Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Margaret Thatcher. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Margaret Thatcher. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 listopada 2020

Margaret Thatcher, czyli powrót do przyszłości

 

Mój kumpel, znany niektórym z nas z Twittera, Piotrek Hlawski, przysłał mi niedawno serię zdjęć przedstawiających Wielką Brytanię lat 70-ych i najpierw wyraził zdziwienie, że to co na tych fotografiach widać to syf przypominający chlewiki okalające podwórka w niektórych częściach Katowic, a następnie podzielił się ze mną refleksją, że to jest naprawdę niezwykłe jak wiele osób, które w tym wszystkim żyło, w stosunku do Margaret Thatcher, która przyszła i tę całą socjalistyczną nędzę rozpędziła na cztery wiatry, zamiast wdzięczności, czuło, często do samej swojej śmierci, wyłącznie zimną nienawiść. A ja sobie przypomniałem najpierw piosenkę, swoją drogą, wielkiego artysty, Morrisseya – dorastającego, co warto zauważyć, w Manchesterze lat 60. i 70. –  „Margaret on a guillotine” i tę powracającą frazę „Please die”, no a potem tekst, jaki tu zamieściłem jeszcze w roku 2008, o Margaret Thatcher właśnie, i dziś sobie myślę, że to jest naprawdę coś fascynującego jak historia się powtarza. I to zupełnie niezależnie od tego, pod jaką szerokością, czy długością geograficzną. Zapraszam do czytania i oczywiście do odpowiednich refleksji.

 

 

      Pisząc swój czwartkowy tekst o wojnie jaką rząd Donalda Tuska wypowiedział piłkarskiej mafii w Polsce i za granicą, miałem wielką nadzieję że oto jest pierwsza okazja, by ogromna większość społeczeństwa mogła się zjednoczyć wokół jednej choćby reformy i dać temu rządowi taką siłę, by nawet taki rząd – rząd słaby, mało wiarygodny, skupiony wyłącznie na podtrzymywaniu swojego medialnego wizerunku – niesiony tą falą powszechnego poparcia zrobił choć na tym polu jakiś porządek.

      Kiedy zaczynam pisać dzisiejszy mój tekst, nie ma jeszcze godziny 11, do upływu terminu skandalicznego absolutnie ultimatum jakie europejskie władze piłkarskie wyznaczyły polskiemu państwu pozostało już bardzo mało czasu, a ja już wiem że cokolwiek się stanie, to najprawdopodobniej nie stanie się nic. Bez względu na to, czy polskie drużyny zostaną wykluczone z rozgrywek, czy nie, czy władze piłkarskie odbiorą nam mistrzostwa, czy nie, czy decyzja zapadnie już o godzinie 12, czy zostanie odroczona do jakiegoś innego momentu, ani nie będziemy mieli satysfakcji, ani poczucia wstydu, ani nie ogarnie nas złość, ani radość. Bo prawdopodobnie, cokolwiek się wydarzy –  wydarzy się na jedną chwilę, by za chwilę i tak odrodzić w postaci jakiegoś innego zmartwienia, równie nieważnego i równie niezniszczalnego.

      Dlaczego tak się stanie? Dlatego mianowicie, że w tym całym zamieszaniu, w tym całym medialnym zgiełku, nie widać jednej osoby, której by zależało na czymkolwiek, jak tylko na bieżącym wizerunku. A i ten cel robi wrażenie wyjątkowo cherlawe. Więc możemy mieć pewność, że za godzinę czy dwie, kiedy te moje słowa znajdą się już ostatecznie w Sieci, coś już będzie wiadomo, ale to czego się dowiemy będzie newsem dokładnie na miarę czasów i na miarę ludzi, z jakimi mamy obecnie do czynienia.

      Od kilku dni, myślę sobie o tej nędznej, żenującej wojnie działaczy, ministrów i szarych biznesmenów, a przy tej okazji, nie mogę przestać też myśleć o Margaret Thatcher – byłej premier Wielkiej Brytanii.

      Oglądałem wczoraj na youtubie stary filmik z wystąpienia pani Thatcher na konferencji swojej partii w roku 1990, kiedy szydzi ze swoich politycznych przeciwników. Proszę sobie może teraz popatrzeć na ten fragment jej wystąpienia:



Proszę spojrzeć na jej twarz, wsłuchać się w ton jej głosu; proszę zauważyć tę absolutnie niebywałą siłę przywódcy – przywódcy, którego można i pokonać, ale którego nie da się zwyciężyć. Z jednej prostej przyczyny. Bo na tym poziomie przywództwa, nawet jeśli się żartuje, to sprawa jest jak najbardziej poważna. I wiadomo że z takim przywódcą żartów nie ma. Jest tylko determinacja i pewność drogi, którą się wybrało.

      Kiedy Margaret Thatcher obejmowała władzę w roku 1979, Wielka Brytania była od dziesięcioleci pogrążona w ciężkim gospodarczym kryzysie, według wszelkich prognoz, nie do pokonania. Z naszej, komunistycznej perspektywy, Anglia to był oczywiście raj i kiedy oglądaliśmy brytyjskie zaangażowane kino, oczywiście podziwialiśmy jego wielkość i wzruszaliśmy się przedstawioną w nich nędzą i upadkiem, ale wiedzieliśmy że to na 100% lewicowa propaganda i że Anglia to Anglia i nie ma absolutnie o czym gadać.

      Oglądaliśmy skecze Monty Pythona o zdechłej papudze, czy o kuchence gazowej i pokładaliśmy się ze śmiechu, że to prawie tak, jak u nas i ani nam do głowy nie przyszło, że to było dokładnie tak jak u nas i że to oczywiście była satyra, ale wcale nie satyra wzięta z księżyca. Bo nie wiedzieliśmy, że od zakończenia II Wojny Światowej, Wielka Brytania pogrążała się w tak nieprawdopodobnym kryzysie gospodarczym i społecznym, że pod wieloma względami sytuacja między Polską a Wielką Brytanią różniła się tylko tym, że oni nie mieli Ruskich.

      Przez kilkadziesiąt lat przed dojściem do władzy Margaret Thatcher, wszelkie rządy, czy to laburzystowskie, czy konserwatywne, prowadziły biurokratyczną, scentralizowaną politykę, opartą na państwowym interwencjonizmie. Podwyższano podatki, nacjonalizowano przemysł, a obywatelom oferowano wszelką możliwą ochronę socjalną. Jak pisze Thatcher w swoich wspomnieniach: „Każdy, kto popadł w ubóstwo, stracił pracę, posiadał liczną rodzinę, osiągnął wiek emerytalny, miał nieszczęśliwy wypadek, chorował, czy też pokłócił się z rodziną, mógł liczyć na finansowe wsparcie. I chociaż byli tacy, którzy woleli polegać na własnych dochodach, lub pomocy rodziny, lub przyjaciół, rząd nie ustawał w wysiłkach i prowadził kolejne kampanie uświadamiające, jakąż to cnotą jest zdanie się na łaskę państwa”.

      I nie miało znaczenia, czy na czele rządu stoi polityk konserwatywny, czy laburzystowski; nikt nigdy nawet nie marzył, żeby złamać zasadę nienaruszalną, że państwowy sektor gospodarki i welfare state stanowią świętość. Większość z nas pamięta rządy Margaret Thatcher jako walkę z górnikami, którą po wielu miesiącach, dzięki swojej bezwzględności, czy może tylko determinacji, Thatcher wygrała. Mówimy o górnikach, ale nie wiemy że walka nie toczyła się między rządem a górnikami, ale między rządem a centralami związkowymi o czysto komunistycznej proweniencji. I nie pamiętamy też, że w sytuacji gdy władza była pogrążona w tak niesłychanym chaosie, gospodarka w nędzy, prawdziwą władzę w Wielkiej Brytanii dzierżyły właśnie związkowe centrale, i to wcale niekoniecznie górnicze.

