Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hazard. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hazard. Pokaż wszystkie posty

piątek, 10 lipca 2015

Czy jedyne co nam zostawią na swoje odejście to loteria?

Przed nami mój najnowszy felieton z „Warszawskiej Gazety”. Pozornie wakacyjny, jednak, jak się łatwo przekonać, tylko pozornie. Zapraszam.

Wioska, z której pochodzą moi rodzice, nawet jeśli wziąć poprawkę na moje naturalne sentymenty, robi wrażenie nieba na ziemi. Z krótką bardzo przerwą, spędzam tam każdy wolny czas, zima czy lato, od 60 już niemal lat i czym jestem starszy, tym mocniejsze jest moje pragnienie, by tam właśnie ostatecznie spocząć.
W czasach PRL-u, moja wieś, jak zapewne większość polskich wsi, kipiała życiem, a jeśli uwzględnić fakt, że ja akurat spędzałem tam głównie miesiące letnie, a więc czas żniw, owo życie robiło wrażenie szczególne.
Dziś z tamtego dawnego charakteru pozostał oczywiście ogólny krajobraz, którego nie jest już w stanie zmienić całe zło tego świata, nawet jeśli okolice wzdłuż rzeki, włącznie z dawną plażą, zarosły i dostęp do rzeki wyznaczającej dziś już nie tylko granicę państwa, ale Europy, stał się niemal niemożliwy, a pola i lasy przesłonięte różnego rodzaju cywilizacyjnymi wynalazkami. Krajobrazu nie zmieni już nic. Natomiast z mojej wsi zniknął posterunek policji, poczta, ośrodek zdrowia, piekarnia, fryzjer, karczma, szewc, restauracja, sklep GS-u, natomiast najbogatszy człowiek w okolicy wybudował w rynku aptekę, swoją drogą, czynną do godziny 16. Oczywiście zniknęły też zwierzęta. Powstał natomiast duży sieciowy sklep, tak zwany market, który w parę dni zniszczył cały okoliczny handel.
Od wielu już lat nie przejeżdżają też przez moją wieś rybacy, sprzedający ze swoich łodzi wszelkiego rodzaju świeżo złowione ryby.
Kilka lat temu w opuszczonej po maleńkim punkcie spożywczym budzie ktoś z mieszkańców postanowił otworzyć sklep z używaną odzieżą, ponieważ jednak w międzyczasie wioska się mocno wyludniła, popyt na zagraniczną modę okazał się mniejszy niż można się było spodziewać, więc i ten interes wkrótce został zwinięty. W tym roku wejście do budy, włącznie z szybami, zostały przesłonięte, a na góre ktoś umieścił niewielki czerwony neon z napisem „24 h”. I to jest jedyny ślad tego, że tam w środku toczy się jakieś życie. Nawet jednego skromnego szyldu z napisem „Arizona”, czy „Las Vegas”. Tylko te czerwone 24 godziny.
Rozmawiałem dziś z przyjacielem, który nagle przypomniał mi jakimś dziwnym przypadkiem zapomniany przeze mnie fakt, że w słynnej powieści George’a Orwella „Rok 1984”, jedyną powszechnie dostępną dla tak zwanych „proli” rozrywką, a więc przy okazji podstawową emocją, nie była telewizja, która głównie nadawała propagandowe komunikaty, lecz loteria. Nie pamiętałem o owej loterii, a dziś nagle ona mi staje przed oczami, taka realna i tak przerażająca. Loteria.
Piszę ten tekst w autokarze, który wiezie mnie z Warszawy do Katowic, rozglądam się po okolicy i wszędzie widzę te robiące tak kosmiczne wrażenie wiatraki, zwiastujące nadejście nowych, znacznie już bardziej ekologicznych czasów i zastanawiam się, kiedy i u mnie, w moim mieście, punkty z używanymi zagranicznymi ciuchami oraz tureckie kebaby zostaną wyparte przez jeszcze więcej neonów z migającym na czerwono oznaczeniem 24 h.

Zachęcam wszystkich do odwiedzania księgarni na stronie www.coryllus.pl i korzystania z bardzo szerokiej oferty. Przypominam też, że nakład pierwszego zbioru felietonów z tego bloga zatytułowany „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie” jest już wyczerpany, natomiast w domu mam jeszcze kilka egzemplarzy, więc jeśli ktoś sobie życzy, proszę o kontakt pod adresem toyah@toyah.pl.

piątek, 27 marca 2015

Czy po Platformie zostaną nam tylko czerwone latarnie?

