Pokazywanie postów oznaczonych etykietą matury. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą matury. Pokaż wszystkie posty

środa, 1 lipca 2020

Matury w zawsze ostrym cieniu pewnej kopalni


     Nowadays many manygers allow workers to take dogs to work. I will show pluses and minuses of this idea.
     To start with, this idea is good. First, dog needs company so he is very sad when the master go to work and the dog is alone. Another argument is that the master needs his lovely pet to have a good time and also work efisiently. Also other people in the office will feel good when they have a nice dog and will make them happy. Also the master can have a break to go with the dog for a walk and it is good for him.
      On the other hand, there is problem. Dogs can be a problem. They need company and they make a noise. It can make problems for the people in the office. Also some people are affraid of dogs and this is a problem. Also some people have alergy and they can’t be with dogs.
      In conclusion, the problem is difficult. On the one hand, it is good to take dogs to work, on the other hand, it is not good, because it is a problem.

      Ktoś zapyta, co to za cholera, a ja już odpowiadam. Otóż w tym roku, ze względu na pandemię, zarówno matury jak cały proces weryfikacji ich wyników, został znacznie przesunięty, w związku z czym ja sam, jako odwieczny egzaminator, dopiero teraz miałem okazję rzucić okiem na to, co tam w tym roku się wydarzyło. I również tym razem, moje refleksje są niezmienne, a dotyczą one tego, że gdyby szkoły i zatrudnieni przez nie nauczyciele mieli odrobine rozumu w głowie, no i swoją robotą byli zainteresowani w sposób choćby podstawowy, wszystko stałoby się znacznie prostsze.
       Otóż proszę sobie wyobrazić, że powyższy tekst, realizujący tegoroczne polecenie: „Niektórzy dyrektorzy firm pozwalają prawcownikom przyprowadzać do pracy psy. Przedstaw plusy i minusy owego rozwiązania”, wedle wszelkich aktualnie obowiązujących zasad oceniana prac maturalnych otrzymuje 10 punktów na 13. Dlaczego? Już tłumaczę. Otóż to co najważniejsze, a więc stanowiące ponad połowę punktów dotyczy kwestii technicznych, a zatem maturzysta ma przede wszystkim realizować polecenie i realizować je w sposób staranny. A zatem ma napisać tekst o tym, że niektórzy pracodawcy pozwalają przyprowadzać do pracy psy i że owo rozwiązanie ma swoje plusy i minusy, a nie na przykład pisać, że niektórzy z nas chcieliby chodzić do pracy ze swoim ulubionym zwierzątkiem i warto by się było zastanowić, czy to jest możliwe, bo to jest zwyczajnie maturalna klęska. Jeśli tylko zatem uczeń spełni owe wymagania formalne, już ma gwarantowane 7 punktów z dostępnych 13. Dalej jest problem z tak zwanym bogactwem językowym, a ja przyznaję, że to jest, owszem, coś czego przeskoczyć łatwo się nie da. W podanym wyżej przykładzie bogactwa nie ma, bo być nie może, natomiast, owszem, jest parę zwrotów, takich jak „to start with”, „on the one hand”, „on the other hand”, czy „in conclusion”, które dany kandydat mógł sobie wczesniej przygotować, a w związku z tym ma szansę na jeden skromy punkt na trzy dostępne, zwłaszcza gdy błędów zbyt wiele nie ma, a sama praca jest czysta i przejrzysta, napisana jest starannie, co każdwego egzaminatora z góry ustawia w nastroju życzliwym, zwłaszcza gdy liczba słów jest blisko dolnego marginesu, a nie górnego. Gdy chodzi o resztę, czyli wspomnianą poprawność, powyższy tekst nie zawiera zbyt wielu błędów, a zatem, zgodnie z zasadą, że „nieliczne błędy językowe i zapisu” są dopuszczalne, za poprawność językową otrzymuje się punktów trzy. A w tym wypadku, jak widzimy bez dłuższego liczenia, ów sprytny maturzysta za powyższe wypracowanie otrzymuje 11 punktów na 13, no może w najgorszym wypadku 10 na 13.
        Jestem egzaminatorem maturalnym od ponad dziesięciu lat i praktycznie każdy rok przynosi mi prace, gdzie maturzyści z pracy pisemnej otrzymują jeden, trzy i maksymalnie siedem punktów. Czemu tak? Otóż odpowiedź mam jedną. Przede wszystkim te dzieci są zwyczajnie słabe, co się oczywiście zdarza. Ale często jeszcze słabsi od nich są ich nauczyciele, którzy nie dość że nie są w stanie ich nauczyć języka, to jeszcze nie potrafią im powiedzieć, jak się należy zachować, by sobie w tej, przyznamy wszyscy, marnej sytuacji, sobie jakoś poradzić.
        Przez ostatnie kilka dni sprawdzałem te matury i powiem szczerze, że tym razem, chyba po raz pierwszy w całej swojej historii trafiłem na szkołę naprawdę dobrą. Nie dobrą, tak jak bym sobie wymarzył, ale, owszem, dobrą. Ale nawet i tu, miałem przykłady tekstów, gdzie ich autorzy nie mieli bladego pojęcia, jak sobie można poradzić z tak naprawdę zadaniem najprostszym. I w efekcie oni otrzymywali wspomniane jeden, trzy, czy pięć punktów na 13. Czemu tak? Bo, jak mówię, nikt ich tego jak pisać, nie nauczył.
       W tej sytuacji, jako odwieczny nauczyciel języka angielskiego, mam do przekazania pewną wiadomość, i jednocześnie apel. Poziom nauczania w polskich szkołach – i wcale nie chodzi tu tylko o język angielski – jest na poziomie bliskim zera. Jest wielu uczniów, którzy stojąc wobec obowiązku wybrania przynajmniej jednego rozszerzenia, decydują się na angielski, bo tu jedynie dostrzegają dla siebie jakąkolwiek szansę, a w momencie, gdy otworzą swój arkusz, wpadają w panikę. Nie mam bladego pojęcia, co mogą w tej sytuacji zrobić dzieci, które w przyszłym roku pragną zdawać rozszerzenie z polskiego, biologii, czy historii. Gdy chodzi jednak o język angielski, zapraszam do siebie. Ja uczę, również przez Skype’a, a mówiąc „uczę”, mam na myśli to że uczę. I gwarantuję, że wynik będzie wyższy od wymarzonego.
       Dzisiejszy tekst, jak widzimy, z polityką nie ma nic wspólnego, natomiast, owszem, mamy tu do czynienia z kwestią jak najbardziej polityczną, czyli poziomem naszej polskiej edukacji. Jest jednak przy tym coś, co jest jak najbardziej polityczne i to nawet w kontekście aktualnej wyborczej awantury. Otóż proszę sobie wyobrazić, że ile razy podczas sprawdzania tych matur zachodziłem do kuchni, by sobie zrobić kawę, czy herbatę, miałem za oknem taki widok. Kto zgadnie, co to takiego?