      Proszę spojrzeć, co o tym pisze Paul Johnson w swojej Historii Anglików:

„Najsilniejszą, najmocniej okopaną grupę związkową Wielkiej Brytanii stanowił związek zecerów przemysłu drukarskiego (National Graphical Association, NGA), oraz związek pozostałych pracowników przemysłu drukarskiego (Society of Graphic and Allied Trades, SOGAT). Wykorzystując ściśle przestrzegane zasady zatrudniania tylko członków związku oraz różne regulacji sprzyjające przerostom zatrudnienia i praktyki znane jako ‘zwyczaje starohiszpańskie', uzyskiwali wyjątkowo wysokie zarobki (zwłaszcza w rejonie Londynu), wywierając znaczący wpływ na drukowane przy ich współudziale gazety i czasopisma. W latach siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych coraz częściej korzystali z tej coraz bardziej kosztownej władzy, wstrzymując produkcję, blokując w prowadzenie nowej technologii, a nawet podejmując wszelkie inne decyzje, w coraz większym stopniu bowiem cenzurowali zawartość pism zarówno w warstwie informacyjnej, jak i komentarzy."

      I oto przyszła Margaret Thatcher i po kolei całe to socjalistyczne barachło wzięła za pysk. Nie od razu, nie bez planu. Po kolei, przy pomocy pięciu ustaw, rozciągniętych na trzy kadencje, wyprowadziła Wielką Brytanię z tego nieszczęścia. Wielu krytyków pani Thatcher mówi, że była bezwzględna, że była silna, że nie miała skrupułów, a niektórzy specjaliści od czarnej historii kapitalizmu dodają do tego jeszcze, że stały za nią jakieś nieznane, antyludzkie siły. Łatwo jednak się zapomina o tym, że przez większą część swoich rządów Margaret Thatcher miała wystarczającą przewagę w Parlamencie, no a przede wszystkim bardzo silne wsparcie społeczne. Rządziła skutecznie przez niemal pełne trzy kadencje i jeśli udawało jej się skutecznie wywracać stary, chory układ, to tylko dlatego że wiedziała, że Brytyjczycy są po jej stronie.

      Kiedy myślimy o Margaret Thatcher, widzimy tylko jej walkę z kopalniami, a kiedy myślimy o tej jej walce ze związkami, widzimy z jednej strony tę okropną Żelazną Damę, a z drugiej biednych, zdesperowanych górników. Nie powiedziano nam wystarczająco dobitnie jednak, że na przykład, kiedy wśród górników z Nottinghamshire przeprowadzono referendum, cztery piąte opowiedziało się przeciw strajkowi i przeciw komunistom z centrali Scargilla. A de facto, za Margaret Thatcher.

      Myślę sobie więc w ostatnich dniach o niej i o tym jaka ona była i o tym czego dokonała. I wiem przy tym, że tacy jak ona nie rodzą się codziennie. Ale wiem też że uczciwość i determinacja, to nie są znów aż tak egzotyczne zalety byśmy mogli tylko o nich marzyć. Jeszcze raz, już po raz ostatni zacytuję panią Thatcher z jej wspomnień:

„W obliczu tak dramatycznej sytuacji, na którą złożył się wspomniany już długotrwały upadek gospodarczy, wyniszczające skutki socjalizmu i rosnące niebezpieczeństwo ze strony Sowietów - z pewnością każdy nowy premier mógł żywić pewne obawy.

Także i ja, tego pamiętnego wieczora, gdy jechaliśmy do domu przy Flood Street, powinnam była odczuwać większy lęk wobec przejęcia takiej spuścizny.[...] Lecz wtedy, przewrotnie niemal, wszystkie te wyzwania napawały mnie doprawdy szczerą radością. [...]

Muszę się tu przyznać, że istniało jednak coś jeszcze - coś niezwykle osobistego - co również dawało mi radość i siłę. Chatham kiedyś świetnie zauważył: ‘Wiem, że mogę ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi’”.

      Czuła więc Margaret Thatcher radość rządzenia, radość zmieniania kraju na lepsze, pewność drogi i przekonanie o tym, że tylko ona może „ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi”. Miała też odpowiednie wsparcie w Parlamencie i odpowiednie poparcie społeczne. Ale to wszystko tworzyło całość, którą określamy po latach jako wielkość przywództwa Margaret Thatcher. I jeszcze raz chcę powtórzyć, że ja zdaję sobie sprawę, że tacy jak Thatcher nie rodzą się za rogiem. Ale jednak – wydawałoby się – że naprawdę niewiele trzeba, żeby mieć wolę i przekonanie, że się potrafi. Choćby tyle.

      Mieliśmy kiedyś premiera i mieliśmy rząd, który – choć nie miał ani poparcia w Parlamencie, ani też wielkiego wsparcia ze strony społeczeństwa, przynajmniej miał cel i wiarę, że ten cel można zrealizować. Otoczony przez bandę albo zdrajców, albo zwykłych nieudaczników, nie dał rady i ostatecznie poległ. Ci jednak co pamiętają, to i nie zapomną że był to rząd, który naprawdę chciał i stał na jego czele premier, który wierzył, że on może „ocalić ten kraj”.

      Dziś, kiedy minęła już godzina 12, ja nawet nie wiem, czy FIFA utrzymało swój szantaż wobec Polski, czy PZPN wymyślił jakieś rozwiązania i czy minister Drzewiecki, po konsultacjach z premierem Tuskiem i wicepremierem Schetyną coś uradził. I szczerze powiem, interesuje mnie to w stopniu minimalnym. Bo wiem, że żaden z nich to nie jest człowiek, który ma jakiś inny cel, niż czyste utrzymanie władzy i inne ambicje, niż być tym, który poda piłkę Donkowi podczas najbliższego meczu. Nawet nie wspominam o przekonaniu, że się jest tym, który potrafi ocalić ten kraj.

      Bo tu przecież nawet nie chodziło o kraj. Celem była tylko grupa szemranych działaczy o nieustalonych do końca powiązaniach. A i to się okazało za trudne.

      We wspomnianym na początku wystąpieniu na konferencji torysów, Margaret Thatcher cytuje fragmenty skeczu Monty Pythona o papudze. Sam Monty Python, już po latach, w czasie wielu występów na żywo, wykonywał swój parrot sketch w wersji zmodyfikowanej. Kiedy po raz setny Cleese powtarza Palinowi, że papuga jest zdechła, Palin nagle mówi: „No dobra. Oto pańskie pieniądze i parę darmowych kuponów na wakacje." I wtedy Cleese odwraca się do publiczności i mówi „Coś tam jednak ta Thatcher zrobiła".

       Obawiam się, że w naszej smętnej sytuacji, jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek zechce pochwalić rząd Tuska, że „coś tam jednak zrobił”, to chyba tylko jakaś obłąkana pani dzwoniąca po raz 23. do Szkła Kontaktowego.