Trochę może wcześnie, ale tak wychodzi, że dziś mój cotygodniowy felieton dla „Warszawskiej Gazety” mamy i tam i tu. Polecam jak zawsze.

Minęło już parę lat, ale ja wciąż to pamiętam, jakby to było wczoraj. Czekałem rano na tramwaj, kiedy z pobliskiego salonu gier wyszedł człowiek. Normalnie wyglądający starszy pan, w marynarce i krawacie, rozpiętej pod szyją koszuli, nieogolony, może trochę zmęczony i rozejrzał się dookoła. W pewnym momencie spostrzegł trzech prostych meneli, którzy tam stali, jakby czekając aż może nagle pojawi się jakiś szczęściarz i rzuci im coś na flaszkę. I wtedy człowiek w marynarce wyciągnął z kieszeni zegarek i zaproponował menelom, że im go sprzeda niedrogo.
Trwało to kilka minut. Człowiek w marynarce błagał meneli, by kupili od niego zegarek, oni mu powtarzali, że nie mają pieniędzy, on obniżał cenę do jakichś śmiesznych groszy, oni się od niego ze śmiechem odganiali, no i w końcu nadjechał mój tramwaj, i ja owo nieszczęście zostawiłem na zawsze za sobą.
Jak mówię, minęły już lata, w międzyczasie mieliśmy w Polsce tak zwaną aferę hazardową i równie tak zwaną komisję śledczą, spocone czoło posła Chlebowskiego, czerwony nos ministra Drzewieckiego, gwałtowną akcję samego premiera Tuska na rzecz zdelegalizowania wolnego hazardu, cykl sejmowych głosowań i wreszcie na rynku zapanował błogi spokój, gdzie, jeśli ktoś chciał stracić pieniądze i od tego zwariować, musiał jechać setki kilometrów od domu, albo już tylko grać w totolotka. I oto od pewnego czasu widzę, że w mojej okolicy – a skoro w mojej okolicy, to zapewne i w całym kraju – jak grzyby po deszczu wyrastają jeden za drugim kolejne punkty, z których każdy wygląda mniej więcej tak samo i robi równie tajemnicze wrażenie. Mamy więc zasłoniętą, lub zamalowaną wizerunkiem rozebranej lali w siatkowanych pończochach witrynę, zamknięte i zamalowane na czarno drzwi, nad drzwiami mijający na czerwono neon z napisem albo „24 godziny”, albo, bardziej światowo, „24 h”, a w środku? Diabeł jeden wie, bo to wszystko robi takie wrażenie, że normalny człowiek boi się sprawdzić, by na wejściu nie dostać fangi w nos. Popytałem tu i ówdzie i zostałem poinformowany, że owszem, w chwili jak Donald Tusk wyjechał do Brukseli, nerwowy okres minął, wszyscy umyli ręce i sprawy powoli wracają do normy, z tym, że najwidoczniej jeszcze bardziej.
Co ciekawe, wraz z powrotem domów gier, jakoś nie wróciły sklepy z dopalaczami. Powiem wręcz, że nie widać nawet starych dobrych bujających się na ugiętych nogach narkomanów. Rozmawiałem ze znajomym, którzy interesuje się sprawą zawodowo i usłyszałem, że oni wciąż są, tyle że towar jest znacznie lepszy. A ja się zastanawiam, czy nie tylko lepszy, ale czy owe czynne 24 godziny na dobę punkty nie stanowią jakiejś nowej branży typu dwa lub nawet trzy w jednym.
To by dopiero było uwieńczenie ośmiu lat rządów Platformy Obywatelskiej! Mam wielką nadzieję, że coś na ten temat usłyszymy już w maju.

Jak zawsze szczerze zachęcam do kupowania moich książek, które można znaleźć w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Ich jest wciąż aż sześć, więc trzeba coś wybrać. Dziś więc polecam podręcznik do nauki języka angielskiego zatytułowany „Kto się boi angielskiego listonosza”. Proszę sprawdzić. Biorąc pod uwagę ceny tego, co sprzedają w księgarniach, to jest czysta oszczędność.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...