czwartek, 9 maja 2019

O tych co myślą, że internet to taki guziczek w laptopie


      Dziś króciutko, bo tu tak naprawdę nie ma za bardzo o czym gadać.
      Jak większość z nas wie, do wielu polskich szkół, gdzie akurat odbywają się egzaminy maturalne, ale też do miejscowych posterunków policji, dotarły informacje o podłożonych w szkołach bombach. Z informacji, jakie do mnie dochodzą, sytuacja dziś jest taka, że w ponad sześciuset szkołach w całej Polsce, co ciekawe, głównie w Poznaniu, egzaminy maturalne odbywają się pod stałą opieką oddziałów antyterrorystycznych, a wszyscy zainteresowani zastanawiają się, co to do ciężkiej cholery się dzieje.
      Rozmawiałem nieco w ostatnich dniach z żoną, która, jak najbardziej, jest nieustannie konfrontowana z tym czy innym policjantem z psem wyszkolonym do odnajdywania ładunków wybuchowych, i ona twierdzi, że nikt nie ma pojęcia, co to jest w ogóle za szaleństwo i kto za nim stoi. Powiedziałem jej zatem wczoraj wieczorem, że w tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego jak obiecać, że to ja, tak jak to miało miejsce wiele razy wcześniej, spróbuję przedstawić obraz tego, z czym mamy do czynienia.
      Zgodnie z podstawową zasadą pracy detektywistycznej, musimy założyć, że jeśli zależy nam na tym, by znaleźć sprawcę, powinniśmy przede wszystkim skoncentrować się na ustaleniu, kto w tym co się stało miał podstawowy interes. A zatem, z naszego punktu widzenia, sprawa jest nadzwyczaj prosta: ten kto miał interes w zakłóceniu matur, to ktoś, dla kogo spokojny przebieg egzaminów stanowiłby ciężką biznesową porażkę. A zatem, z punktu widzenia ludzi tak jak my, zorientowanych w tym, co się w ostatnim czasie dzieje w naszym kraju, sprawa jest oczywista: za tymi ostrzeżeniami muszą stać osoby najbardziej ostatnio zaangażowane w próbę niedopuszczenia do egzaminów maturalnych.
      I tu mamy dylemat. Czy chodzi o jakichś pojedynczych, wesoło się zabawiających uczniów, czy  może strajkujących nauczycieli, czy też tych, którzy ich do tego strajku wynajęli, czy może wreszcie sprawcami tego szaleństwa są osoby w ten czy inny sposób poświęcający cały swój czas na walkę z obecną władzą?
      Ponieważ, wedle swojej podstawowej wiedzy, muszę założyć, że tam nie ma uczniów – w tym choćby jakichś mniej udanych maturzystów – którzy doskonale wiedzą, że nie ma żadnego sposobu, by w sytuacjach naprawdę kryzysowych zachować w Sieci anonimowość. Pozostają więc tylko albo jakieś półprzytomne nauczycielki, ewentualnie osoby związane z antypisowską opozycją. Nauczycielki, w sposób naturalny rozczarowane gwałtownym zakończeniem strajku przez przewodniczącego Broniarza,  moim zdaniem nie wchodzą w grę. One przede wszystkim są zbyt głupie, by potrafić wysłać mail, czy odnaleźć numer telefonu do lokalnego posterunku policji, no a poza tym mają dziś przede wszystkim problem taki, że właśnie otrzymały wypłatę w wysokości 500 złotych i nie bardzo wiedząc, jak za to coś przeżyć kolejny miesiąc, nie mają czasu na wygłupy. Nie zdziwiłbym się natomiast, gdyby za tymi bombowymi alarmami stali nawet nie bezpośrednio politycy, ale przeróżni kibice, którzy bardzo liczyli na to, że dzięki tym strajkom uda się obalić rząd Prawa i Sprawiedliwości, a dziś widzą, że jest nagle jeszcze dalej niż bliżej. Mam tu na myśli – oczywiście niczego nie sugeruję, lecz zaledwie próbuję nakreślić jakiś mocno surowy portret – choćby jakichś aktorów, czy piosenkarzy, czy pisarzy, którzy w ostatnich dniach dostali takiego pomieszania zmysłów, że ogłosili, że kończą z internetową działalnością, bo dziś już widzą, że nie ma w ogóle z kim gadać.
      Oni oczywiście nie są aż tak głupi jak niektóre ze wspomnianych nauczycielek, mimo to mam dla nich pewną wiadomość, która pewnie ich zaskoczy: tego typu żarty są ostatnio identyfikowane bez zarzutu i za nie idzie się siedzieć. Mówiąc „siedzieć”, mam oczywiście na myśli więzienie. I na to nie ma rady. Nawet jeśli swój laptop wyrzucą na śmieci.
       Ale jest jeszcze coś. Chciałbym mianowicie poprosić wszystkich z nas, byśmy zachowali cierpliwość wobec tego, co się ostatnio wokół nas dzieje, i nie chodzi mi naturalnie tylko o te bomby. Dziś jest najważniejsze to, by spokojnie doczekać czerwca, a kiedy minie już ten maj, możemy mieć do czynienia z prawdziwym spektaklem. Dlaczego? Dlatego że PiS ostatnio idzie jak burza i nic nie wskazuje, by to się miało niedługo skończyć.



Gdyby ktoś był zainteresowany którąś z moich książek, zapraszam do naszej księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, ewentualnie do kontaktu mailowego. Mój adres: k.osiejuk@gmail.com
       
