresowałem się ową informacją, bo, choć osobiście na historii znam się bardzo średnio, to mniej więcej wiem, jak się prezentują dzieje ludzkiego upadku i, gdy chodzi akurat o Polskę, to w porównaniu z wyżej wymienionymi  mamy jeszcze wiele do nadrobienia. No ale przeprowadził Onet rozmowę z owym Janickim i nazywając go „historykiem” przekazał nam bardzo dokładnie to co powinniśmy o sobie wiedzieć. Przeczytawszy więc ów wywiad, postanowiłem sprawdzić, jakimże to historykiem jest ów Kamil Janicki i znalazłem informację, że jest on przede wszystkim wydawcą internetowego magazynu wielkahistoria.pl, a ponadto autorem całej serii książek, takich jak „Pijana wojna. Alkohol podczas II Wojny Światowej”, „Pierwsze damy II Rzeczpospolitej”, „Upadłe damy II Rzeczpospolitej”, „Damy złotego wieku”, „Damy ze skazą”, „Epoka milczenia. Przedwojenna Polska o której wstydzimy się mówić”, „Damy przeklęte. Kobiety które pogrzebały Polskę”, „Seryjni mordercy II RP”, większość wydana - co mnie akurat nie dziwi -przez Wydawnictwo „Znak”, a tym samym doszedłem do przekonania, że mamy do czynienia z albo idiotą, albo bezczelnym cwaniakiem i machnąłem na niego ręką.

       I oto, proszę sobie wyobrazić, któregoś dnia szedłem sobie spacerkiem ze swoim psem i mijając pewną bardzo szczególną okoliczną księgarnię, rzuciłem okiem, i tam na wystawie zauważyłem książkę tego samego Kamila Janickiego o „prawdziwej historii polskiego niewolnictwa”, i pomyślałem sobie, że coś się faktycznie ciekawego dzieje. No ale i o tym ostatecznie z czasem zapomniałem, do czasu jednak gdy zaszedłem z wizytą do znajomych o poglądach jak najbardziej liberalnych, i tam na jednym z bardziej eksponowanych miejsc, zauważyłem tę właśnie książkę, i z miejsca się dowiedziałem, że to jest nadzwyczaj ciekawa pozycja, gdzie pewien "wybitny historyk" "udowadnia" jak to w czasach Polski pańszczyźnianej my Polacy dręczyliśmy prostych Bogu ducha winnych chłopów, i jak to cały świat nie mógł się nadziwić, jak człowiek mógł być tak nieludzki jak Polacy właśnie.

       Ponieważ sam fakt, że jeden głupi wywiad Onetu, potrafił doprowadzić do takiej eksplozji ludzkiego zidiocenia, zrobił na mnie naprawdę dojmujące wrażenie, w kolejnych dniach, ile razy zdarzyło mi się odwiedzić miejsca z mojego punktu widzenia ideologicznie podejrzane, bacznie się rozglądałem po wyłożonych tu i tam lekturach, i proszę sobie wyobrazić, że w większości były to współcześnie wydane książki opiewające głupotę, okrucieństwo, i ogólną nędzę Polski i Polaków na przestrzeni dziejów. Polski głupiej, bylejakiej, brzydkiej i przegranej, Polaków okrutnych, sprzedajnych i tchórzliwych. I proszę mi uwierzyć, że najpierw przeraziła mnie liczba tych tytułów, a chwilę potem świadomość, jak wielu z nas jest w stanie wydać ostatni grosz, by uzyskać kolejny bezpośredni dowód na to, że Polska jest zwyczajnie do dupy.

        W związku z tym odkryciem mam następującą refleksję, którą potrzebuję się tu podzielić. Wszyscy widzimy ideologiczno-kulturowy podział, z jakim od ponad już 30 lat mamy do czynienia w naszym kraju, a na który z tak przejmujacą rozpaczą zwracał uwagę już w roku 1991, kiedy wszyscy byliśmy ciemni jak tabaka w rogu, papież Jan Paweł II:

To jest moja matka, ta ziemia! To jest moja matka, ta Ojczyzna! To są moi bracia i siostry! I zrozumcie, wy wszyscy, którzy lekkomyślnie podchodzicie do tych spraw, zrozumcie, że te sprawy nie mogą mnie nie obchodzić, nie mogą mnie nie boleć! Was też powinny boleć!

        Od tego czau, obawiam się, sprawy posunęły się tak daleko, że dziś już nie chodzi ani o ten śmieszny kapitalizm, ani o te białe skarpetki, ani te zabójstwa ni w pięć ni w dziesięć, owe nieustanne dyskusje o tym, co zrobić by Kościołowi w Polsce wreszcie zamknąć pysk. Dziś na szali jest Polska jako taka i wiele wskazuje na to, że ci wszyscy do których w 1991 roku zwracał się z napomieniem Papież, znaleźli się w miejscu, gdzie nienawidzi się już tylko Polski, a cała reszta jest już tylko tego pochodną. Nie chodzi już ani o Kaczyńskiego, ani o Dudę, ani nawet o rzecznika Fogla. Tematem tego szaleństwa jest już tylko Polska, jako kraj i naród. A więc, gdy dyskusja na temat 600 tysięcy Euro dla Donalda Tuska umrze śmiercią naturalną, a za kilka tygodni dojdzie do kolejnego spięcia między władzą a opozycją, a my znowu zaczniemy się angażować w szalenie inteligentne debaty, pamiętajmy że przeciw sobie mamy ludzi, którzy Polską gardzą, jej nienawidzą i się jej wstydzą. I to jest początek i koniec tego całego szaleństwa.

 



 

środa, 19 października 2022

Knur, czyli jak Radek Sikorski uzyskał średnie wykształcenie?

 

    Uznawszy najwyraźniej że polska opozycja w swoich staraniach o powrót do władzy goni w przysłowiową piętkę i wymaga niezwłocznej pomocy, do akcji przystąpili Niemcy i na łamach swojego „Newsweeka” zamówili tekst dowodzący rzekomo tego, że kiedy w roku 2015 zostały opublikowane taśmy z zapisami rozmów w restauracji „Sowa i Przyjaciele”, to za samym ujawnieniem, jak i zapewne też za wcześniejszą akcją, stały kremlowskie służby. Dalsze wnioski z owego sensacyjnego jak najbardziej odkrycia były już oczywiste: to Rosjanie przygotowali całą tę prowokację, a ich celem było odsunięcie od władzy proeuropejskiej kolalicji Platformy Obywatelskiej oraz PSL-u i zastąpienie jej faszystowskim rządem Prawa i Sprawiedliwości. Jak wiemy dziś, rosyjski plan udał się znakomicie i w ten sposób w roku 2015 władzę w Polsce objął proputinowski rząd Prawa i Sprawiedliwości.

Tyle „Newsweek”, ciekawsze natomiast jest to, co nastąpiło później. Otóż wśród typowego internetowego zgiełku, głos na Twitterze zabrał sam kierownik sali Donald Tusk i zażądał natychmiastowego powołania specjalnej komisji, która wyjaśni, jak to w roku 2015 doszło do zainstalowania w Polsce ruskiej agentury, i zapowiedział w tej sprawie konferencję prasową. Ponieważ swoje wystąpienie zakończył on bon motem o „scenariuszu napisanym dla Kaczyńskiego obcym alfabetem”, na ów idiotyzm zareagował minister Maciej Wąsik i zachęcił Tuska, by ten na wspomnianą konferencję zaprosił Radka Sikorskiego, tak by ten mógł podzielić się z dziennikarzami swoją wiedzą na temat „obcego alfabetu”.