 

czwartek, 3 grudnia 2015

Kiedy nadchodzi burza, wspomnijmy premier Margaret Thatcher

Wczorajszy dzień upłynął nam jak każdy, a więc na zwykłych codziennych zajęciach, a więc gdy chodzi o sejmową awanturę w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, mieliśmy okazję obejrzeć zaledwie tak zwane powtórki, ale przyznaję, że było bardzo przyjemnie. Prawie. Jedyny problem polegał na tym, że moje najstarsze dziecko, osoba wyjątkowo miła i łagodna, w pewnym momencie oświadczyła, że skoro nasze życie ma przez najbliższe lata wyglądać właśnie tak, to ona rezygnuje i prosi o to, by do władzy wróciła Platforma. Przynajmniej będziemy mieli cywilizowaną opozycję.
No ale, jak mówię, poza nią, do tego cośmy widzieli wszyscyśmy byli nastawieni wręcz entuzjastycznie. Z naszego punktu widzenia bowiem, sprawa polega na tym, że, jak wszystko na to wskazuje, owo przejmowanie przez Prawo i Sprawiedliwość odpowiedzialności za Polskę i to z taką właśnie determinacją, wbrew temu, co sobie wyobraża powoli zdychający reżim, przede wszystkim jest znakomicie zaplanowane i z najwyższą starannością realizowane, a co może jeszcze ważniejsze, społeczne poparcie pozostaje zdecydowanie za zmianami i każdy kolejny dzień będzie tylko owo poparcie wzmacniać i poszerzać.
Co więcej, jeśli zajrzeć choćby do Internetu, który, jak już pewnie wszyscy zdążyliśmy zauważyć, staje się pierwszym kontrolerem społecznych emocji, by zobaczyć, że tam panuje wyłącznie szampańska zabawa. Jeśli zajrzymy do Internetu, zauważymy natychmiast, jak tam się w ogóle nie odczuwa jakiegokolwiek niepokoju co do tego, czy nam się uda, czy wytrzymamy, czy oni jednak czegoś nagle nie wyciągną, co nas któregoś dnia zwyczajnie zabije. Tam, jak mówię, jest niemal wyłącznie karnawał i kabaret. I tu muszę wspomnieć coś bardzo ważnego: kabaret najwyższej jakości.
Oto syn mój pokazał mi wczoraj właśnie, że na Facebooku pojawiła się grupa parodiująca ledwo co powołany do życia tak zwany Komitet Obrony Demokracji, pod tą samą nazwą – Komitet Obrony Demokracji. Efekt tego jest taki, że wszyscy ci, którzy mieliby ochotę wykazać się prawdziwie obywatelską postawą i zaangażować w prace na rzecz wyrwania Polski z faszystowskiego uścisku, jeśli zaczną poszukiwania na Facebooku trafią albo na oryginał, albo na kpinę, a czym bardziej kto z nich jest głupi, czy choćby naiwny, tym większa ma szansę na to, że zbłądzi. A tam już pozostaje mu tylko wiać, gdzie pieprz rośnie. Historia, którą opowiedział mi syn wiąże się z jakąś zamieszkałą w Szwecji panią o nazwisku Dana Demirel, która postanowiła do owej kpiarskiej grupy wysłać następującą wiadomość:
Dziękuję za przyjęcie mnie do grupy. Czytałam, że już za granicami o Was słychać. Mieszkam na stałe w Szwecji, w jaki sposób mogłabym pomóc grupie w rozpowszechnianiu wiadomości o Waszym istnieniu? Czekam na zadania”.
Na to żartownisie z KOD2 zwrócili się do pani z pytaniem: „Pierwsze i zasadnicze pytanie. Czy jest Pani Żydówką?”, na co pani Demirel odpowiedziała, że nie i zapytała, „Jakie to by miało mieć znaczenie?
I tu otrzymała następującą odpowiedź: „Co do okoliczności sytuacji i powstania tego ruchu ma wielkie znaczenie. Proszę opuścić grupę”.
Czy mogłabym uzyskać jakieś bliższe wyjaśnienie, o co panu chodzi?” spytała zaniepokojona pani Demirel, na co uzyskała następującą odpowiedź: „Nie, z racji tego, że nie jest Pani Żydówką
.„Czy to jest grupa wyłącznie dla Żydów?” zapytała pani Demirel. „Tak” odpowiedział przedstawiciel ruchu. „Dlaczego więc przyjęto mnie do grupy?” zapytała sprytnie pani Demirel i tu padło wyjaśnienie: „Bo dano pani szansę”. „OK, skoro nie jestem tu mile widziana, opuszczę tę grupę. Czy Pan jest moderatorem tutaj?” „Jeszcze nie”, odpowiedział człowiek z KOD2. „To dlaczego właśnie pan wydaje mi takie polecenia?” dociekała pani Demirel. „Jeżeli byłaby Pani Żydówką, inaczej bym pisał”, padła odpowiedź, a dalej „Wszyscy goje, którzy chcą bronić demokracji muszą codziennie odmówić 3 razy litanię do Donalda zbawiciela Polski i koronkę do Matki Angeli zawsze dziewicy. Prenumerata gazety wyborczej”.
A na sam koniec, już chyba pod nieobecność tej biednej istoty, padło coś absolutnie najlepszego:
A na poważnie – to serdecznie witamy w KOD! Jest Pani mile widziana – z napletkiem, czy bez. Komitet Centralny przydzielił już Pani pierwsze zadanie: w niedzielę mamy manifę pod Sejmem i potem przemarsz pod Pałac Kultury. Spodziewamy się prawdziwych tłumów, tak około 15-16 osób! Sprawa jest więc bardzo poważna. Proszona jest Pani o organizacje cateringu: bezglutenowy chleb i wędzony łosoś z organicznym koperkiem. Proszę dostarczyć catering do Gdańska, tam pójdzie Pani na dworzec i wsiądzie w Pierdolino. Konduktor to nasz człowiek. Na hasło WOLNOŚĆ I DEMOKRACJA odda Pani do dyspozycji tajną salonkę Kopaczowej, w Warszawie na Dworcu Centralnym prof. Hartman odbierze kanapki. Pozna go Pani po brodzie i inteligentnym wyrazie twarzy”.
I tak to się kończy owa wymiana. Ja oczywiście biorę pod uwagę, że któryś z czytelników powie, że to jest dokładnie tak samo tanie i głupie, jak cała reszta i ja nie będę się upierał. Przyznaję, że na kabaretach nie bardzo się znam. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na coś całkowicie nowego. Otóż po raz pierwszy od tych ośmiu, czy dziesięciu lat przeciwnicy Platformy Obywatelskiej przejmują kulturę popularną i w dodatku robią to z dwa razy większym zaangażowaniem, niż to mieliśmy okazję dotychczas oglądać. I proszę zwrócić też uwagę na fakt, że jakkolwiek mocno byśmy przymrużali oko na te teksty, one nie zostały napisane przez Łukasza Warzechę, Jana Pietrzaka, Krzysztofa Feusette, czy któregokolwiek z popularnych prawicowych komików. Już na pierwszy rzut oka widać, że to jest coś całkowicie świeżego i autentycznego. To nie jest kabaret stworzony na potrzeby bieżącej polityki, ani bieżącą polityką się karmiący. To jest czyste szyderstwo, które stanowi element owego społecznego – nie politycznego – protestu przeciwko autorytetom, które przez minione osiem lat zostały wyprodukowane przez System, i który to protest doprowadził do zmiany władzy.
Większość z nas zapewne wciąż pamięta, z jak niezwykłą pomysłowością i zaangażowaniem, a przede wszystkim szczerością, popularna kultura cztery, pięć, czy osiem lat temu potrafiła kpić z Prawa i Sprawiedliwości i wszystkiego, z czym się ta nazwa kojarzyła. Pamiętamy również tamten czas, kiedy to z kompletnego niebytu wyciągnięto Henrykę Krzywonos i niemal natychmiast na Facebooku pojawiła się grupa przyjaciół „słynnej tramwajarki”, która w ciągu zaledwie paru chwil zdobyła 50 tysięcy polubień. Pojawiały się głosy, że to jest wszystko sztucznie nakręcone, natomiast ja wiedziałem, że za tym stoją, fakt, że mocno naiwne, ale jednak szczere, ludzkie emocje. Proszę, zajrzyjmy do Internetu dziś i popatrzmy, jakie wrażenie zrobiła Henryka Krzywonos tym razem. I wtedy zobaczymy różnicę.
Pisałem tu kiedyś o Margaret Thatcher, przypominając, w jaki sposób ona komentowała czas, kiedy została premierem, a wokół niej toczyła się autentyczna wojna. Obserwowała tę agresję, tę wściekłość, widziała z prawdziwą wyrazistością, jak trudne czasy przed nią, a jednocześnie była szczęśliwa, bo wiedziała dwie rzeczy: pierwsza to taka, że ona ma dobry plan wielkich zmian, a druga, że ona ma wystarczająco mocne społeczne poparcie, by owe zmiany realizować. Wczoraj w Izbie Gmin doszło do bardzo gorącej debaty w sprawie ewentualnej brytyjskiej akcji w Syrii. W środku toczyła się ta bitwa, a na zewnątrz trwały demonstracje, o jakich my nawet nie możemy marzyć. Brytyjski parlament przegłosował naloty i w tym samym momencie wystartowały pierwsze samoloty.
Myślę, że dziś i my widzimy, jak się robi poważną politykę.