           

wtorek, 7 maja 2019

Matury, czyli krajobraz po bitwie


Z tego co słyszę, matury rozpoczęły się niemal jak należy, z tym drobnym wyjątkiem, że tu i ówdzie jakieś głuptaski postanowiły niemal rzutem na taśmę zademonstrować swój stosunek do Dobrej Zmiany i wysłały do poszczególnych szkół ostrzeżenia o podłożonych ładunkach wybuchowych, no i tam egzaminy się nieco opóźniły. Przyznam uczciwie, że tego typu zachowanie mnie zainteresowało i niemal w jednej chwili pomyślałem sobie, że ci, jak sądzę, nauczyciele, w efekcie owej utraty zmysłów będą musieli teraz pójść siedzieć, no a jaki będzie tego zdarzenia uniwersalny efekt, pozostaje wciąż zagadką.
Ktoś zapyta, czemu mnie wciąż aż tak zajmuje temat wspomnianego strajku, a ja już chętnie odpowiadam. Otóż parę dni temu, późnym wieczorem, wracałem z wizyty u swojej wnuczki do domu taksówką  i pani taksówkarka wygłosiła takie oto mniej więcej przemówienie (parafrazuję):
Normalnie nikomu o tym nie mówię, bo ludzie różnie reagują, ale panu powiem. Otóż ja jeżdżę na taksówce od niedawna, a wszystko się zaczęło tak, że jako nauczycielka, zmuszona przez swoje koleżanki do strajkowania, wiedząc, że w tym miesiącu nie dostanę normalnej wypłaty, postanowiłam się ratować w ten właśnie sposób”.
Oczywiście spytałem ową dzielną kobietę, ile ona w tym miesiącu dostała, i usłyszałem odpowiedź, że 500 złotych. A w tej sytuacji nie mogę zamknąć tego tematu inaczej, niż konkluzją, że to jest właśnie efekt tego szaleństwa. Główni organizatorzy tego strajku, a więc w pierwszej kolejności politycy, następnie związkowi działacze, a ostatecznie dyrektorzy szkół, nie ponieśli w związku z tą akcją jakichkolwiek strat finansowych. Dla nich ów czas stanowił zaledwie kolejny miesiąc w pracy, z tym wyjątkiem, że tym razem było nieco bardziej wesoło. Faktem natomiast pozostaje to, że owe pięć stów to – nie przymierzając – dokładnie tyle co otrzymują co miesiąc polscy rodzice na każde ze swoich dzieci.
Matury zatem, dzięki odpowiednio szybkiej reakcji Dobrej Zmiany, trwają, a my zostajemy z pewnym bagażem, w którym można znaleźć  najróżniejsze, niekiedy nie byle jakie ciężary. O jednym z nich napisałem w swoim ostatnim felietonie do „Warszawskiej Gazety”. Pozwolę sobie dziś go powtórzyć tutaj.

      
       Gdy swego czasu znana nam dobrze fundacja „Otwarty Dialog”, pod tytułem: „Niech państwo stanie: wyłączmy rząd”, zamieściła niesławną instrukcję, wzywając nauczycieli do ogólnopolskiego strajku, większość z nas z całą pewnością nastawiła czujnie ucha. Wiadomo bowiem, że nie ma w Polsce środowiska tak zdemoralizowanego, a jednocześnie w swoim zepsuciu solidarnego, jak nauczyciele właśnie i że naprawdę niewiele trzeba, by wykorzystując odpowiedni moment, faktycznie wyłączyć nawet nie rząd, ale w sensie niemal dosłownym, prąd.
       Dziś, kiedy piszę ten tekst, wygląda na to, że
zaproponowane przez Bartosza Kramka rozwiązanie, mimo pozornego z początku sukcesu, skończy się spektakularną klapą, a rząd Prawa i Sprawiedliwości, wyjdzie z tego nie tylko z tarczą, ale wręcz z ognistym mieczem w triumfalnie uniesionej dłoni. I kiedy wydawać by się mogło, że nie pozostaje nam nic innego jak cieszyć się, że zło zostało przepędzone, chciałbym dziś zwrócić uwagę na trzy rzeczy, które zostaną z nami na dobre i które w dalszej perspektywie przynieść mogą wiele złego.
       Otóż przede wszystkim, nie ma najmniejszej wątpliwości, że kiedy już strajk się skończy, a nauczyciele zajmą się tym co potrafią najlepiej, czyli zbijaniem bąków, zarówno uczniowie, jak i rodzice, ale też znaczna część społeczeństwa, zrozumieją tę prawdę, że polska szkoła w swoim obecnym kształcie to fikcja, gdzie uczniowie zasadniczo tracą czas. Proszę spojrzeć, od trzech tygodni, wydawałoby się w kluczowym dla
uczniów okresie, szkoły są przed owymi uczniami
zamknięte, a oni przez to nie są ani mądrzejsi, ani głupsi, ani szczególnie rozczarowani, ani cierpiący na jakieś wyjątkowe niedouczenie. Gdyby z nimi porozmawiać, w większości wypadków powiedzieliby nam, że właściwie nic się nie dzieje, poza tym może, że tej zabawy jest już może trochę za dużo. A to, moim zdaniem, jest wiadomość wręcz swoim smutkiem porażająca.
      Po drugie, przez ów czas, wielu nauczycieli, w
oczach uczniów, ich rodziców, ale i tu też znacznej
części społeczeństwa, swoją bezmyślną nadaktywnością w ogólnopolskich mediach, tak się skompromitowało, że ja nie widzę, jak – kiedy to już się wszystko skończy – jedni będą mogli drugim spojrzeć bez wstydu w oczy. I to jest również wiadomość bardzo smutna.
      No i sprawa trzecia. Oto po raz pierwszy w całej historii polskiej oświaty, tak wyraźnie zaznaczyła się dramatyczna wręcz przepaść między nauczycielem, a ową bandą uzurpatorów, o których można powiedzieć, że są jedynie pracownikami szkół. I jestem pewien, że gdy szkoły znów wpuszczą do klas uczniów i wspomniana fikcja znów zacznie dyszeć, wrogość
między poszczególnymi grupami będzie tak straszna, że już tylko się modlę, by w jej efekcie owa uczciwa i kompetentna mniejszość nie zaczęła po kolei składać wypowiedzenia. A zatem, Dobra Zmiana, w politycznym wymiarze, sobie z nową sytuacją poradzi, gorzej natomiast będzie z nami.
      I z tym niemiłym akcentem życzę wszystkim słońca na początek maja.




Gdyby ktoś miał ochotę kupić którąś z moich książek, zachęcam do odwiedzania księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl, ewentualnie do kontaktu osobistego pod adresem k.osiejuk@gmail.com.
      
     

środa, 7 maja 2014

Matury? A co to, kurwa, takiego?