   Pewnie cała sprawa zakończyłaby swoją krótką, i nie szczególnie ciekawą przecież, egzystencję, gdyby nie fakt, że zupełnie ni stąd ni z owąd owa uwaga na temat Sikorskiego i owych bukw, w samym Sikorskim wywołała tak niesłychaną wściekłość, że ów nie potrafił zareagować inaczej, jak nazwywając Wąsika „knurem”. Właśnie tak. Nie kłamcą, nie faszystą, nie durniem nawet, ale knurem. Przepraszam bardzo, ale od tego chyba słabsze byłoby powiedzieć Wąsikowi, że jemu śmierdzi spod pach.

Wygląda jednak na to, że powinniśmy się postarać Sikorskiego zrozumieć. Wprawdzie głosy dotyczące ewentualnej współpracy Sikorskiego z niegdyś sowieckimi, a potem już rosyjskimi służbami pojawiają się z niepokojącą regularnością i w żaden sposób nie chcą się uciszyć, i mógłby się już on do nich jakoś przyzwyczaić, a co więcej, przygotować odpowiednio skuteczną reakcję, z drugiej strony jednak – jeśli rzeczywiście jest winny – jego sytuacja jest niegodna pozazdroszczenia: kiedy bowiem człowiek każdego wieczora kładzie się spać i nie ma pojęcia, czym go zaskoczy kolejny dzień, to w końcu musi przyjść moment, gdy wszystko nagle eksploduje i z tego obłoku nagle wyskakuje taki „knur”.

   Dla mnie zatem – choć oczywiście mogę się mylić, bo nawet gdybym siedział w głowie tego nieszczęśnika, to i tak nie potrafiłbym się tam odnaleźć – ów „knurowy” wybuch może stanowić dowód na to, że w Sikorskim wreszcie coś pękło i sprawy w najbliższym czasie mogą bardzo przyspieszyć, zwłaszcza że jak wiemy, minister Ziobro obiecał ujawnić wszystkie informacje ze śledztwa w sprawie taśm z „Sowy i Przyjaciół”.

    W tej zatem sytuacji może, chciałbym Radkowi Sikorskiemu – a jeśli on nabierze wody w usta, to odpowiednim służbom – zadać bardzo podstawowe pytanie: gdzie, kiedy i w jaki sposób Radek Sikorski zdał maturę. Gdy chodzi o mnie, to odpowiedź na to pytanie w całości mi wystarczy.



czwartek, 13 października 2022

O tym jak piękne potrafi być zło

 

      Gdybym miał stworzyć listę publicznych osób, którymi szczerze gardzę, z całą pewnością jedną z pierwszych pozycji zachowałbym dla red. Grzegorza Górnego, znanego nam głównie ze swoich ekspertyz doytyczących historii oraz aktualnej kondycji Kościoła, ze szczególnym uwzględnieniem obecnego „antypapieża”, ale też z chętnie wyrażanych opinii na tematy ogólne. Skąd te moje emocje, trudno mi to opisać słowami. W postaci Górnego razi mnie dosłownie wszystko, począwszy od tego co on mówi i w jaki sposób to robi, a kończąc na samej prezencji, geście i głosie. Jednak gdyby ktoś mnie poprosił o konkrety, to nic z tego. Mogę bardzo łatwo uzasadnić swoją niechęć do Donalda Tuska, a więc do czegoś wręcz nierzeczywistego, jakby wyjętego wprost z filmu o przybyszach z zaświatów, gdy chodzi o Górnego pozostaje mi tylko powiedzieć, że zwyczajnie nie mogę na niego ani patrzeć i ani go słuchać i to wszystko.

        I oto, proszę sobie wyobrazić ledwie co wczoraj trafiłem na artykuł opublikowany przez Grzegorza Górnego na portalu wpolityce.pl i zatytułowany „Władimir Putin jak Jeffrey Dahmer, a Angela Merkel? Wojna na Ukrainie w świetle kultury masowej” i już wiem: ja Górnym gardzę ze zwzględu na ten akurat artykuł. Żeby sprawę wstępnie przedstawić, powiem może kim był Jeffrey Dahmer. Otóż był to chłopak z amerykańskiej prowincji skazany w roku 1992 za dokonanie serii brutalnych morderstw, znieważenie zwłok oraz kanibalizm na 937 lat więzienia. I to na razie tyle o Dahmerze. Rzecz natomiast w tym, że Grzegorz Górny w swoim opublikowanym ni z gruszki ni z pietruszki tekście, owego Dahmera zestawia z Putinem oraz Angelą Melker – przez co, sprowadzając całość do dramatycznego wręcz absurdu, niejako z automatu unieważnia wszelkie racjonalne zarzuty w stosunku do tych dwojga – a robi to w sposób, który aż ocieka z jednej strony kłamstwem, a z drugiej kompletnym zidioceniem.

      Swój tekst, żeby dać sobie jakieś alibi, Górny rozpoczyna w następujący sposób:

„Obecny konflikt z Rosją Ukraińcy lubią porównywać do znanych filmów fabularnych”.     

      A dalej, wspomniawszy oczywiście o Sauronie i Orkach, co, jak rozumiem, ma dowieść tego, że Ukraińcy lubią ruską wojnę „porównywać do znanych filmów fabularnych”, kontynuuje:

„Ostatnio do tego zestawu doszedł nowy serial pt. ‘Potwór – historia Jeffreya Dahmera’, który miał niedawno swoją premierę na Netflixie.

      Co zatem jest takiego, co łączy Dahmera z Putinem i Merkel i co oczywiście Ukraińcy natychmiast zauważyli? Proszę bardzo, mamy i to:

„Sąsiedzi Dahmera mówili, że był miłym, spokojnym i nieco nieśmiałym człowiekiem, nie sprawiającym wrażenia psychopaty. Kilku z nich słyszało co prawda jakieś hałasy dochodzące z jego domu, ale myśleli, że to kłótnie między nim a jego gejowskimi kochankami, więc się nie wtrącali.

[...]

Putin też potrafił zauroczyć swoich rozmówców. Prezydent George W. Bush zwierzał się, że gdy spojrzał Putinowi głęboko w oczy, dostrzegł na dnie jego duszy prawdziwego demokratę. Henry Kissinger komplementował Putina słowami, że wszyscy porządni ludzie zaczynali przecież od pracy dla służb specjalnych. Sharon Stone, Kevin Costner, Kurt Russell, Goldie Hawn, Gérard Depardieu, Vincent Cassel i Monica Bellucci oklaskiwali na stojąco Putina, gdy na zamkniętym przyjęciu dla wybranych gości zaśpiewał im piosenkę „Blueberry Hill”. Co prawda słyszeli, że zamordował Litwinienkę, Politkowską i wysadził w powietrze parę budynków mieszkalnych, ale myśleli, że to jakieś porachunki wewnętrzne w Rosji, w które lepiej się nie wtrącać. W tej galerii naiwnych ludzi Zachodu wyróżnia się szczególnie jedna postać. Tą osobą jest Angela Merkel, dla której również znaleziono miejsce w historii Jeffreya Dahmera”.