Dziś rozpoczęły się wrocławskie targi książki. Na miejscu jest Coryllus, ja natomiast przyjeżdżam w sobotę i zostaję do niedzieli. Zapraszam wszystkich. Jednocześnie przypominam, że nasze książki są stale do nabycia w księgarni www.coryllus.pl.

poniedziałek, 9 lutego 2015

Andrzej Duda, czyli być jak Robbie Williams

Nie wiem, ilu czytelnikom tego bloga ta informacja cokolwiek powie, ale nie mam sposobu, by dziś właśnie o tym nie wspomnieć. Otóż proszę sobie wyobrazić, że kilka lat temu byłem na koncercie piosenkarza Robbiego Williamsa. A stało się tak, że pewna moja przyjaciółka bardzo pragnęła pójść na występ owego Williamsa w katowickim Spodku, nie mając na tę okazję towarzystwa, zaproponowała mi wspólne wyjście, ja z czystej sympatii nie do tej akurat sztuki, ale do mojej koleżanki, zaproszenie przyjąłem, no i dziś mogę jak najbardziej ogłaszać, że Robbiego Williamsa widziałem i słyszałem na żywo.
Jak mówię, nie jestem w stanie przewidzieć, dla jakiej części osób, które czytają ten tekst, nazwisko Robbie Williams cokolwiek mówi, ale faktem jest, że to jest artysta wybitny, no a już z całą pewnością wśród fanów muzyki popularnej bardzo popularny w każdym zakątku świata. I przyznaję szczerze, że, choć przez większą część koncertu na popisy Williamsa pozostawałem niemal idealnie obojętny, to co jednak należało docenić, jak najbardziej doceniłem i do dziś uważam, że nie miałem w swoim życiu wiele okazji, by być świadkiem tak wysokiego profesjonalizmu. Robbie Williams śpiewał, ja stałem na wprost telebimu, wpatrywałem się w jego twarz, oczy, usta, a od pewnego momentu już na każdy najdrobniejszy element owej ekspresji, i nagle sobie uświadomiłem, że ów Robbie Williams to jest autentycznie nie byle kto; że to jest artysta, który może sobie śpiewać, co – czy to jemu, czy tym, którzy go prowadzą – przyjdzie do głowy, my możemy go kochać, lub się na niego marszczyć, jedno pozostaje poza dyskusją: on nawet na ułamek sekundy nie traci z pola widzenia świadomości, czym jest bycie prawdziwym artystą i jakie z tego wynikają obowiązki. W pewnym momencie mnie ta muzyka tak znudziła, że już tylko patrzyłem na jego oczy na tym telebimie, a on ani jednym mrugnięciem nie pokazał, że się nudzi tak jak ja.
Ale było jeszcze coś. Robbie Williams zapowiadał kolejne piosenki nie po angielsku, lecz po polsku i robił to nie dość, że bez kartki, to jeszcze niemal bez śladu akcentu. Niedawno oglądałem Pearl Jam na DVD i Eddie Vedder za każdym razem, kiedy mówił do ludzi, czytał z kartki, a robił to z tak straszliwym wysiłkiem, że gdyby nie fakt, że Pearl Jam to wielki zespół, a sam Vedder to naprawdę znakomity wokalista, ktoś by mu musiał powiedzieć, żeby się zamknął. Robbie Williams w Spodku gadał po polsku prawie idealnie, a w jego oczach była ta nieprawdopodobna wręcz pasja. To był rok, kiedy ten sam Williams miał serię trzech koncertów w Knebworth, na które przyszły grube setki tysięcy ludzi, a on przyjechał do Spodka i odstawił taki show, jakiego Katowice nie widziało i już pewnie nie zobaczy.
Przypomniał mi się ten Robbie Williams, a zaraz po nim rok 1990, kiedy to w tym samym Spodku miałem okazję przyglądać się z bardzo bliska Lechowi Wałęsie w kampanii przed wyborami, podczas których wspólnie z Tymińskim rozbił w proch Mazowieckiego. Stałem przed samą trybuną w wypełnionym do ostatniego miejsca Spodku, Wałęsa coś do nas gadał, tak jak to on tyle razy wcześniej, i wciąż do dziś, a ja spojrzałem w jego oczy i z przerażeniem zauważyłem, że one są kompletnie puste, bez śladu emocji, bez tego ognia, na który wszyscyśmy tak liczyli, i wtedy nagle zrozumiałem, że Wałęsa jest zupełnie kimś innym, niż mi się dotychczas wydawało. No i że on jest zwyczajnie kiepski.
I od tego czasu było już tylko gorzej. Przez te wszystkie lata w Polsce nie pokazał się jeden polityk, który by potrafił porwać tłumy, a jednocześnie nie dał po sobie poznać, że jest zwykłym oszustem. Przez te wszystkie lata mieliśmy albo cwanych oszustów, albo poczciwe niezdary, których mogliśmy albo kochać, albo nienawidzić, chcieć się z nimi zaprzyjaźnić, albo ich wyrzucić z domu, ale zawsze wiedzieliśmy, że oni są zwyczajnie do tej roboty kiepscy.
Oglądałem wreszcie wczoraj wieczorem wystąpienie Andrzeja Dudy i przyszło do mnie moje dziecko i zapytało mnie, co on gada i czym to się różni od innych. A ja patrzyłem na jego oczy i nagle zrozumiałem, że to co on mówi i jak ładnie to robi i z jaką gracją, jest kompletnie bez znaczenia. Każdego można ubrać w dobry garnitur, przypudrować mu nosek, napisać mu dobre przemówienie i kazać mu się go nauczyć na pamięć, a jeśli nam się na dodatek trafi jakiś wyszczekany mądrala, to się cieszyć się, że zwyciężamy. Gdy chodzi o Dudę, on ma to coś, co ja widziałem w oczach Robbiego Williamsa: mianowicie radość i pasję. Zachęcam wszystkich, by zechcieli sobie obejrzeć wystąpienie Dudy raz jeszcze z wyłączonym dźwiękiem, by się nie rozpraszać czymś, co możemy usłyszeć nawet od Łukasza Warzechy. Proszę zwrócić uwagę na oczy Dudy i tę radość i tę pasję. Właśnie pasję. Tam jest to samo, o czym swego czasu mówiła Margaret Thatcher, a co niedawno wspominaliśmy:
Także i ja, tego pamiętnego wieczora, gdy jechaliśmy do domu przy Flood Street, powinnam była odczuwać większy lęk wobec przejęcia takiej spuścizny. [...] Lecz wtedy, przewrotnie niemal, wszystkie te wyzwania napawały mnie doprawdy szczerą radością. [...]
Muszę się tu przyznać, że istniało jednak coś jeszcze – coś niezwykle osobistego – co również dawało mi radość i siłę. Chatham kiedyś to świetnie zauważył: ‘Wiem, że mogę ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi’”.
I ja to właśnie widziałem wczoraj w oczach Andrzeja Dudy. Jak już pisałem wcześniej, może być różnie. Nasza sytuacja i nasze doświadczenie jest takie, że nic nas już nie zaskoczy. Ale ja wczoraj w oczach Dudy zobaczyłem tę radość i siłę. A to już jest coś, czego się można trzymać.

Wszystkich zachęcam do odwiedzania księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl. Mamy tam wszystkie moje książki, w tym wciąż i tę pierwszą o siedmiokilogramowym liściu, gdzie jak najbardziej jest też zamieszczona historia wspomnianego wyżej wystąpienia Lecha Wałęsy.