Przyszedł maj, z majem, jak co roku, matury, a my – też jak co roku – aż drżymy z trwogi, dokąd to wszystko zmierza. Niedawno spotkałem moją uczennicę sprzed lat, kiedyś bardzo miłe dziecko przygotowujące się do egzaminów do liceum, a dziś dorosłą kobietę z własnym życiem i równie dorosłymi planami. No i zapytała mnie ona, jak tam młodzież, a ja sobie przypomniałem, że kiedy ona była w ósmej klasie podstawówki i szykowała się do tego liceum, ja specjalnie z myślą o niej przygotowałem ów test, który po pewnych modyfikacjach zamieściłem na końcu swojej książki o angielskim listonoszu. To dla niej był ten test, to jej wiedzę miał on sprawdzić tamtej wiosny, i ona go rozwiązała zupełnie nienajgorzej. Miała wtedy 15 lat.
Zapytała mnie o tę dzisiejszą młodzież, a ja jej powiedziałem, że młodzież jest mniej więcej taka sama jak wtedy, a nawet niewiele inna od tej sprzed lat tysięcy, natomiast osobiście nie widzę sposobu, by przeciętny uczeń gimnazjum – a ona wówczas była uczniem wcale nie jakoś szczególnie wybitnym – był w stanie ten test choćby zacząć robić. Powiedziałem to i wcale nie żartowałem. Taka to jest bowiem różnica między tamtymi dziećmi, a dziećmi dzisiejszymi, że od tych świat nie wymaga nawet połowy tego, co od tamtych. Od tych świat nie wymaga już praktycznie nic. Dla świata dzisiejsze dzieci są jak zeszłoroczny śnieg.
No i idą kolejne matury. Nie mogę się za bardzo na ten temat rozpisywać, bo od ponad już dziesięciu lat jestem maturalnym egzaminatorem, a w związku z tym muszę – przynajmniej publicznie – przestrzegać pewnych tajemnic, jednak o pewnych rzeczach powiedzieć muszę. Otóż, jeśli ktoś nie wie, praca egzaminatora polega na tym, że przez trzy kolejne weekendy, a więc i w sobotę i niedzielę maja, człowiek ma siedzieć od rana do wieczora w którejś z miejscowych szkół i sprawdzać jedną po drugiej maturalną pracę. Ponieważ wszystkie prace są kodowane, my nigdy nie wiemy, czyją konkretnie maturę sprawdzamy, nie wiemy nawet matury z jakiejś szkoły nam przypadły do oceniania, natomiast od pierwszej chwili wiemy, czy mamy do czynienia z tym jednym lepszym liceum w mieście, czy może z przedstawicielem pozostałej części systemu oświatowego. Jeśli jest to liceum najlepsze, praca jest łatwa i przyjemna, w pozostałych przypadkach sprawdzanie tych matur, to prawdziwa droga przez mękę. W większości przypadków mamy do czynienia z poziomem, na którego temat, gdyby mi tu wolno było pisać bardziej dokładnie, nikt z nas nawet nie śmie przeżywać koszmarów. I, jak mówię, w tych przypadkach sprawdzanie matur w te trzy kolejne soboty i niedziele maja, to prawdziwa udręka.
Siedzimy jednak tam i próbujemy odczytać te, często praktycznie nie do odczyatnia, bazgroły, pozaznaczać te dziesiątki błędów, policzyć te wszystkie wyrazy, których często, ze względu na stan, w jakich te prace są, policzyć się nie da, i, nie wiem jak to jest z innymi, ale ja za każdym razem w połowie dnia wpadam w prawdziwą depresję. Czytam te smutne wypracowania, a za nimi widzę te dzieci, z których niektóre bardzo się starają, tyle że zwyczajnie nie dają rady, ale większość nawet nie bardzo czuje, o co tu w tym wszystkim chodzi. Wiedzą, że jest wreszcie ta matura, o której tyle słyszeli, no i siedzą tam w tych swoich garniturach i na tych szpilkach i czekają aż to się wszystko skończy i będzie można wreszcie włączyć telefon. No i w pewnym momencie myślę, że chyba zrobię sobie przerwę i pójdę się czegoś napić i zjeść kawałek jakiegoś wafelka.
Kiedy zaczynaliśmy tę pracę przy maturach, Okręgowe Komisje Egzaminacyjne miały jeszcze budżety, które pozwalały nam zapewnić nie tylko ołówki, gumki, czarne długopisy i temperówki, nie tylko kawę, herbatę, cukier i mleczko, ale również nas w połowie dnia odpowiednio nakarmić. Po paru latach jednak obiady się skończyły. Po paru następnych skończyła się kawa i herbata. No i wreszcie, parę lat temu, każdy z nas został poinformowany o tym, że ma przynieść ze sobą swój własny ołówek, długopis, gumkę i temperówkę.
Sprawdzanie matur z języka angielskiego polega na tym, że się siedzi i sprawdza te listy, mniej więcej przez 10 godzin bez przerwy, przez trzy kolejne weekendy. Po pewnym czasie ta praca staje się tak automatyczna, że nie ma czasu już na nic innego. Trzeba najpierw wypełnić te wszystkie tabelki, potem policzyć te słowa, zaznaczyć błędy, policzyć procenty, sprawdzić resztę no i to wszystko wpisać do arkuszy. Następnie trzeba wpisać numer egzaminatora, złożyć odpowiednie parafki, no i na końcu swój osobisty podpis. Na wypadek gdyby ktoś z tego zmęczenia i pewnej nie do uniknięcia wręcz nieuwagi, popełnił gdzieś jakąś omyłkę, OKE zawsze zatrudniało tak zwaną „osobę techniczną”, która nie zajmowała się kwestiami merytorycznymi, ale za jakieś marne pieniądze dbała o to, by tych prac zawsze było tyle co trzeba, żeby one były popakowane do odpowiednich pudełek, no i żeby tam wszystko było odpowiednio policzone, zapisane i podpisane. W tym roku, decyzją władz oświatowych osoby technicznej już nie będzie. Oszczędności. Od tego roku egzaminatorzy zostaną podzieleni w pary, i kiedy już jeden z nich zakończy sprawdzanie tych swoich 70 czy więcej arkuszy, no i wszystko odpowiednio przejrzy i policzy, będzie musiał – tym razem oczywiście już bezpłatnie – sprawdzić czy u kolegi wszystko gra pod względem formalnym. No ale i na to będzie miał czas. O ile w tym roku, pracowało się w soboty i niedzielę, w tym trzeba będzie jeszcze przyjść w poniedziałek i piątek. Oczywiście po zakończeniu lekcji w szkole. A co z tymi, którzy w międzyczasie muszą być na ustnych maturach. Na pewno sobie jakoś poradzą.
Byłbym zapomniał. W tym roku Ministerstwo Edukacji obniżyło egzaminatorom stawki. Za rok rusza nowa matura, według nowych zasad. Na tę okazję trzeba będzie przeszkolić nowych egzaminatorów, a ja już znam szkoły, gdzie nawet dziś nie ma już ani jednego. Uważam za bardzo prawdopodobne, że przyszłą maturę będą przeprowadzać i sprawdzać ludzie znalezieni w klasycznych łapankach. To jest, moim zdaniem, niemal pewne.
Ktoś się spyta, czemu tak? Dlaczego oni to robią? Odpowiedź jest prosta i zawsze taka sama: nie ma pieniędzy. No ale jest jeszcze coś. Od czasu, gdy w Polsce władzę objęła Platoforma Obywatelska, stopniowo zagęszcza się atmosfera obojętności wokół nie tylko narodowej edukacji, ale wszystkiego. Mam na myśli atmosferę, która oparta jest na silnym przekonaniu, że tak naprawdę i tak wszystko jest pozbawione znaczenia, poza jednym: żeby jakoś przeżyć do następnego miesiąca, a potem się zobaczy. Podejście władz do kwestii matur jest wręcz modelowym przykładem tej przedziwnej i strasznej bardzo filozofii. Oni naprawdę się zachowują, jakby już przestali cokolwiek planować. Dla nich od pewnego czasu liczy się już tylko to, co trzeba zrobić na wczoraj. Bardzo ciężko będzie to najpierw zniszczyć, a potem odbudować.