        No zupełnie jak Dahmer i jego sąsiedzi, którzy widzieli, że mają u siebie człowieka znanego z publicznego obnażania się, dręczenia zwierząt, ciężkiego alkoholizmu, próżniaczego stylu życia, no i z częstych awantur ze swoimi homoseksualnymi kochankami, skazywanego wcześniej za publiczne obnażanie się, oraz molestowanie dzieci, ale ogólnie uważali, że to jest miły i dobry człowiek. A tu się nagle okazało, że za tym wszystkim stoi Putin i Merkel.

       A teraz proszę sobie wyobrazić, że to już niemal wszystko co Górny chciał nam powiedzieć. Tam nie ma nic więcej. To nawet nie jest artykuł, ale krótki komentarz, których wiele na takim Facebooku. Co skłoniło Górnego, żeby się za to wziąć? Skąd mu nagle przyszedł do głowy ten cały Dahmer?

       Otóż ja odpowiedź na te pytania mam. W rzeczy samej na Netflixie aktualnie jest pokazywany serial o Dahmerze i jak mi donosi moja córka, dziś, obok filmu „Wielka Woda”, jest to autentyczny przebój. Ktoś uznał, że w dzisiejszych czasach nic tak ludzi nie porusza jak historia kogoś takiego jak Dahmer i nakręcił o nim film. Grzegorz Górny oczywiście jako jeden z pierwszych pobiegł go obejrzeć, a kiedy już się z satysfakcją oblizał, pomyślał że to było jednak zbyt niskie dla było nie było katolickiego intelektualisty i postanowił swojej ekscytacji nadać jakiś poważniejszy walor, czyli skomentować to gówno na poziomie wojny na Ukrainie. Że niby jego cały ten Dahmer z jego szaleństwem w ogóle nie interesuje, ale  wyłącznie wywołuje poważne refleksje polityczne, no i wrzucił ten swój tekst, żeby się poczuć lepiej sam ze sobą. A że wyszło głupio? No, trudno.

       Czy ja w ten sposób sugeruję, że przypadek Jeffreya Dahmera  nie jest tematem do rozmyślań. Absolutnie nie. Ja sam, w swojej serii o słynnych morderstwach, o nim wspomniałem, tyle że nie po to, by siebie i innych epatować jego życiem i czynem, bo ile można? Mój tekst nawet tak naprawdę nie był o Dahmerze, ale o kiś zupełnie innym. Chciałem bowiem pokazać coś, co się zdarzyło obok tego wszystkiego, a co już, moim zdaniem, o wiele bardziej wiąże się z tą naszą straszna wojną. Proszę posłuchać:

 

Opowiadaliśmy tu sobie już jakiś czas temu o niesławnym masowym mordercy Richardzie Specku i o tym, jak mimo potworności swojej zbrodni, dokończył on swego żywota w więzieniu, oglądając telewizję, czytając pornograficzne magazyny, chlając i zapruwając się na śmierć amfetaminą, kokainą, psychotropami, czy cokolwiek udało się jemu i jego kumplom przemycić do celi. Napisałem ów tekst i właściwie od samego początku miałem przekonanie, że brakuje w nim czegoś, bez czego on pozostaje faktycznie niedokończony, a mianowicie bliższego spojrzenia na życie Specka w więzieniu, wyjaśnienia, w jaki sposób było go stać i na alkohol i na narkotyki, no i wreszcie, czy rozwiązanie tej zagadki nie zmusi nas do zweryfikowania naszej opinii, jakoby życie Specka w więzieniu było aż tak bardzo słodkie.

      No ale wróćmy do dnia, kiedy amerykański sąd skazał Specka za jego zbrodnie na karę śmierci i umieścił go jednym z najcięższych więzień w kraju, czyli w Stateville w stanie Illinois, gdzie ten miał już sobie spokojnie czekać na dzień, w którym ostatecznie spłonie na krześle elektrycznym. Od początku też jednak troską władz więzienia było to, by inni więźniowie –wśród których, o czym należy pamiętać, były osoby zaledwie nieco mniej zasłużone dla świata zbrodni –sami nie postanowili Specka wysłać do piekła. Dlaczego tak? Otóż powinniśmy wiedzieć, że, cokolwiek byśmy sobie myśleli na temat osób spędzających życie w murach więzień, oni mają swój wewnętrzny kodeks, którego jedna z zasad jest taka, że kobiet – zwłaszcza kobiet Bogu ducha winnych – się ani nie zabija, ani nie gwałci, a Speck był winien obu tych występków. Siedział więc Speck w więzieniu Stateville, mając świadomość, że każdy dzień może być jego dniem ostatnim, kiedy nagle, skutkiem apelacji obrony, Sąd Najwyższy zwrócił uwagę, że ława przysięgłych, która ostatecznie uznała Specka winnym zarzucanej mu zbrodni, została wyznaczona niezgodnie z Konstytucją i zamienił karę śmierci na 1200 lat więzienia. Od tego też momentu rozpoczął Speck w Stateville Penitentiary swoją walkę o przeżycie.

      Trudno powiedzieć, czy dziennikarz Bob Greene, który jako pierwszy zwrócił uwagę na fakt, że Speck w więzieniu praktycznie nie wychodzi ze stanu alkoholowego i narkotycznego upojenia, zadawał sobie pytania odnośnie tego, jak owa kontrabanda jest organizowana i za jakie zasługi Speck może sobie pozwolić na owe przyjemności. Faktem jest, że we wspomnianym wywiadzie jednego słowa na temat owej zagadki nie znajdziemy. Wprawdzie w pewnym momencie sam Speck przyznaje, że jego jedynymi kumplami w celi są członkowie czarnych gangów, co, biorąc pod uwagę fakt, że sam Speck był biały, powinno u każdego spowodować włączenie się ostrzegawczej lampki, jednak dziennikarz pyta Specka tylko, czy nie boi się, że przez ujawnienie kontrabandy, będzie miał kłopoty, na co ten ze śmiechem odpowiada: „Kłopoty? Jakie kłopoty można mieć przez 1200 lat?”

      W maju 1996 roku jedna z chicagowskich stacji telewizyjnych ujawniła zapis video jeszcze z roku 1988, otrzymany od anonimowego adwokata, na którym widzimy przede wszystkim, jak więźniowie Stateville, najwyraźniej nie mając nic przeciwko temu, że są filmowani, oddają się najróżniejszym seksualnym uciechom, swobodnie handlują narkotykami, bez zachowywania jakichkolwiek pozorów przekazując sobie pieniądze. W pewnym momencie na filmie widzimy również Specka, z powiększonymi hormonalnie piersiami i ubranego w jedwabne, damskie majtki, jak uprawia oralny sex z czarnym współwięźniem, wciąga porcję kokainy i oświadcza do kamery: „Gdyby wiedzieli, jak mi tu dobrze, to by mnie wypuścili”.

      Nie wiemy, czy po tym, jak owe taśmy ujrzały światło dzienne, władze Illinois podjęły jakieś kroki na rzecz oczyszczenia sytuacji w Stateville, wydaje się jednak, że wszystko zostało skutecznie zamiecione pod dywan, a powód tego był taki jak zawsze – podobnie jak nie ma sensu kopać się z koniem, nie ma też sensu wszczynać walki z więzienną subkulturą, gdzie wszystkie reguły są odwrócone, a i tak najważniejsze jest to, by nikomu nie stała się krzywda na zewnątrz.