środa, 14 stycznia 2015

O dziurze w szkolnej skarpetce Margaret Thatcher

Wczoraj media doniosły, że „Fakty” TVN24 zleciły przeprowadzenie badania opinii w sprawie stosunku owej opinii do strajków na kopalniach i osobiście do premier Ewy Kopacz i jej tak zwanych działań reformatorskich. Ku pewnemu zaskoczeniu, okazało się, że niemal 70 procent badanych popiera w tym konflikcie górników, a zaledwie 15 procent uważa, że to rząd ma rację, próbując zlikwidować cztery nierentowne kopalnie.
Jeśli ktoś mnie spyta, co ja sądzę o tym badaniu i jego wynikach, a przy okazji, jakie jest moje zdanie na temat zamykania kopalń, odpowiem jak najbardziej szczerze i uczciwie, że owe wyniki mnie bardzo cieszą, a gdy chodzi o górników, jestem całym sercem za nimi. Dlaczego? Czy może dlatego, że jestem tępym socjalistą, dla którego rachunek ekonomiczny to czarna magia? A może dlatego, że tęsknie za PRL-em i wszystko, co mi go przybliża traktuję jak zbawienie? Może wreszcie bardzo liczę na to, że te strajki wreszcie wyrzucą w kosmos ten rząd – rząd zły, gnuśny i głupi? Częściowo oczywiście tak, jednak nie to jest powodem mojej satysfakcji. To co się dzieje, raduje mnie tak bardzo z jednego przede wszystkim powodu: ja sobie nie życzę, żeby za reformę polskiego państwa brali się gangsterzy, których jedyną kompetencją jest przekładać pod stołem pliki jakiś dziwnych papierów, tak by nikt nie widział, a jeśli ktoś zobaczy, skutecznie udawać głupiego.
Wydarzenia takie jak strajki na kopalniach, czy w szkołach, ewentualnie w szpitalach mają to do siebie, że polaryzują opinię publiczną nie wzdłuż znanych nam bardzo dobrze podziałów politycznych, lecz niejako w ich poprzek. Z jednej strony bowiem, widzimy tych, którzy uważają, że nawet jeśli ten rząd jest zły i skorumpowany, to nie ma innego, a czas nagli, więc nie ma co czekać. Osoby te nazywamy liberałami. Z drugiej strony są ci, którzy wprawdzie nie uważają, że dla Polski nie ma nic lepszego, jak stara dobra gospodarka socjalistyczna, ale prezentując pewien typ społecznej wrażliwości, nie mogą patrzeć obojętnie, jak ludzie tracą pracę. I na nich oczywiście mówimy, że to socjaliści. Oczywiście jest też całkiem prawdopodobne, że gdzieś się kręcą tacy, którzy autentycznie uważają, że jeśli potrzebne są jakieś reformy, to tylko w postaci ustawy odbierającej majątek bogatym i przekazującym go biednym, ale jestem pewien, że to jest autentyczna garstka i z całą pewnością oni zamieszkują zupełnie inne rejony, niż korytarze zamykanych kopalń.
A zatem, co stoi na przeszkodzie, by uznać, że skoro ta Kopacz tak bardzo marzy o tym, by zostać polską Margaret Tchtcher, dać jej szansę i wystawić tych górników na odstrzał? Co zresztą szkodzi samym górnikom, którzy – jak sami twierdzą – nie chcą powrotu PRL-u, by skromnie spuścić głowy, wziąć swoje odprawy, kupić sobie po wypasionym telewizorze, zasiąść wygodnie w fotelu i wreszcie rozprostować kości? Czemu wreszcie te 70 procent społeczeństwa, które wedle wszelkich danych jest bardzo zadowolone z tego, co im nowa Polska dała, nie machnie ręką na te kopalnie, i nie pójdzie do galerii sobie coś nowego sprawić, albo przynajmniej siąść na kawie i ciasteczku i się polansować przed znajomymi.
Otóż ja wiem, skąd ta tak powszechnie wroga reakcja w stosunku do premier Kopacz i jej rządu. Otóż i górnicy i znaczna część opinii publicznej, no i my, tak zwani „zwolennicy gospodarki centralnie planowanej” wiemy, że Ewa Kopacz to nie Margaret Thatcher. My wiemy, że Ewa Kopacz to nie jest nawet lewy bucik Margaret Thatcher. Powiem więcej: my wszyscy wiemy, że Ewa Kopacz ze swoimi reformami i całym tym przyklejonym do niej towarzystwem, to nawet nie jest dziura w Margaret Thatcher szkolnej skarpetce.
Swego czasu opublikowałem na swoim blogu tekst pod tytułem „Dla Margaret Thatcher z tęsknotą i zazdrością” http://toyah1.blogspot.com/2008/10/dla-margaret-thatcher-z-tesknota-i.html. W tekście tym zwróciłem uwagę na fakt, o którym większość naszych liberałów, tak bardzo chętnych do tego, by namawiając rząd do zrobienia porządku z tak zwanymi „zadymiarzami”, wycierać sobie swoje szlachetne usta przykładem właśnie brytyjskiej premier, która tak gładko rozprawiła się z górnikami, albo woli nie pamiętać, albo zwyczajnie, jak przystało na tępych ignorantów, nie wie, że kiedy Thatcher wprowadzała swoje 5 wielkich reform, miała poparcie, o jakim zarówno Kaczyński, jak i Tusk, czy dziś Kopacz nawet nie są w stanie sobie pośnić. Popatrzmy na fragment tamtych refleksji:
I oto przyszła Margaret Thatcher i po kolei całe to socjalistyczne barachło wzięła za pysk. Nie od razu, nie na dziko. Po kolei, przy pomocy pięciu ustaw, rozciągniętych na trzy kadencje, wyprowadziła Wielką Brytanię z tego nieszczęścia. Wielu krytyków pani Thatcher mówi, że była bezwzględna, że była silna, że nie miała skrupułów, a niektórzy specjaliści od czarnej historii kapitalizmu dodają do tego jeszcze, że stały za nią jakieś nieznane, antyludzkie siły. Łatwo jednak się zapomina o tym, że przez większą część swoich rządów pani Thatcher miała wystarczającą przewagę w Parlamencie, no a przede wszystkim bardzo silne wsparcie społeczne. Rządziła skutecznie przez niemal pełne trzy kadencje i jeśli udawało jej się skutecznie wywracać stary, chory układ, to tylko dlatego, że wiedziała, że Brytyjczycy są po jej stronie.
Kiedy myślimy o Margaret Thatcher, widzimy tylko jej walkę z kopalniami, a kiedy myślimy o tej jej walce ze związkami, widzimy z jednej strony tę okropną Żelazną Damę, a z drugiej biednych, zdesperowanych górników. Nie powiedziano nam wystarczająco dobitnie jednak, że kiedy na przykład wśród górników z Nottinghamshire przeprowadzono referendum, cztery piąte opowiedziało się przeciw strajkowi i przeciw komunistom z centrali Scargilla. A de facto za Margaret Thatcher”.
Zresztą ona sama świetnie sobie z tego sprawę zdawała. Przyznała to zresztą w swoich wspomnieniach pisząc, że gdyby nie miała tej pewności, że ma za sobą wystarczająco silną większość, nawet palcem by nie kiwnęła, by się rzucać na tę wodę. Oddajmy jej głos:
W obliczu tak dramatycznej sytuacji, na którą złożył się wspomniany już długotrwały upadek gospodarczy, wyniszczające skutki socjalizmu i rosnące niebezpieczeństwo ze strony Sowietów – z pewnością każdy nowy premier mógł żywić pewne obawy.
Także i ja, tego pamiętnego wieczora, gdy jechaliśmy do domu przy Flood Street, powinnam była odczuwać większy lęk wobec przejęcia takiej spuścizny. [...] Lecz wtedy, przewrotnie niemal, wszystkie te wyzwania napawały mnie doprawdy szczerą radością. [...]
Muszę się tu przyznać, że istniało jednak coś jeszcze – coś niezwykle osobistego – co również dawało mi radość i siłę. Chatham kiedyś to świetnie zauważył: ‘Wiem, że mogę ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi’”.
A ta banda głupków przychodzi dziś pod moje drzwi ze zdjęciem Ewy Kopacz i próbuje mi zawrócić w głowie, powtarzając w kółko: Thatcher, Thatcher, Thatcher? Skoro już jesteśmy w klimacie 10 Downing Street, powiem im tylko to: „Shut the fuck up, Sir”.