Przypominam, że w księgarni Coryllusa, pod adresem www.coryllus.pl, mamy bardzo ciekawe promocje. No a to, co jeszcze całkiem nowe, to prawdziwe rarytasy. Zachęcam. Ponad to z prawdziwym bólem muszę sie poskarżyć, że znów ciągniemy mocno pod górkę. Jest dopiero 10, a my mamy wszystko wciąż niepopłacone. Jeśli więc na kimś powyższy tekst zrobił wrażenie i z tym wrażeniem jest mu naprawdę nieswojo, będę wdzięczny za wsparcie pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Gdy wściekłość oczyszcza

Oryginalnie tekst ten miał się już tu pojawić parę tygodni temu, ale wyszło na to, że musiał poczekać na pewne bardzo istotne uzupełnienie, no i od tego uzupełnienia pozwolę sobie tę krótką bardzo notkę rozpocząć. Otóż moje najmłodsze dziecko otrzymało dziś następujący list, podpisany przez niejakiego Tomasza Żyłę, reprezentującego z kolei coś, co nosi nazwę Komunikacyjnego Związku Komunalnego Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego. Proszę rzucić okiem:
Uprzejmie informujemy, że powołane przez Panina/Panią okoliczności i fakty nie stanowią podstawy do anulowania opłaty dodatkowej.
Kwotę w wysokości 128,20 zł prosimy wpłacić w ciągu 7 dni od daty otrzymania niniejszego pisma. Po upływie tego terminu opłata wynosi 163,20 zł”.
Niżej jest już tylko numer rachunku i wspomniany Żyła.
Teraz więc już pozostaje mi tylko opowiedzieć to, z czym czekałem aż do dzisiaj. Otóż było tak, że, jak może niektórzy wiedzą, moja młodsza córka zdawała w maju maturę. Ponieważ do liceum, do którego przez minione lata uczęszczała, musiała dojeżdżać autobusem, zawsze kupowaliśmy jej bilet kwartalny, i sprawę przejazdu miała od początku do końca z głowy. Ponieważ maj to był już miesiąc matur, przez co wystarczyły jej bilety kupowane osobno, biletu okresowego już nie kupowaliśmy. 21 maja miała swój ostatni egzamin – ustny polski. Dzień wcześniej kupiliśmy jej dwa bilety, tam i z powrotem, i zostawiliśmy ją na noc z tak zwaną prezentacją. Uczyła się jej, nie kładąc się spać, całą noc i przedpołudnie, w końcu wystroiła się, jak należy, wzięła notatki plus te bilety i ruszyła do szkoły.
Ponieważ jednak całą drogę do autobusu, a później już w autobusie czytała te kwity, oczywiście zapomniała skasować bilet. Stała z tą swoją prezentacją w jednej ręce, z biletem w drugiej, no i się trzęsła. No i, tak jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, wsiedli kontrolerzy i się bardzo oburzyli, że ona nie skasowała tego biletu. Sytuacja była jasna jak słońce. Był dzień matur, ona była odpowiednio wystrojona, w ręku trzymała te notatki i ten bilet, tłumaczyła temu bykowi, że sytuacja ją zwyczajnie zjadła. Na nic. Oczekiwana litość przyjęła jednak szczególny obrót. Otóż ów tak zwany „kanar” nachylił się jej do ucha i szepnął, że jeśli zapłaci teraz, „kary nie będzie”. Dziecko moje powiedziało, zgodnie z prawdą zresztą, że jest bez pieniędzy, na co „kanar” powiedział, że oni mogą tu wysiąść i pójdą do bankomatu. Tam jednak czekała matura, więc bankomat siłą rzeczy również odpadł, no i pozostał mandat.
Oczywiście, zanim od razu płacić, poszliśmy się poskarżyć do Firmy. Ludzie, którzy nas przyjęli, rozbili wrażenie przejętych i pełnych zrozumienia, kazali dziecku dokładnie zrelacjonować zdarzenie i czekać na decyzję. No i śmy się doczekali. W sposób zrelacjonowany powyżej, poinformował nas o niej Żyła.
Ktoś powie, że nie ma się co rzucać. Jak idzie o zachowanie kontrolerów, mamy zapewne słowo przeciwko słowu, w dodatku tamto słowo wsparte słowem świadka, co do reszty natomiast, w ogóle nie ma o czym gadać. Za przejazd autobusem się płaci, a owo płacenie odbywa się w ten sposób, że najpierw się kupuje bilet, a później się go kasuje. O co więc chodzi? Otóż o dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że skoro w ogóle został tu stworzony system odwoławczy, to ja nie bardzo mogę sobie wyobrazić, jakie „okoliczności i fakty” mogą stanowić podstawę do anulowania kary, skoro te, któreśmy opisali jej nie stanowią. Jaki argument trzeba mieć, aby tego typu odwołanie zostało przyjęte? Czy przypadkiem więc nie mamy do czynienia z fikcją?
Ale jest jeszcze coś. I to mi się tu wydaje rzeczą znacznie, ale to znacznie bardziej istotną. Do jakiego zbydlęcenia musiał się dać doprowadzić człowiek, który nawet w sytuacji tak jednoznacznej z punktu widzenia tak zwanej „wspólnoty losów” potrafi wyskoczyć z czymś takim. I to na obu poziomach – tego woła w autobusie i tego woła za biurkiem.
No ale jest jeszcze coś, tym razem, przynajmniej dla mnie, bardzo wzmacniającego moralnie. Otóż wczoraj, pod moim „sportowym” tekstem, jaki zamieściłem w Salonie24, mój kumpel Onyx2 przesłał mi link do starego już pojedynku Agassi – Blake w US Open i skomentował go w następujący sposób:
Agassi przegrywał gładko dwa zero w setach i kiedy już się wydawało, że po nim, zdobył się na coś w sporcie heroicznego. On się po prostu wściekł, po którymś serwie podbiegł na twardo do siatki i wyglądało to tak jakby krzyczał słowami Gandalfa: ‘You shall not pass’. Odbił return, wbił gema na sucho i już nie odpuścił do końca”.
Otóż moje dziecko pojechało na te maturę, i ich zwyczajnie rozwaliło. Ona wprawdzie się do tego nie przyznaje, ale mam nadzieje, że to był ten rodzaj reakcji. Ona tam przyszła tak wypełniona tą złością, że nie dała im szans. I to sprawia, że jestem z niej dumny nawet bardziej, niż chętny, by myśleć o zemście. Bardziej dumny z tego, że ona nie dała się stłamsić, niż zmartwiony tym, że znów dostałem w plecy. Biorę mocno pod uwagę, że było warto.