      To co jest istotne dla nas, to fakt, że, jak zgodnie potwierdzają wszyscy komentatorzy, aby przeżyć, Speck przyjął jedyne sensowne rozwiązanie, a więc zgodził się świadczyć seksualne usługi czarnej społeczności Stateville. To dla nich powiększył sobie piersi, to dla nich zaczął nosić damską bieliznę, to im wreszcie postanowił służyć, jako owa szczególna „gumowa lala”. Dodatkową nagrodą oprócz życia był jeszcze darmowy alkohol i narkotyki. Czy zatem możemy faktycznie uznać, że Speck w istocie rzeczy nie poniósł kary, że jego życie za murami Stateville było lekkie jak piórko? Oczywiście nam tu, gdy siedzimy w naszych ciepłych i wygodnych fotelach, trudno jest to oceniać, i choć z naszego punktu widzenia, nie jest to los, który by nam jakoś szczególnie odpowiadał, to z jednej strony, wciąż pozostaje obraz owych biednych ośmiu dziewcząt tak okrutnie zamordowanych, a z drugiej, słowa wypowiedziane przez Specka na wspomnianych taśmach: „Gdyby wiedzieli, jak mi tu dobrze, to by mnie wypuścili”.

      A z drugiej strony, nie każdemu z nich się aż tak poszczęściło. Niektórzy z nas zapewne słyszeli o kimś, kto, niewykluczone, że gdy chodzi o potworność swojej zbrodni, Specka znacząco przewyższył, a mianowicie człowieka nazwiskiem Jeffrey Dahmer. Czym się ów Dahmer zasłużył dla tej bardziej mrocznej części świata? Otóż, mówiąc bardzo krótko, bo tak naprawdę nie o nim przede wszystkim, traktuje dzisiejszy artykuł, był on nekrofilem i kanibalem, który w latach 1978–1991 zabił, następnie zgwałcił co najmniej 17 chłopców. Urodził się w Milwaukee w stanie Wisconsin. Niedługo potem jego rodzina przeniosła się do Bath w Ohio. Jak ujawniło późniejsze śledztwo, od dzieciństwa fascynowały Dahmera martwe zwierzęta. W sobie tylko znanej kryjówce trzymał ukrytą czaszkę psa. Potrafił spędzać całe dnie obserwując rozkładające się szczątki zwierząt. Mimo oczywistego opętania, przez pewien czas bez sukcesu próbował studiować na uniwersytecie stanu Ohio, przez kolejne dwa lata służył w wojsku, jednak z powodu ciężkiego alkoholizmu został z wojska wyrzucony, wreszcie w roku 1982 przeniósł się do swojej babci do West Allis w stanie Wisconsin, gdzie mieszkał przez sześć lat. W sierpniu 1982 został aresztowany za obnażanie się w miejscu publicznym. Cztery lata później aresztowano go ponownie za masturbowanie się w miejscu publicznym przed dwoma chłopcami. Tym razem został skazany na rok więzienia, z czego odsiedział 10 miesięcy. W 1988 został aresztowany za molestowanie seksualne 13-letniego chłopca, skazany na rok prac społecznych i zarejestrowany jako przestępca seksualny. Obronie udało się jednak przekonać sąd, że Dahmer jest psychicznie chory i wymaga leczenia, więc na pięć lat został skierowany do otwartego ośrodka psychiatrycznego. Jak znów wykazało późniejsze śledztwo, mniej więcej w tym samym czasie mordował już średnio raz na tydzień.

      Wreszcie, 22 lipca 1991 roku, 31-letni wówczas Dahmer został ujęty przez policję, postawiony przed sądem i za 15 udowodnionych zabójstw otrzymał 15 wyroków dożywotniego więzienia, co w sumie dało mu 937 lat więzienia. Nie zmienia to jednak faktu, że, jak już wspomnieliśmy, istnieje bardzo duże podejrzenie, że przez wszystkie te lata Dahmer mordował niemal bez przerwy.

      I tu się pojawia główny bohater dzisiejszej opowieści, człowiek nazwiskiem Christopher Scarver. Urodzony jako drugie z pięciorga dzieci w pierwszej z brzegu czarnej rodzinie w Milwaukee w stanie Wisconsin, kiedy dorósł, przez pewien czas próbował żyć, jak większość jego kolegów, jednak – również jak część z nich – popadł w alkoholizm, a jego bezkompromisowa mama wyrzuciła go z domu. W wieku 21 lat zdobył pracę w Cywilnym Korpusie Ochrony Przyrody i obietnicę zatrudnienia na pełen etat. Tak się jednak niefortunnie zdarzyło, że chwilę później dotychczasowy szef został zastąpiony przez niejakiego Steve’a Lohmana, który najpierw odmówił Scarverowi etatu, a następnie przy najbliższej okazji kazał mu wypłacić zaledwie 15 dolarów, w związku z czym oburzony Scarver, z rewolweru, który miał ze sobą, palnął Lohmanowi w łeb. Następnie zwrócił się do obecnego na miejscu kierownika odcinka, Johna Feyena, i zwracając się do niego „panie Hitler” zażądał od niego pieniędzy. Przerażony Feyen najpierw wypisał Scarverowi czek na 3000 dolarów, po czym uciekł, sam Scarver natomiast został skazany na dożywocie i skierowany do Columbia Correctional Institution w miejscowości Portage w stanie Wisconsin. Jak się wkrótce miało okazać, to tam też właśnie od paru lat spędzał swój czas Jeffrey Dahmer.

      Podobnie jak to było w przypadku Richarda Specka, służby więzienne bardzo troszczyły się o bezpieczeństwo Dahmera i przez równy rok kazały mu żyć w odosobnieniu, jednak po tym czasie, kiedy uznały, że już nic mu nie grozi, a sam Dahmer bardzo prosił, by mu pozwolić żyć wśród ludzi, przyznały mu łagodniejszy reżim, a nawet pozwoliły mu dbać o czystość toalet. Nie wiadomo, czy to kontakt z ludźmi, czy praca przy czyszczeniu kibli, coś jednak sprawiło, że któregoś dnia Jeffrey Dahmer poprosił o to, by mu dostarczyć do celi egzemplarz Biblii i już po krótkim czasie nie dość że ujrzał Boga, nie dość, że jako członek jednej z tysięcy działających w Stanach protestanckich dominacji przyjął Chrzest, to jeszcze zawarł bliską przyjaźń z pastorem, który udzielał mu Chrztu i od tego czasu systematycznie odwiedzał Dahmera w więzieniu.

      I oto rankiem 28 listopada 1994 opuścił Dahmer swoją celę, by jak co dzień zabrać się za sprzątanie toalet. Towarzyszyło mu dwóch innych więźniów, niejaki Jesse Anderson odbywający karę dożywocia za zabójstwo żony, oraz… tak, tak – Christopher Scarver. W pewnym momencie – trudno powiedzieć, czy intencjonalnie, czy przez przeoczenie, choć są źródła, które twierdzą, że cała akcja była starannie zaplanowana – cała trójka została na chwilę pozostawiona bez opieki i wówczas przy pomocy stalowego pręta Scarver zatłukł na śmierć najpierw Dahmera, a potem, na dokładkę jeszcze, Andersona.