Zachęcam wszystkich do kupowania w księgarni Gabriela Maciejewskiego pod adresem www.coryllus.pl. Tam wciąż jest jeszcze końcówka nakładu moich pierwszych dwóch książek, wydanych pod firmą Toyah. To tylko 15 zł plus wysyłka, a dodruk nie jest planowany.

wtorek, 4 października 2011

O tych co stoją, by żyć

Na początku 1982 roku, w związku z trudną sytuacją wewnętrzną w kraju, w Argentynie powstał plan przeprowadzenia zwycięskiej operacji zbrojnej, która, w przypadku sukcesu, mogłaby poprawić marny społecznie wizerunek rządu, oraz, przy okazji, przywrócić być może spokój wewnętrzny. Łapiąc się tego pomysłu, jak pijany płotu, władze w Buenos Aires zdecydowały, że efekty owej operacji będą tym mocniejsze, im mocniejszy będzie przeciwnik, i na przeciwnika wybrały Wielką Brytanię. W marcu 1982 roku więc wojska argentyńskie zaatakowały leżące na południowym Atlantyku i należące do Wielkiej Brytanii wyspy, zwane Falklandami i natychmiast ogłosiły je swoim terytorium. W odpowiedzi na ten gest, Margaret Thatcher wysłała w ten rejon odpowiednie wojska, i w ciągu kolejnych trzech miesięcy załatwiła sprawę. Zgodne z oczekiwaniami swoich mieszkańców, Falklandy pozostały pod brytyjskim zarządem, a rząd w Argentynie upadł i, jak to świetnie znamy z rozlicznych bajek, wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Przypomniała mi się ta wojna wczoraj, kiedy obejrzałem już sobie rozmowę, jaką z Jarosławem Kaczyńskim przeprowadzić nagle zapragnął Tomasz Lis. Jednak, wbrew temu, co wielu z nas może sobie wyobrażać, wcale nie chodzi mi o to, że premier Kaczyński Lisa rozgromił, skompromitował i wysłał na księżyc. Nie chodzi mi też o to – a to już jest przecież sprawa bardzo poważna – że właśnie w dniu wczorajszym, publicznie i ostatecznie, zostało skompromitowane dziennikarstwo, jakie znamy z najnowszej historii Polski. Oczywiście, wszystko to prawda, w dodatku prawda chyba bardzo powszechnie przyjęta, jednak ja akurat mam w głowie trochę co innego. Otóż wciąż nie mogę przestać myśleć o tym, że przynajmniej do czasu kiedy to roztrzęsiony Tomasz Lis zwrócił wreszcie Jarosławowi Kaczyńskiemu uwagę, że Angela Merkel nazywa się „Angela”, a nie „Andżela”, ten – z autentyczną satysfakcją, i jeszcze bardziej autentycznym wesołym błyskiem w oku – używał formy „Andżela”.
Ktoś powie, że Jarosław Kaczyński to tępy burak, któremu to, czy Angela Merkel nazywa się Angela czy Andżela, jest dalece obojętne, a fakt, że tego nie wie, świadczy o nim jak najgorzej. Otóż nieprawda. Ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że Jarosław Kaczyński świetnie wie, jak się wymawia imię kanclerz Niemiec, tyle że uznał za świetny pomysł, by udawać, że jest inaczej. Po co? Dlaczego? Odpowiedzi może być wiele, natomiast ta która mnie osobiście podoba się najbardziej, jest dziecinnie prosta – bo tak! On postanowił udawać, że akurat mu wyleciało z głowy, że ta pani to Angela, a nie Andżela, bo tak. Bo kto mu zabroni? Kto mu co zrobi? A że Merkel może się obrazić? Tym lepiej. Niech się gniewa.
Pozostaje jeszcze do wyjaśnienia kwestia, czy Jarosław Kaczyński sam sobie to wszystko obmyślił, czy może ktoś mu ten pomysł podrzucił? Powiem szczerze, że nie mam pojęcia i nie bardzo też mnie to interesuje. Liczy się bowiem efekt, a efekt jest przepiękny.
Co to wydarzenie ma wspólnego z wojną o Falklandy? Otóż proszę sobie wyobrazić, że jest informacją jak najbardziej oficjalną i publicznie znaną, że przez cały okres trwania tego konfliktu, Margaret Thatcher ani razu nie wypowiedziała w sposób poprawny nazwy Argentyny. Przez wszystkie miesiące, kiedy to Argentyna próbowała odebrać Wielkiej Brytanii należące do niej wyspy, premier Thatcher wymyślała kolejno coraz to nowsze sposoby wymawiania słowa „Argentyna”, byleby nie zrobić tego tak jak należy, najczęściej zresztą ograniczając się do przezabawnego „ardżentajna”. Oczywiście, że ona wiedziała jak się to-to czyta, tyle że pomysł by udawać, że jest inaczej przeważył. Czy słusznie? W moim odczuciu jak najsłuszniej. Wręcz znakomicie. Czemu? Bo tak. Bo ona tak sobie własnie zażyczyła i na to, by sobie właśnie tak zażyczyć, ją jak najbardziej było stać. Między innymi przez tego typu demonstracje siły i woli, zyskała sobie Margaret Thatcher przydomek „żelaznej damy” i dzięki im własnie weszła jako owa żelazna dama do historii współczesnego świata.
Tak jak dziś, do historii swoje miejsce w historii uzyskuje Jarosław Kaczyński.
Dla większości czytelników tego bloga, to co napisałem wyżej, zapewne całkowicie wystarczy, domyślam się jednak, że są też tu i tacy, co są i bardziej dociekliwi i chcieliby wiedzieć, co z tego? Co z tego, że Jarosław Kaczyński tak fatalnie postanowił upokorzyć Angelę Merkel? Otóż na to pytanie mogę odpowiedzieć przywołując tu niedawno rozegrany półfinał turnieju tenisowego w Nowym Jorku, kiedy to Djokovicz pokonał Federera i awansował do finału. Było 2 – 2 w setach i Federer miał kończący już gem. W pewnym momencie – trzeba przyznać, że w sytuacji praktycznie dla wyniku meczu już bez znaczenia – Djokowicz odebrał podanie Federera, którego odebrać nie mógł, i którego odebrać nikt inny by nie potrafił. I wtedy, mimo że praktycznie już bez szans na wygranie tego pojedynku, Djokovicz uniósł ręce w górę i zaczął tryumfalnie prężyć się przed publicznością. Jestem pewien, że większość obserwatorów sądziła, że Djokovicz to zrobił, bo już mu było i tak wszystko jedno, a że jest wesołym i sympatycznym człowiekiem, postanowił, że co mu szkodzi? Otóż nie. On to zrobił z pełnym wyrachowaniem, bo wiedział, że Federer jest w tym momencie maksymalnie skoncentrowany, skupiony i zanurzony w grze, i że ten przedziwny gest ze strony przeciwnika go zwyczajnie zastanowi. A skoro zastanowi, to zdekoncentruje. A skoro zdekoncentruje, to i pogrąży. No i okazało się, że miał rację. Od tego momentu, Federer przestał grać i ten pojedynek błyskawicznie skończył się tak, jak się skończył.
Bo tak to się właśnie dzieje. Są dziedziny życia, w których sukcesy odnosi tylko silna wiara i wielka determinacja. Wiara i determinacja. Kto jej nie ma, może co najwyżej od czasu do czasu gdzieś tam aspirować. A jeśli ktoś wciąż tego nie rozumie, to nie moja już wina.