niedziela, 19 maja 2013

O potrzebie patrzenia prosto w oczy

Tradycyjnie, jak co tydzień, przedstawiić pragnę felieton, jaki opublikowałem w najświeższym wydaniu "Warszawskiej Gazety". Jednoczesnie bardzo wszystkich, którzy czekali na kolejny tekst, a się nie doczekali, przepraszam za opóźnienie. W czwartek byłem na tych nieszczęsnych targach w Warszawie, a już w piątek rozpoczęło się sprawdzanie matur. Wczoraj i dziś siedziałem nad tymi smutnymi pracami - które tak bardzo, i to jak najbardziej przypadkowo, dopasowały się do tematu poniższego tekstu - od rana do wieczora. Podobnie będzie w przyszłym tygodniu, a jeszcze w niedzielę wybieram się do Wrocławia na spotkanie autorskie. O szczegółach poinformuję w najbliższych dniach. Na razie, proszę czytać owe kolejne 444 słowa, no i obiecuję jutro, najpóźniej pojutrze, napisać coś nowego. A w międzyczasie, proszę o podtrzymywanie dotychczasowego wsparcia. To wciąż nasza podstawowa nadzieja na przeżycie.

W ostatnich dniach pewną karierę w Internecie zrobił filmik przedstawiający scenę z pewnego punktu widzenia dość szczególną. Otóż widzimy klasę szkolną, gdzieś w Texasie, oraz ucznia, chwilę wcześniej przez nauczycielkę – uczącą, jak się okazuje, historii – wyrzucony z lekcji za krytykowanie jej metod nauczania. Ów uczeń, wysoki, długowłosy blondyn, nazwiskiem Jeff Bliss, stoi w drzwiach i, chwilę przed wyjściem, kieruje w stronę nauczycielki prawdziwą tyradę, o tak niezwykłej merytorycznej sile, że występ ten jak najbardziej zasłużył na wspomnianą popularność.
O co poszło? Otóż nauczycielka, realizując, jak większość nauczycieli na świecie, zadany program, i czyniąc to w zadany przez metodyków sposób, utrzymywała ze swoimi uczniami kontakt polegający na wręczaniu im jakichś standardowych zestawów, które oni mieli najpierw opracowywać w domu, a następnie wspólnie omawiać podczas lekcji. Któregoś dnia ów Jeff Bliss nie wytrzymuje i prosi nauczycielkę, by zechciała w swoją pracę włożyć nieco serca, a nie ograniczała się do przekazywania dzieciom owych „pakietów”, no i za to wylatuje z lekcji.
Całe wystąpienie Blissa trwa nieco dłużej, ja natomiast przedstawiam tu najbardziej istotny fragment:
Gdyby choć raz pani wstała i zaczęła nas uczyć, zamiast przynosić nam wciąż te kretyńskie pakiety. Te dzieci nie nauczą się w ten sposób niczego. One potrzebują kontaktu, twarzą w twarz. Chce pani, żeby tu przychodziły? Żeby się interesowały? To niech je pani zainteresuje! Aby je zmienić i sprawić, by stały się lepsze, trzeba dotknąć ich PIEPRZONYCH SERC, a nie tylko powtarzać im, że się mają zmienić”.
I wychodzi, na koniec jeszcze wyjaśniając: „Tu chodzi o przyszłość tego kraju i moją edukację”.
Dlaczego zacząłem od stwierdzenia, że owo zdarzenie jest czymś niezwykłym? Oczywiście nie dlatego, że uczeń zbluzgał nauczyciela. W czasach gdy nauczyciele w konfrontacji z uczniem stoją na pozycjach od początku do końcu straconych, czy to ze względu na zagrożenie fizyczne, czy zwykłe poczucie bezsensu swojej pracy, to że któreś z tych dzieci ich opyskuje, to naprawdę żadne wydarzenie. To, co robi wrażenie tutaj, to fakt, że ów Bliss przedstawił – oczywiście, że w bardzo ograniczonej skali – niemal doskonałą krytykę Systemu, i sposobu, w jaki on traktuje człowieka. Owej nieludzkiej metody sprowadzającej się do eksploatowania go od początku do samego końca tak, by przez cały ten czas ani przez moment nie spojrzeć mu w oczy. Krzyczy Bliss do swojej nauczycielki: „Niech pani przynajmniej spojrzy tym dzieciom w twarz”, na co ona wciąż, jak automat, powtarza: „Proszę wyjdź”.
Mamy w Polsce bliską już bardzo zmianę warty. Wszystko wskazuje na to, że już wkrótce tak zwani „nasi” obejmą władzę, i niewykluczone, że będzie to wstrząs. Mam więc do tych z nas, których wybierzemy, tylko jedną prośbę. Jak już będziecie zajmować swoje pozycje, nie bądźcie tak głupi, by próbować unikać naszych spojrzeń. To się nie uda.