      W wyniku swojego czynu, Scarver otrzymał dodatkowy wyrok dwóch kar dożywocia, co, jak pewnie wszyscy rozumiemy, nie zrobiło na nim jakiegokolwiek wrażenia, natomiast nie ulega najmniejszej wątpliwości, że wdzięczność rodzin osób, które zostały zamordowane przez Dahmera, owe dożywocia mu w pełni rekompensuje. A co wcale nie jest tu najmniej istotne, nie ulega najmniejszej wątpliwości, Christopher Scarver, który, w odróżnieniu od swoich ofiar, wciąż żyje w Columbia Correctional Institution, jest z całą pewnością szanowany przez swoich zarówno czarnych jak i białych kumpli i z całą pewnością ani nie musi powiększać sobie hormonalnie piersi, ani tym bardziej udzielać się towarzysko lepszym od siebie. Bo są sytuacje, kiedy prawa i sprawiedliwości nie jest w stanie pokonać nic. No może z wyjątkiem systemu pod nazwą ADX Florence. Ale o tym już było.

 


        

 

 

wtorek, 11 października 2022

O człowieku okrutnym i głupim

 

Pozostając pod wrażeniem wręcz wysypu ostatnich wystąpień Donalda Tuska, od parunastu już dni myślę sobie o tym, by w jakiś sposób się nim zająć i potraktować tak jak on na to jak najbardziej zasłużył. Przyznam że już parokrotnie zabierałem się za tych kilka odpowiednio dosadnych słów, jednak za każdym razem, prędzej czy później, dochodzilem do wniosku że temat mnie przerasta i to co udało mi się napisać niezmiennie wywalałem w kosmos. Dziś więc wygląda na to, że przez te wszystkie lata od czasu gdy się nam objawił, ów dziwny człowiek, przez swoją praktyczna nierealność, obrósł w pancerz, który go chroni przed jakąkolwiek próbą opisu. W tej sytuacji, zdecydowałem się przypomnieć tu swój stary tekst jeszcze z czasów, gdy on był już wprawdzie jak najbardziej w miejscu w którym jest dziś, ale wciąż miał w sobie ślady jakiejś rzeczywistości, a przez to można było spróbować się do niego cokolwiek przybliżyć. A gdy dziś wspominam tamtą swoją refleksję, widzę że już wtedy nie było łatwo. Proszę rzucić okiem, oto tekst sprzed niemal 10 już lat.

 

 

Zdaję sobie sprawę z tego, że zajmowanie się po tych wszystkich latach kimś takim, jak Donald Tusk jest zajęciem z pewnego punktu widzenia mocno kompromitującym, zdarzyły się jednak ostatnio, jedna po drugiej, dwie rzeczy, związane właśnie z tym dziwnym człowiekiem, które mnie zainspirowały do tego stopnia, że zwyczajnie nie potrafię się opanować. Zanim przejdę do sedna, powiem może od razu, o co chodzi. Otóż pierwsza z nich, to książka firmowana przez żonę Premiera, Małgorzatę Tusk, gdzie, jak słyszę, w pewnym momencie przyznaje ona, że był taki moment w ich wspólnym życiu, kiedy ona uznała, że „ten Donald to jednak jest głupi”. Tam akurat jest trochę więcej tego typu uwag, jak choćby ta, że on był „mendowaty i lubił wypić”, jednak to „głupi” ze wzgledów, które przedstawię niżej, zrobiło na mnie wrażenie największe.

Druga przygoda, która ostatecznie doprowadziła mnie do napisania tego tekstu, związana jest z wizytą Tuska u jakiejś rodziny, gdzie w pewnym momencie widzimy, jak on włazi do pokoju ich synka, siada na jego łóżku w pozycji „na Putina” (swoją drogą, ciekawe, czy on się tego nauczył właśnie od niego) wyciąga z reklamówki prezent dla dziecka, coś tam mruczy pod nosem, jakby nie za bardzo wiedział, co mu tam dali, a następnie rzuca „Król Lew!”. Ja wiem, że to trzeba zobaczyć i że żadne słowa nie zastąpią obrazu, ale się postaram. Otóż w tym momencie Tusk robi wrażenie kogoś, kto jest tak nieprawdopodobnie głupi właśnie, że nie jest w stanie nawet wykonać czynności tak prostej, jak wyjęcie prezentu, przekazanie go dziecku i wypowiedzenie tego jednego, czy dwóch zdań: „A tu prezent ode mnie, film o ‘Królu Lwie”. Mam nadzieję, że jeszcze nie widziałeś”.

Gdy idzie o Donalda Tuska, ja właściwie od pierwszego dnia gdy go ujrzałem, miałem bardzo czysty jego obraz, to znaczy, wiedziałem, że to jest skończony bałwan, a kto wie, czy nie ktoś jeszcze gorszy. Natomiast wciąż się pojawiała pewna kwestia, która mnie napełniała wątpliwościami. Otóż raz na jakiś czas pojawiał się ktoś, kto go znał bardzo dobrze, i kto mnie informował, że Tusk to człowiek niesłychanie przebiegły, o szczególnej inteligencji, polityk, który ma w sobie coś takiego, że ani Palikot, ani Gowin, ani choćby i Schetyna nie są w stanie go przechytrzyć. I w takich chwilach myślałem sobie, że ten dysonans jest dla mnie nie do przejścia. Ja najzwyczajniej w świecie nie rozumiem, jak ktoś w tak oczywisty sposób głupi, może jednocześnie odnosić takie sukcesy w zarządzanej przez siebie branży.

Wizyta Donalda Tuska u tej rodziny – co zresztą już pewnie wszyscy mieliśmy okazję przeżyć – jest od początku do końca czymś bardzo szczególnym. Mamy bowiem człowieka, który funkcjonuje w samym centrum życia publicznego od ponad dziesięciu już lat, który, wydawałoby się, co jak co, ale zachowania opisanego wyżej typu, ma opracowane od początku do końca. Tymczasem to, co widzimy, to jest popis tak niesłychanej niezgrabności, że, przy całej swojej skromności, ja bym potrafił się zachować lepiej.

Ktoś powie, że Tusk pewnie tak naprawdę jest człowiekiem bardzo nieśmiałym, albo kimś, dla kogoś udawanie jest rzeczą zbyt trudną, by je skutecznie eksploatować, no ale mam nadzieję, że nikt z nas w to nie uwierzy. Jego można podejrzewać o wszystko, ale z całą pewnością nie o nieśmiałość i naturalność. Donald Tusk to człowiek, który jest cały skonstruowany z plastiku, nieśmiałość natomiast jest dla niego uczuciem równie obcym, jak… ja wiem? Strach, smutek, czy radość. Donald Tusk, to, na moje oko, jest ktoś, kto w momencie, gdy mu się wyjmie baterię, może równie dobrze przestać istnieć. Tymczasem on wchodzi do tego mieszkania i zachowuje się, jakby ci, co go zaprogramowali, zapomnieli zainstalować któryś z elementów, i on nagle stanął oko w oko ze swoim… no właśnie, czym? Małgorzata Tusk twierdzi, że on jest „głupi”.

I to, moim zdaniem, jest czymś niezwykle ciekawym. Jak sięgam pamięcią, wśród najbardziej standardowych obelg, słowo „głupi” raczej nie funkcjonowało. Jeśli chcieliśmy komuś dokuczyć, mówiliśmy, że to „idiota”, „kretyn”, czy choćby – że pozostaniemy przy poetyce proponowanej przez Małgorzatę Tusk – „menda”, czy „tuman”. Określenie „głupi”, jeśli się nie mylę, nigdy nie pełniło funkcji retorycznej, lecz czysto opisową. Ja zdaję sobie sprawę z tego, że Małgorzata Tusk sama tej książki nie pisała, i że w ogóle sam pomysł na to, by ona powstała, nie należał do niej. Mam jednak pewność, że to zdanie „Ten Donald jest jednak głupi”, to jest jej osobista zasługa. A jeśli tak, to ona go określiła w ten sposób nie tak, jak się czasem mówi, że ktoś jest gangsterem, złodziejem, czy właśnie idiotą. Słowo „głupi” opisuje ludzi – cokolwiek by to miało znaczyć – po prostu głupich.