Tradycyjnie, proszę o kupowanie książki i wspieranie tego bloga finansowo. Dziękuję

poniedziałek, 30 listopada 2009

O łysiejących politykach i nikomu niepotrzebnych emerytach

Dzisiejszy dzień, ledwo się zaczął, a już przyniósł dwie tzw. ‘sensacyjne' wiadomości. Tak się dziwnie składa, ze żadna z nich nie dotyczy ani Lecha Kaczyńskiego, ani Zbigniewa Ziobro, ani nawet nowych zeznań Janusza Kaczmarka. Powiedziałbym, ze wręcz odwrotnie - chodzi o premiera Donalda osobiście i działań jaśnie nam panującej władz. Okazało się bowiem, że Platforma Obywatelska miała jakąś naradę, zamkniętą przed mediami, i z tej właśnie narady ‘wyciekły' taśmy, na których premier Tusk skarży się, że gdyby on wiedział, ze rządzenie jest tak niefajne, to by się do tego nie pchał. Dodatkowo jeszcze, Donald Tusk popłakuje, że teraz z tych wszystkich stresów on wyłysieje i mu spadnie w sondażach. Jeśli kogoś to interesuje, to całość relacji jest w Onecie http://wiadomosci.onet.pl/1871836,11,item.html.
Patrząc na pierwsze reakcje, nie mogę nie zauważyć, że powszechna opinia na temat tego wystąpienia Premiera jest taka, że „facet jest git". A to natychmiast powoduje u mnie włączenie lampki alarmowej i rosnących podejrzeń, że powyższy 'przeciek' był przeciekiem kontrolowanym. Uważam, że platformowi piarowcy, znając doskonale intelektualny poziom wyborców Platformy, a jednocześnie widząc, że skala poparcia dla rządu mocno się chwieje, postanowili wykonać gest, który dla przeciętnie inteligentnego obserwatora jest zupełnie samobójczy, ale - jak powiada znane powiedzenie - „biały człowiek ich nie zrozumie". A więc - w moim odczuciu - jest niemal pewne, że przez najbliższe dni, sprzymierzone z Donaldem Tuskiem media, będą chichotać i udawać, że „ależ to Donald wykonał wpadkę!", a drugiej strony wszyscy będą bacznie obserwować wzrost poparcia, jeśli już nie dla rządu, to przynajmniej dla „wypasionego kola z Sopotu".
Ja - wiedząc, że moje słowa niewiele zmienią, bo siła otępienia bywa wielka - chciałbym jednak wtrącić tu parę słów prawdy. Kiedy Prawo i Sprawiedliwość wygralo wybory w roku 2005 i przejęło władze, mówiło się, ze oto Polska wpadła w ręce ludzi, którzy mają wszystko, tylko nie determinację do zmieniania państwa i do uczciwego, ciężkiego rządzenia. Powszechna opinia była taka, ze partia, która mogła się autentycznie skupić na tym co istotne, nieszczęśliwie dla Polski przegrała wybory. Kierunek ataku propagandowego przeciwko rządowi Prawa i Sprawiedliwości był taki, że PiS zajmuje się wyłącznie organizowaniem konferencji prasowych i podlizywaniem się najmniej wymagającym umysłom, ale na szczęście tuż za rogiem stoją siły pod kierunkiem Donalda Tuska, przygotowane, wykwalifikowane i zdeterminowane do tego pierwszego po 18 latach autentycznego gestu na rzecz Polski. Tego historycznego skoku. Zresztą sam Donald Tusk lubił wielokrotnie mawiać, jak to on wie, że rządzenie to nie zabawa, ale ciężka praca. Praca nie na pokaz, ale praca dla powszechnego dobra.
I oto dziś, po roku rządzenia, Donald Tusk ogłasza, że on w ogóle się nie spodziewał, ze rządzenie jest tak nieprzyjemne i że jemu już włosy z tej mitręgi wypadają i że to pewnie mu obniży popularność. Co jednak najciekawsze, istnieje uzasadnione podejrzenie, że te słowa mu podsunął jakiś Eryk Mistewicz, bo z wyliczeń mu wyszło, że to będzie dobre 'story'.
Pisałem tu nie tak znowu dawno temu o Margaret Thatcher. Pozwolę sobie przypomnieć jej słowa komentujące pierwsze chwile po tym, jak ona wygrała wybory i stanęła przed najcięższym wyzwaniem w życiu. Kiedy stanęła przed zadaniem wyciągnięcia Wielkiej Brytanii z trwającego dekady kryzysu.
W obliczu tak dramatycznej sytuacji, na którą złożył się wspomniany już długotrwały upadek gospodarczy, wyniszczające skutki socjalizmu i rosnące niebezpieczeństwo ze strony Sowietów - z pewnością każdy nowy premier mógł żywić pewne obawy.
Także i ja, tego pamiętnego wieczora, gdy jechaliśmy do domu przy Flood Street, powinnam była odczuwać większy lęk wobec przejęcia takiej spuścizny.[...] Lecz wtedy, przewrotnie niemal, wszystkie te wyzwania napawały mnie doprawdy szczerą radością.[...]
Muszę się tu przyznać, że istniało jednak coś jeszcze - coś niezwykle osobistego - co również dawało mi radość i siłę. Chatham kiedyś świetnie zauważył: ‘Wiem, że mogę ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi. Byłoby zarozumialstwem z mojej strony, gdybym porównywała się do Chatham, lecz nie byłabym do końca szczera, nie przyznając, że wgłębi duszy żywiłam podobne przekonania'."
Oto przywództwo. Oto wielkość człowieka. A tu co mamy? My nie dość, że mamy premiera, który mówi, że to cale rządzenie to coś niezwykle paskudnego, to jeszcze mówi to z - jak się okazuje - słusznym przekonaniem, że te słowa w sumie świadczą o nim jak najlepiej.
Jest też dziś jednak i drugi news, na który warto zwrócić uwagę. Otóż Platforma Obywatelska postanowiła wyjść z czymś, co się nazywa ‘testament życia'. Chodzi o to, ze moja córka, albo syn, albo może nawet i ja, jeśli tylko zapragniemy, możemy złożyć oficjalne oświadczenie, że jeśli kiedykolwiek znajdziemy się w takiej sytuacji, że życie nam zacznie doskwierać, to my prosimy o coś skutecznego i ostatecznego.
Ja już się nie będę znęcał nad samą nazwą tego niezwykłego projektu. Do tego rodzaju fałszu i zakłamania, jaki się manifestuje w nazywaniu śmierci życiem, przywykliśmy już dawno, choćby po przeczytaniu Orwella. Do pokręconych ścieżek tego rządu - również.
Mnie bardziej jednak porusza inna refleksja. Oto rządzenie. Ciężka praca dla dobra innych. Jeśli idzie o konkrety,to mamy już pierwszy. Jeśli tylko zechcemy, możemy zdechnąć. Rząd Donalda Tuska nam to prawo gwarantuje. Dla dobra tych, co szczęśliwie pozostaną i ich emerytur. Może nawet i pomostowych.

poniedziałek, 6 października 2008

FIFA ustępuje Polsce... a jak się komuś nie podoba, to spadówa!