sobota, 30 lipca 2011

O jeszcze jednej cegle i o dzieciach głupich jak but

Jak nam donoszą już nawet nie media, ale bezwzględne liczby, wyniki tegorocznych matur osiągnęły poziom najniższy w historii, i wszystko wskazuje na to, że przyszły rok będzie jeszcze gorszy. Po przejrzeniu i ocenieniu wszystkich prac, wyszło na to, że jeden na czterech maturzystów nie przekroczył trzydziestoprocentowego minimum z przynajmniej jednego maturalnego przedmiotu, a ja już sam, bez pomocy statystki, wiem, że jeśli mamy przed sobą kogoś, kto nie umiał z siebie wydusić tych 30 procent z jednego przedmiotu, to prawdopodobnie z pozostałych dwóch, czy trzech, tez ich nie wydusił, lub wydusił z wielkim trudem. Ale wiem coś jeszcze. Że jeśli tegorocznej matury nie zdało 25 procent uczniów, to, z całą pewnością, kolejne 25 procent zdało ją ledwo-ledwo. No i jeszcze coś. Jeśli – gdyby się miało okazać, że moje podejrzenia są słuszne – 50 procent tegorocznych maturzystów to dzieci, krótko mówiąc, kiepskie w nauce, to wielu z tych, którzy osiągnęli wyniki najlepsze, najprawdopodobniej zostało – na zasadzie porównania – ocenionych znacznie wyżej, niż im się należało.
Skąd ja to wszystko wiem? Otóż, jak już tu wspominałem, od wielu lat zajmuję się ocenianiem pisemnych prac maturalnych z języka angielskiego. I od owych wielu już lat, nie mogę nie zauważyć, że jakieś 90 procent, a może więcej prac, to poziom najniższy. Pisząc „najniższy” nie mam oczywiście na myśli tego, że uczniowie nie potrafią posługiwać się językiem angielskim na poziomie podstawowej komunikacji, ale tylko to, że to jest właśnie ten poziom, jaki udało im się osiągnąć. Jeśli oni na przykład mają napisać notkę o tym, że zgubili torbę, opisać tę torbę, napisać co w niej było i podać numer telefonu, to większość z nich napisze mniej więcej coś takiego: „I lost my beg im Supermarket in monday. Beg ist brown and big. In beg ist double CD, book Harry Potter, computer game and mp3 player Apple. Telefon 2345678 Wojtek”, i za to wypracowanie dostaną pełne pięć punktów, bo przekazali wszystkie informacje i zrobili mniej niż 25 procent błędów. A więc to wypracowanie jest, wedle obecnie obowiązujących kryteriów, bardzo dobre. Są też jednak gorsze, a ich problem polega na tym, że ktoś, zamiast „bag” napisze „T-shirt”, albo „money”, ewentualnie, jeśli już napisze „bag”, to zapomni podać numer telefonu na koniec, lub nie napisze co w niej było. I to już są tak zwane bałwany. I ich jest też dużo.
Oczywiście, o tym, jak wygląda wiedza tych samych dzieci, jak idzie o matematykę, język polski, historię, czy chemię, nie mam pojęcia, natomiast nie potrafię sobie też wyobrazić, żeby ich los tak akurat pokarał, że kiedy już się okazało, że wszystkich przedmiotów uczą ich wybitni nauczyciele i pedagodzy, to coś się takiego stało, że do tej ich szkoły, w celu nauczania języka angielskiego skierowano jakoś durnia, który jest od swoich uczniów zaledwie minimalnie lepszy. Mogę się bardzo łatwo domyślić, że jeśli nauczyciele języka angielskiego są tak słabi – a to, jacy oni potrafią być słabi, wiem równie dobrze jak to, jak słabi są ich uczniowie – że przez te trzy lata, a czasem i znacznie więcej, nie potrafią dziecka nauczyć wykonania tak prostego polecenia, jak to, które podałem wyżej, przynajmniej bez prowokowania złośliwego śmiechu, to nauczyciele innych przedmiotów, pracujący w Polskich szkołach nie mogą być od nich o wiele lepsi. Bo niby dlaczego? I jakim cudem?
Jest taka tendencja, szczególnie wśród osób niechętnych obecnej władzy, by za katastrofalny wynik tegorocznych matur obwiniać rząd, a szczególnie minister Katarzynę Hall. I ja oczywiście skłonny jestem zrozumieć to napięcie. Jak idzie akurat o tę dziwną kobietę, to nie potrzebujemy ani wyników matur, ani dokładnej relacji z tego co ona robi i czego nie robi, ani nawet nagrań z jej różnego rodzaju wypowiedziami, żeby ocenić ją pod każdym możliwym względem. W jej akurat wypadku, wystarczy zdjęcie, lub, powiedzmy, dziesięciosekundowy film, żeby mieć pewność, że jej, nie dość, że nie wolno powierzać czegoś tak poważnego jak szkoła i spędzające w niej czas dzieci, to lepiej trzymać ją z dala nawet od siatki z zakupami. Ja jednak uważam, że nawet gdyby zamiast Hallowej, na czele Ministerstwa postawić kogoś absolutnie wybitnego, to efekt maturalny i tak nie byłby o wiele lepszy, z tej prostej przyczyny, że wszystko zaczyna się już na wyższych uczelniach, które wypuszczają nauczycieli.
Ktoś powie, że ci studenci, którzy później zostają nauczycielami, też się nie wzięli z błękitnego nieba, ale przyszli ze szkół. I to przyszli, jako prawdopodobnie ci lepsi. Jako ci, którzy najpierw zdali maturę na wystarczająco wysokim poziomie, żeby się dostać na studia, a więc, przyszli z gwarancjami udzielonymi przez nikogo innego, jak przez ministra edukacji narodowej. A te studia też ukończyli z na tyle dobrym wynikiem, żeby znaleźć pracę w szkole, co – zapewniam autorytatywnie – wcale dziś nie jest takie łatwe. A zatem, mamy do czynienia z zamkniętym obiegiem. Durnie wypuszczają durniów, którzy następnie kształcą nowych durniów. I tak to się kręci. Tyle że, tak czy inaczej, fakt pozostaje ten sam. Ten śmiertelny korkociąg, w jakim znalazła się polska szkoła nie zaczął się za rządów Platformy Obywatelskiej i Katarzyny Hall, lecz znacznie wcześniej. A jeśli możemy mieć do Platformy Obywatelskiej – bo przecież nie do tej kobiety – pretensje, to najwyżej o to, że nie zrobiła nic, by ten upadek choć spróbować zatrzymać, ale – przeciwnie –tylko go przyspieszyła.
I tu, powiem zupełnie szczerze, jestem w prawdziwej kropce, bo jak bym nie liczył, to wychodzi mi wciąż jedno i to samo – że, gdybym miał wyznaczyć jakiś punkt przełomowy, to wszystko się zaczęło w roku 1990. A to już jest konstatacja tak straszna, i wiążąca się z tak skomplikowaną materią sprawa, że nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ją tu zaznaczyć, a ewentualną analizę zostawić już być może na osobny wpis.