Oglądam więc jeszcze raz tę szczególną wizytę w tym nieszczęsnym domu, patrzę na Premiera i myślę, że wiem doskonale, co ona miała na myśli mówiąc, że „Ten Donald to jednak jest głupi”. Jak wiemy, jestem żonaty od niemal 30 już lat, i myślę, że nie ma takiego epitetu, którym moja żona, a wcześniej narzeczona, mnie nie zaszczyciła. Ona nawet – czego nie wykluczam – mogła mi powiedzieć, że jestem chamem i idiotą, czy nawet chujem. Natomiast nie mam najmniejszych wątpliwości, że jej nawet do głowy by nie przyszło, by kiedykolwiek o mnie powiedzieć, że jestem głupi. A później jeszcze się tym chwalić

No właśnie: chwalić się. Małgorzata Tusk, przyjmijmy nawet, że sama pisze tę książkę, i przyznaje w niej, że jej mąż jest, czy choćby tylko był, głupi. Rzecz w tym, że, z tego, co zdążyłem zauważyć, ona – w odróżnieniu choćby od mojej Małgorzaty – nie jest kimś szczególnie… lotnym. Poza tym, przepraszam bardzo, ale żeby wyjść za mąż za kogoś takiego jak Donald Tusk, trzeba mieć w sobie coś szczególnego. Staje więc ona przed nami, wywleka jakieś osobiste sprawy sprzed lat, opowiada o tym, jak to zdradziła swojego męża, jak to drugie ich dziecko zostało poczęte wyłącznie na zasadzie consensusu, jak to ich wspólne życie było dla niej nieustannym użeraniem się z jej własnym przekonaniem o tym, że wyszła za człowieka „głupiego”, a ja sobie myślę, że jeśli to jest świadectwo kogoś takiego, jak ona, to ma to wartość szczególną. Wystarczy przecież spojrzeć na te ich dzieci: przecież nie ma takiej możliwości, by to była tylko wina jego genów.

No więc w końcu zostajemy tylko z tą jedną informacją. On jest głupi. Po prostu, głupi. Zyta Gilowska kiedyś powiedziała, że on jest też człowiekiem okrutnym. I jest rzeczą oczywistą, że to określenie, również nie ma waloru retorycznego. Jeśli ktoś jest okrutny, to jest okrutny. Jeśli jest głupi, jest głupi. Jeśli natomiast jest głupi i okrutny, to znaczy, że powinniśmy wszyscy zachować pełną gotowość. Bo diabli wiedzą, co się może wydarzyć. To już chyba lepiej trafić na zaćpanego szczeniaka ze sprężyną.

 

Minęły lata, przed nami znów stoi Donald Tusk, a ja osobiście nie mam najmniejszych wątpliwości, że w rzeczy samej już lepiej byłoby trafić na to nieszczęsne dziecko.


 

 

niedziela, 9 października 2022

O intrusywnym R, czyli Wharafuckisthis

       Po paru bardzo poważnych ostatnio notkach, postanowiłem zdobyć się na coś lżejszego, a skoro lżejszego to czemu nie na parę bardziej świeżych uwag na temat języka angielskiego.

        Nie wiem jak Państwo, ale ja, gdy byłem jeszcze dzieckiem, to byłem przekonany, że tradycyjne amerykańskie „get out” wymawia się jako „geRaut”. Czemu tak? Nie mam bladego pojęcia, ale powodem prawdopodobnie było to, że na jak najbardziej wówczas dostępnych publicznie westernach, owo zawołanie tak właśnie brzmiało i nikt z nas się nawet nad tym czymś nie zastanawiał. A zatem, ile razy chcieliśmy przyszpanować i do kolegi z podwórka powiedzieć „GeTaut”, mówiliśmy „geRaut”

       O co mniej więcej chodzi, dowiedziałem się jeszcze na studiach, jednak ze względu na – jak dziś to jestem skutecznie ocenić – szczególną gnuśność człowieka, z którym mieliśmy zajęcia, moja wiedza na ten temat była wyjątkowo ograniczona.

        Potem oczywiście przyszedł czas, gdy wsłuchałem się w wielki przebój Beatlesów „A Day in the Life” i charakterystyczny fragment „saw a film” został zaśpiewany jako  „soərefilm”.

        Dopiero po latach, gdy już sam byłem nauczycielem, a za sobą miałem już swoje doświadczenia, zwróciłem też uwagę na to, jak moja ukochana córka chrzestna, w ramach jakiegoś kaprysu, odezwała się do mnie po angielsku i zamiast zwykłego „I don’t know”, powiedziała: „əronnou”, a ja uświadomiwszy sobie, że to jest dokładnie to samo zjawisko – zadałem sobie pytanie: skąd ona to wie, i od razu sam sobie odpowiedziałem: to jest odruch.

         Potem już raz za razem, pojawiali się tu u mnie uczniowie, wrzucający ów dźwięk „r” wydawałoby się w sytuacjach zupełnie nieuprawnionych, a ju już wiedziałem, że to są ci, co skutkiem pełnego otwarcia na język, uzyskali ową automatyczną umiejętność korzystania ze wspomnianego „r”.

        Ponieważ wiem, że wśród czytelników tego bloga są osoby, które w sytuacji, gdy chcą powiedzieć, że czegoś nie wiedzą, używając języka angielskiego,tak jak moje dziecko chrzestne mówią „əronnou”, pomyślałem sobie, że może oni chcieliby usłyszeć proste wyjaśnienie, czemu akurat tak. A rzecz polega na tym, że w sytuacji gdy jedno słowo w języku angielskim kończy się na nieakcentowaną samogłoskę „ə”, a kolejne zaczyna się od samogłoski akcentowanej, między jednym a drugim pojawia się owo „r”. Czemu? Diabli wiedzą, czemu. Pojawia się i już, i stąd, kiedy mówimy na przykład „media attention”, między mediami a zainteresowaniem musi się pokazać owo „r”, tworząc ciąg „mediaRattention”.

         Ktoś się w tym momencie zapyta, skąd w na początku wspomnianym „get out”, zamiast owego „t” wyskakuje nasze „r”. Powód jest prosty. Oto wypowiadając szybko sekwencję „get out” zwykle połykamy „t” i zamiast get wyskakuje nam coś w rodzaju „gə”, a zaraz po tym, naturalnie, jeszcze przed out pojawia się nasze „r”. Jeszcze ciekawsza sytuacja jest z „I don’t know” mojej chrzestnej córki. Tu również jednak, jeśli wypowiadamy tę frazę odpowiednio szybko, najpierw „I” realizuje się przez nieakcentowane „ə”, z sekwencji „don’t” wypadają „d” oraz „t” i w efekcie zamiast „I don’t” pojawia się „aron”, i ostatecznie wspomniane na początku „aronnou”.

         Mam oczywiście świadomość, że wielu z nas cała tu w tej chwili poruszona kwestia kompletnie nie zainteresuje. Mimo to, dla zainteresowanej części czytelników mam zagadkę: dlaczego, niezależnie od tego, czy nasza swego czasu wybitna tenisistka Agnieszka Radwańska miałaby nosić nazwisko Radwańska, czy Adwańska, Mats Willander nazwisko to tak czy inaczej wymawiałby „radvanskə”. „AgneʃkəRadvanskə”.

         A jeśli ktoś ma jakieś wątpliwości i pragnie zawołać „But I...," niech śmiało ryzykuje – "bəRai".




 

     


piątek, 7 października 2022

Czy Anne Applebaum była dzieckiem specjalnej troski?

 

      Żona Radosława Sikorskiego, Anne Applebaum, zabrała głos na Twitterze i oświadczyła co następuje:

Kiedy Europa skupia się na najgorszym kryzysie dyplomatycznym i militarnym od dziesięcioleci, polski rząd koncentruje się... na tworzeniu nowego kryzysu z Niemcami, domagając się absurdalnych reparacji za II wojnę światową”.

      Tylko tyle, ale, jak chyba wszyscy tu rozumiemy, aż tyle, a ja, zanim przejdę do sedna, chciałbym się podzielić pewną refleksją. Otóż, tak się złozyło, że wśród swoich znajomych mam pewnego jak najbardziej prawdziwego Hindusa, który wprawdzie aktualnie pracuje w Polsce, ale całym sercem i duszą tkwi w rodzinnych Indiach, ma tam bliskich, a Indie uważa za swój dom. W związku z tym też każdy wolny od pracy czas wykorzystuje na to, by lecieć do Indii i tam się spotykać z rodziną i przyjaciółmi. Ostatnio jednak poinformował mnie on, że ostatnie jego podróże do Indii mają wymiar szczególny, bo poza rodzicami i braćmi, ma on tam cztery siostry, które zgodnie z tradycją należy jak najszybciej wydać za mąż, a skoro za mąż, to trzeba też dla nich znaleźć odpowiedniego męża, odpowiednio go opłacić, no i doprowadzić do ostatecznego ślubu. Podstawowym jednak dziś problemem jaki ma mój znajomy jest taki, że jedna z jego sióstr jest – tu nie wiem dokładnie w czym konkretnie rzecz – niepełnosprawna i w tej sytuacji ona jest przeznaczona na odstrzał i to na odstrzał w sensie dosłownym. A ponieważ rodzina, trzymając coś takiego w domu, będzie w konsekwencji skazana na publiczną niesławę, jedynym dla nich wyjściem jest ją albo otruć, albo zwyczajnie zabić. I to ów mój znajomy, będzie się musiał tą kwestią zająć. Przez to też on tam wciąż wsiada w samolot w Polsce i leci tam gdzieś do swojego Pendżubu, czy diabli wiedzą gdzie i stara się ogarnąć sytuację.

      Zdaję sobie oczywiście sprawę, że to co akurat napisałem robi wrażenie potężne. Ja sam, kiedy on mi to opowiedział – swoją drogą, z zupełnie spokojną, jak zawsze sympatycznie uśmiechniętą twarzą – też zadrżałem. Z tego jednak co mi wiadomo, dla niego, dzień w którym mi swoje zmartwienia opisał, był zaledwie jeszcze jednym z całej serii dni, gdzie tego dnia trzeba załatwić to, a drugiego co innego, a poza tym business as usual. Taki jest ten świat i nam nic do tego.

       Ktoś mniej domyślny zapyta mnie, co ta historia ma wspólnego z Anne Appelbaum, a ja w tym momencie, zamiast organizować swoisty konkurs, przejdę do wyjaśnień. Najpierw jednak proszę, byśmy się zapoznali z tym, kim to mianowicie jest owa Anne Applebaum. Wkipedia podaje:

Urodziła się w amerykańskiej rodzinie pochodzenia żydowskiego, jako córka ustosunkowanego prawnika Harveya M. i Elizabeth Applebaumów. Ukończyła studia z wyróżnieniem na Uniwersytecie Yale’a, gdzie w 1986 uzyskała licencjat z historii i literatury. Uzyskała również tytuł magistra stosunków międzynarodowych na London School of Economics w 1987. Studiowała także w St Antony’s College na Uniwersytecie Oksfordzkim”.

        Ja rozumiem, że powyższa informacja może na kimś mniej zorientowanym zrobić wrażenie, ale z tego wszystkiego tak naprawdę pozostaje tylko Harvey M., ów licencjat w Yale, no i słynna nagroda Pulitzera, o której wartości najlepiej świadczy lista z każdym rokiem coraz bardziej zabawnych laureatów. A cala reszta to już jest kompletne nic: London School of Economics to szkoła, którą potrafił ukończyć nawet ktoś taki jak Mick Jagger, a studiami w którymś z oxfordzkich college’ów może się pochwalić nawet jej mąż-idiota. Problemem więc dla nas jest to, że nie mamy bladego pojęcia, jak to się stało, że lata temu do ustosunkowanego prawnika” nazwiskiem Applebaum, uderza jakieś byle co z Polski, przedstawiające się jako katolik i narodowiec, a ci mu mówią mu: „Bierz ją pan i wypierdalaj”.

          No a dziś, kompletnie oszołomieni, stoimy wobec tej dziwnej parki i nie potrafimy przestać myśleć, co to za cholera? Kim jest ten cały Siskorski, który w roku 1981, z tej trzeciej klasy liceum w Bydgoszczy, przeskoczył na poziom gdzie popisuje się do dziś, no i ta kobieta, której rodzice, ambitni amerykańscy Żydzi któregoś dni zobaczyli Sikorskiego i oddali mu swoją córkę, jak parę starych kaloszy.

        Na wszystkie te pytania odpowiedzi dziś jeszcze nie uzyskamy, ja natomiast jestem gotów zaryzykować podejrzenie, że gdy idzie o Anne Applebaum stary Applebaum uznał, że z niej w gruncie rzeczy i tak nic nie będzie, i już tylko wyczekiwali tego myszegene, który ją zechce. Pojawił się Radek Sikorski i wziął ją jak swoją. Gdy natomiast chodzi o całą resztę, to, sądząc po twitterowym wpisie Anne Applebaum, podejrzewam że całe jej szczęście sprowadza się do tego, że Żydzi, w odróżnieniu od Hindusów, mają jakieś ludzkie odruchy, no i że po świecie chodzą jeszcze tacy nieudacznicy jak Radosław Sikorski.

 


      

 

 

        

poniedziałek, 3 października 2022

Gdy umiera TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji

 

      Podobno zmarł Jerzy Urban, a ja mam w związku z tym pewien dylemat. Chodzi o to, że, jak niesie gminna wieść, o zmarłych można albo mówić wyłącznie dobrze, albo nie mówić wcale. Ponieważ jednak kompletnie zlekceważyć tego co się, jak słyszymy, stało, nie mogę – o czym za chwilę – pomyślałem, że coś napiszę, ale za to oddam Zmarłemu to, co mu się należy, a więc będę o nim mówił wyłącznie dobrze. Zanim jednak przejdę do rzeczy, wyjaśnie tylko, dlaczego musiałem się dziś odezwać. Otóż, ja mocno biorę pod uwagę, że Jerzy Urban wcale nie umarł, a kolportowana dziś najpierw przez jego żonę, potem przez tygodnik „Nie” – a więc źródła równie wiarygodne, jak on sam – a w końcu też przez media, to kolejna błazenada tego dziwnego człowieka. Nie zdziwię się więc wcale, jeśli jutro, pojutrze, czy za tydzień, Urban nam wyskoczy w swoim tradycyjnym sztafarzu i całe zgromadzone towarzystwo wybuchnie perlistym rechotem. Nie zdziwię się nawet, gdy, jeśli faktycznie dojdzie do pogrzebu, nagle ktoś zauważy, że wsród żałobników znajduje się i on, z szyderczo wywalonym jęzorem. Piszę więc o tym dziś, po to tylko, by nikt mi nie zarzucił, że i ja się dałem tak fatalnie nabrać na urbanowego psikusa.