Oczywiście jest mi bardzo przykro, że – zwłaszcza być może ostatnio – te teksty nie udzielają za cholerę odpowiedzi, lecz wyłącznie stawiają pytania. Szczególnie gdy za chwilę pojawią się już tylko pytania kolejne. Ale, proszę się starać. Ja się staram, więc nie ma powodu, byśmy się nie spróbowali napiąć wszyscy. Opowiem mianowicie tu pewną historię, która czekała na swoją kolej dłuższy już czas, no ale w końcu, jak widzimy, się doczekała. Jeszcze jesienią zeszłego roku ze swoim koncertem do Katowic przyjechał Leonard Cohen. Jak niektórzy wiedzą, podczas ostatniej światowej trasy koncertowej Cohena, towarzyszył mu chórek dziewcząt złożony z pewnej czarnej piosenkarki i dwóch białych dziewcząt z Londynu – Charley i Hattie Webb. Z powodów nie mających tu żadnego znaczenia, zdarzyło się tak, że poszedłem na kolację z tymi siostrami Webb i z ich rodzicami, w tym z ich ojcem, Grahamem Webbem, no i się z tym Webłem trochę zapoznałem. No, na tyle, że jeśli do niego wyślę maila, to on wie, kto ja jestem.
Otóż Graham Webb, jako nastolatek, stanowił idealny przykład kogoś, kto w najlepszym wypadku skończy marnie. Nie dość, że cierpiał na tzw. rozszczep kręgosłupa, co sprawiało, że musiał nieustannie nosić pieluchę, to w powszechnej opinii był kimś po prostu głupim i leniwym. Kiedy w wieku 15 lat, za złe prowadzenie się i tak zwaną „niewyuczalność”, został wyrzucony ze szkoły, to rodzice, pragnąc znaleźć mu coś, czego by mógł się czepić, wysłali go na naukę do fryzjera. Jak się wszystko dalej potoczyło, każdy, kto zna język, może sobie przeczytać w wydanej przez niego, absolutnie fascynującej autobiografii, zatytułowanej „Out of the Bottle”. Ja tylko tu powiem, że, kiedy pracował u tego fryzjera, najpierw wymyślił jakąś fryzurę rock’n’rollową, która zdobyła wielką popularność, następnie otworzył własny punkt, następnie całą sieć tych punktów w całej Wielkiej Brytanii, następnie wymyślił szampon do włosów, który zarejestrował pod prostą nazwą GW, by wreszcie uruchomić wielką globalną firmę o wielomilionowej wartości o nazwie Graham Webb International, którą najpierw kupiła Wella, a następnie – już całość – Procter and Gamble.
Za zasługi dla Wielkiej Brytanii, Graham Webb został uhonorowany wieloma wyróżnieniami, w tym, najwyższym, wręczonym mu przez księcia Karola orderem MBE. Obecnie, jako niezwykle zamożny i znany w kraju człowiek, mieszka na wsi pod Londynem, piastując funkcję tak zwanego Ambasadora Hrabstwa Kent. I teraz chciałbym zwrócić uwagę na coś, być może z tego wszystkiego, najciekawszego. Otóż na tytułowej stronie swojej książki, Graham Webb zamieszcza dwie opinie, wydane na swój temat, w dwóch kompletnie innych czasach, choć w tym samym miejscu i przez tę samą instytucję – Northbrook School, której swego czasu był uczniem, i z której został ostatecznie wyrzucony. Pierwsza, wystawiona w roku 1961, stwierdza co następuje: „Nie wykazuje najmniejszego zaangażowania. Jest gnuśny, głupi, przeraźliwie leniwy, najwyraźniej bardzo z tego stanu zadowolony i zdecydowany w nim pozostać”. Druga, wydana przy okazji wręczania mu dyplomu honorowego w roku 2000, przez tę samą szkolę, głosi: „Grahamowi N. Webb, za wybitne życiowe osiągnięcia, w uznaniu dla jego służby na rzecz brytyjskiego rynku, handlu i edukacji”.
Co chcę przez tę historię powiedzieć? Ktoś powie, że zapewne to, że to jak się ktoś prowadzi jako dziecko, nie ma najmniejszego znaczenia dla jego przyszłości, i że zapewne sama szkoła nie ma ani pojęcia, ani wpływu na to, co z jej uczniów kiedyś wyrośnie. Otóż nie do końca. Jestem bowiem przekonany, że to iż Graham Webb został przez swoich nauczycieli kompletnie nierozpoznany, wcale nie oznacza, że też nikt inny nie został nierozpoznany, i że na przykład ci z jego kolegów, którzy się do nauki przykładali i na koniec szkoły osiągnęli wybitne wyniki, znaleźli się ostatecznie dużo niżej od niego. Wcale też nie sądzę, by inne dzieci w tamtej szkole, które, podobnie jak Webb, zbijały bąki i zamiast się pilnie uczyć, robiły z siebie osłów, zostały milionerami i ojcami jeszcze wybitniejszych od siebie dzieci. Natomiast uważam, ze szkoła – i to nie tylko szkoła w Polsce, ale szkoła na całym świecie – to miejsce niezwykle skomplikowane, i przy tym szalenie narażone na demoralizację i zepsucie. No i najważniejsze, nie ma takiej możliwości, by szkoła, jako taka, z samej swojej natury, była w stanie tworzyć geniuszy i idiotów. Natomiast z całą pewnością, potrafi się starać jednym i drugim przeszkadzać swoje cele osiągać. Dobrze by było, gdyby się w tej pracy jednak skoncentrowała bardziej na idiotach, a geniuszom dała spokój.
Na koniec wypadałoby wrócić do Polski, do minister Kudryckiej, do minister Hall, do tych nauczycieli, studentów i do tych maturzystów. Co z nimi? Obawiam się, że akurat jak idzie o dzisiejszy stan edukacji w Polsce, równie dobrze można by było cały ten interes zamknąć, a nauczycieli i uczniów rozgonić. Przynajmniej do czasu, jak zmieni się w Polsce władza i na jej miejsce przyjdzie ktoś, kto przynajmniej zauważy skalę problemu.
Jak wszyscy już pewnie wiedzą, książka o siedmiokilogramowym liściu jest już w sprzedaży. Niestety, Coryllus w poniedziałek wyjeżdża na dwutygodniowe wakacje, więc przed wyjazdem wyśle jeszcze tylko to, co zostanie zapłacone przed tym dniem, a reszta będzie wysyłana dopiero po jego powrocie. A więc mam gorąca prośbę do wszystkich zainteresowanych – proszę kupować książkę jeszcze dziś i jutro, a potem ze świadomością, że otrzymacie ją dopiero za dwa tygodnie. W międzyczasie jednak, z powodów o których tu wspominam do znudzenia, proszę o uprzejme wspieranie tego bloga i przesyłanie wszelkiej możliwej pomocy na podany obok numer konta. Dziękuję. A dla wszystkich, piosenka w temacie powyższego wpisu:

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...