       Gdy chodzi natomiast o to, że o nim dziś będzie tylko dobrze, to proszę posłuchać fragmentów z mojej dawnej refleksji, jeszcze z roku 2012:

        Jest w Jerzym Urbanie coś takiego, co sprawia, że nie istnieje jakakolwie możliwość zranienia go w sposób inny niż fizyczny. A kto wie, że i nawet tak. Oto jest on kimś, na kogo nie jest w stanie zadziałać ani modlitwa, ani przekleństwo. Ani serdeczność, ani wściekły gniew. Bo każde z nich go wyłącznie żywi i bardzo negatywnie napędza. Dlaczego? Bo jest Urban uosobieniem zła niemal doskonałego, a jako taki, powinien być omijany szerokim łukiem, a nie poddawany jakimś pustym eksperymentom.

       Ale jest też w Urbanie coś, co owo zło definiuje w sposób bardzo uniwersalny. On jest zwyczajnie słaby. Jak by to powiedział mistrz John Lydon, Urban jest „fucking weak”. On nie jest ani dowcipny, ani – wbrew temu co jeszcze głupsi od niego twierdzą – „piekielnie” inteligentny, ani nawet ciekawy. Proszę zwrócić uwagę na wszystko, czego on dotychczas dokonał. Na poziomie zawodowym, on nie różni się ani odrobinę od kogoś takiego jak Krzysztof T. Toeplitz, Daniel Passsent, czy Ernest Skalski, że wspomnę tylko jego kolegów. On zawsze był tylko jednym z tych reżimowych dziennikarzy – gdy idzie o profesjonalizm, naturalnie lepszych od naszych dzisiejszych gwiazd, ale już nic ponad to – których mieliśmy zatrzęsienie w latach 70. i 80. i z których pisania zupełnie nic nie wynikało. To co go uczyniło kimś specjalnym, to owa dawna decyzja Wojciecha Jaruzelskiego, czy może jego kumpla Górnickiego, by Urban został rzecznikiem rządu stanu wojennego, no i jeszcze coś. Coś z jednej strony bardzo szczególnego, a z drugiej tak ordynarnie prostackiego, że aż wstyd o tym wspominać.

       Otóż Jerzy Urban swego czasu wpadł na pomysł, że jeśli stanie się on maksymalnie kontrowersyjny, to ta jego kontrowersyjność i przysporzy mu popularności i zapewni swoistą nietykalność. Warunek jest tylko jeden – nie wolno się bać i trzeba być do końca i bez jakichkolwiek ograniczeń konsekwentnym. Co więc mamy z Urbana? Czy może jakiś nieprzemijalny projekt, czy może jakąś ważną myśl, czy może jakiś choćby pojedynczy obiektywnie istotny sukces? Zero. Nic. Pozostają tylko pojedyncze wypowiedzi, wypowiedzi oczywiście koniecznie drastyczne, takie jak ta, że jego matka była kurwą, jego ojciec zapitym menelem, a on sam śmierdzącym od dziecka skurwysynem. I że jest z tego osobiście nieskończenie dumny. Że to świetnie, że Lech Kaczyński wreszcie zdechł, i że jeśli jeszcze tylko do niego dołączy jego brat – najlepiej w cierpieniach – to będzie gites. Że Kościół to gówno, a ten Jego „Bóg” to kupa śmiechu.

      Proszę zwrócić uwagę na to, co, jeśli zostanie tylko dopuszczony do głosu, mówi Jerzy Urban. To jest zwykły teatr oparty o jeden pomysł, obrobiony w taki sposób, by widzowie od początku do końca krzyczeli z obrzydzenia. I z oburzenia. Czy to naprawdę jest takie trudne? Zastanówmy się, ileż to jest roboty – zwłaszcza gdy ma się już w tym pewną wprawę – wymyślać takie grepsy, jak te, na które wskazałem w poprzednim akapicie? Do tego naprawdę nie trzeba nic poza pewnym rodzajem desperacji. To samo co Urban, próbuje robić i Palikot i Maria Czubaszek, a ja jestem pewien, że i on i ona by też tak potrafili, tyle że są osobami zbyt publicznymi, no i im nie wypada. No a poza tym nie wiadomo, czy System pozwoliłby Urbanowi na tego typu kooptację.

      Teraz może dodam jeszcze parę słów o owej urbanowej nietykalności. O tym, że każda próba obrażenia go jest przeciwskuteczna. Zastanówmy się bowiem, jak możemy obrazić kogoś, kto całkowicie otwarcie głosi, że jest ohydnym gównem, nie zasługującym na nic innego jak tylko zapewnienie wszelkiemu robactwu fantastycznej uczty po śmierci? A to jest przecież coś, co Urban osobiście niejednokrotnie ogłaszał. I to ogłaszał z totalną radością. Co my możemy powiedzieć, by go wyprowadzić z równowagi? Przecież każde nasze słowo on natychmiast zaakceptuje i będzie się z nim obnosił jak z kolekcją najwspanialszych orderów.

      W tytule jednego z artykułów zamieszczonego niedawno w prawicowej prasie, sugeruje się, że na Urbana już w jego trumnie czekają robaki, i jak rozumiem, ma być to rewanż za to, co Urban w którymś z wywiadów powiedział na temat człowieka poległego w Smoleńsku i jego pogrążonej w bólu żonie. Jak rozumiem, redakcja wymyśliła ten tytuł, bo ktoś tam sobie wykombinował, że w ten sposób sprawi Urbanowi przykrość. Tu mu sprawi przykrość, a informując go w dalszej części tekstu, że porządni ludzie na temat zmarłych nie mówią źle, udzieli mu nauki. Nauczyć Urbana? Dobre żarty.

     No i jest jeszcze kwestia zdjęcia ilustrującego wspomniany artykuł, do którego Urban pozuje, jakby chciał nam powiedzieć: „Patrzcie jaki jestem ohydny”... Oto duże, zajmujące całą stronę, piękne, kolorowe zdjęcie Jerzego Urbana w pozie, co do której nie można mieć żadnych wątpliwości, że to jest od początku do końca jego robota. Że to jest część owego starego jak on sam planu, by pokazać się Polsce i Polakom, jako szyderstwo z najbardziej podstawowego człowieczeństwa, a następnie przekrzykując nieuniknione przecież i spodziewane głosy oburzenia, zawołać: „No i co powiecie? Oto człowiek. Przyjrzyjcie się mu. Oto coś co wyhodował wasz bóg. To ja. Takie samo gówno jak każdy z was. Na jego obraz i podobieństwo. Razem z nim stoicie przed lustrem”.

        Ktoś powie, że ja tu ewentualny koniec Jerzego Urbana uczciłem jednak dość brzydko. Czyżby? Czyżby jemu bardziej by było miłe, gdybym poprosił Pana Boga, by okazał mu, jako było nie było Swemu dziecku, miłosierdzie? No przecież nie. Jerzy Urban to dziecko Szatana i nie widzę powodu, by w dniu jego śmierci, tego zaszczytu go pozbywać.




O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...