Po napisaniu porannego peanu na cześć Margaret Thatcher, postanowiłem nie zatruwać sobie umysłu wysłuchiwaniem krętactw ze strony ministrów rządu, piłkarskich działaczy i reżimowych dziennikarzy, pomiętych, jak dziewięciozłotowy banknot, i przynajmniej do wieczora nie sprawdzać, na ile moje podejrzenia, co do wyników tej zabawy w wojnę, się potwierdziły. A przypomnę tylko, że po pierwszych chwilach naprawdę szczerej nadziei, że Donald Tusk postanowił jednak zrobić coś autentycznie dobrego dla swej ukochanej piłeczki, ogarnęły mnie najgorsze wątpliwości, dodatkowo podsycane przez absolutnie obezwaładniające gesty ze strony kolejnych przy-platformianych komentatorów. Zwątpienie to, bardzo szybko przerodziło się w niemal pewność, że to wszystko musi na sto procent być na niby i że już niedługo, dowiemy się, że tak naprawdę nic się nie zdarzyło i możemy spokojnie wrócić do zaczętego kotleta.
W samym moim wpisie, zaznaczyłem zupełnie otwartym tekstem, że - jeśli mogę sobie pozwolić na autocytat - „cokolwiek się stanie, to najprawdopodobniej nie stanie się nic. Bo bez względu na to, czy polskie drużyny zostaną wykluczone z rozgrywek, czy nie, czy władze piłkarskie odbiorą nam mistrzostwa, czy nie, czy decyzja zapadnie już o godzinie 12, czy zostanie odroczona do jakiegoś innego momentu, ani nie będziemy mieli satysfakcji, ani poczucia wstydu, ani nie ogarnie nas złość, ani radość. Bo prawdopodobnie, cokolwiek się wydarzy - wydarzy się na jedną chwilę, by za chwilę i tak odrodzić w postaci jakiegoś innego zmartwienia, równie nieważnego i równie niezniszczalnego".
Więc, jak obiecałem, tak też zrobiłem i do dzisiejszego wieczora, nawet nie zajrzałem do telewizora, ani tym bardziej do Onetu i, jak ognia unikałem grzebania po jakichkolwiek miejscach, które mogłyby mi pokazać, jak się sprawy na linii PZPN - Drzewiecki - FIFA mają. Oczywiście, jak powiedział poeta, ‘No man is an island', więc coś tam do mnie docierało, ale tylko w formie potwierdzającej z jednej strony moją przenikliwość, a z drugiej, najgorsze podejrzenia. Czyli, że mianowicie stało się tyle, że nie za bardzo wiadomo, co się stało i się dopiero okaże, co się stało, ale w sumie jest okay, o ile uda się jakoś ochronić wspaniałą reputację naszej władzy.
Na stronie tuskwatch.pl, jednak, w pewnym momencie znalazłem skromną informację, że otóż, mianowicie, w pewnym momencie, zaraz na samym początku napływu wieści z pola walki, ukazało się w informacjach Onetu, że „FIFA ustępuje Polsce".
I ja jednak o tym. Bo jest tak, że znaleźliśmy się w samym środku kompletnie histerycznego przekazu medialnego, którym jesteśmy karmieni od wczoraj i z którego wynika, że kurator zostanie odwołany i że kurator nie zostanie odwołany i że jest ugoda z FIFA, ale nie do końca wiadomo, czy rzeczywiście jest i co z niej wynika. Poza tymi zupełnie idiotycznymi informacjami bez ładu i składu, nie wiemy absolutnie nic. No, może z jednym wyjątkiem. Że bardzo ważne jest jakoś sprawić, żeby ten rząd za bardzo nie ucierpiał i żeby ten koszmar jak najprędzej się skończył i żeby można było wrócić do starych dobrych uśmiechów i ładnie zapiętych garniturów i żeby w ogóle było jak dawniej. W tym kompletnym chaosie, to jedno zdanie: „FIFA USTĘPUJE POLSCE", jest wydarzeniem tak niezwykłym, że dobrze by było zachować je dla potomnych.
Wprawdzie wszystko wskazuje na to, że na dalsze powtarzanie tej debilnej informacji, ani Onet, ani w ogóle ITI się nie zdecydowały i postawiło na sieczkę, jednak ja wciąż wierzę, że jakoś, przy udziale ludzi gotowych do poświęceń, uda się do tej informacji wrócić. Może w tej samej formie, albo w jakiejś zmodyfikowanej, w stronę czegoś w rodzaju: „Wielki sukces ministra Drzewieckiego", albo „Dziękujemy panie Premierze". Lub choćby „Prezes Listkiewicz - człowiek z zasadami". Musimy tylko chwilkę poczekać aż ktoś tam odwoła wreszcie tego pana kuratora i przewodniczący Blatter powie: „Bardzo ładnie!". Wtedy się spróbuje ogłosić ostateczne zwycięstwo tego rządu w walce z korupcją w piłce nożnej.
Zostawiam więc tę onetową informację, jak mówię, dla potomnych i teraz już tylko odrobina refleksji. Biedna, stara Pani Premier Margaret Thatcher, ze swoimi ambicjami, swoją wiarą, swoją radością i z tym jej przekonaniem, że tylko ona jest w stanie zmienić to, co zmienić należy. Ileż ona poświęciła czasu, energii, serca, by pokonać tę hydrę wiecznego socjalizmu? Biedna Pani Premier ze swoimi pięcioma ustawami, ze swoją determinacją i swoją odwagą. Po co ona się tak napinała? Czyż nie wystarczyło rozgonić to lewactwo ze związku zecerów i drukarzy, odzyskać prasę, rzucić społeczeństwu jakiś ochłap, a resztę - za te wszystkie swoje i swoich kolegów zasługi - zagarnąć pod siebie i już do końca swoich rządów, jechać na usłużnych dziennikarzach.
Po co było prywatyzować, obniżać podatki, wzmacniać przedsiębiorczość, stawać na głowie, żeby jak najwięcej Brytyjczyków czuło, że żyje się po prostu dobrze? Trzeba było machnąć na to wszystko ręką i tylko od czasu do czasu sprawdzić, czy na linii rząd-media sprawy się mają, jak należy. A gdyby ktoś powiedział, że prywatyzacja jest wstrzymywana, że podatki zamiast maleć - rosną, że biurokracja wcale się nie zmniejsza, ale wręcz przeciwnie? A cóż to za problem. Napisałoby się w paru gazetach, powtórzono by w telewizji BBC, że to nieprawda i że wszystko gra - i byłby spokój.
No, ale pani Thatcher jeszcze nie znała metod, które tak inteligentnie wprowadzili do świata mediów i świata polityków, Mariusz Walter ze swoją Grupą i ci wszyscy tak różnorodni i wszechstronni twórcy wizerunku rządu, który nas dzielnie prowadzi ku lepszej przyszłości.
No ale pani Thatcher jest już stara i świat jej wartości też już się kończy. Teraz pora na nowych polityków, tak zwanych post-polityków, z tak zwanego post-świata.

Dla Margaret Thatcher - z tęsknotą i zazdroścą

Pisząc swój czwartkowy tekst o wojnie, jaką rząd Donalda Tuska wypowiedział piłkarskiej mafii w Polsce i za granicą, miałem wielką nadzieję, że oto jest pierwsza okazja, żeby ogromna większość społeczeństwa mogła się zjednoczyć wokół jednej choćby reformy i dać temu rządowi taką siłę, że nawet taki rząd - rząd słaby, mało wiarygodny, skupiony wyłącznie na podtrzymywaniu swojego medialnego wizerunku - niesiony tą falą powszechnego poparcia zrobił choć na tym polu jakiś porządek.
Kiedy zaczynam pisać dzisiejszy mój tekst, nie ma jeszcze godziny 11, do upływu terminu skandalicznego absolutnie ultimatum, jakie europejskie władze piłkarskie wyznaczyły polskiemu państwu, pozostało już bardzo mało czasu, a ja już wiem, że cokolwiek się stanie, to najprawdopodobniej nie stanie się nic. Bez względu na to, czy polskie drużyny zostaną wykluczone z rozgrywek, czy nie, czy władze piłkarskie odbiorą nam mistrzostwa, czy nie, czy decyzja zapadnie już o godzinie 12, czy zostanie odroczona do jakiegoś innego momentu, ani nie będziemy mieli satysfakcji, ani poczucia wstydu, ani nie ogarnie nas złość, ani radość. Bo prawdopodobnie, cokolwiek się wydarzy - wydarzy się na jedną chwilę, by za chwilę i tak odrodzić w postaci jakiegoś innego zmartwienia, równie nieważnego i równie niezniszczalnego.
Dlaczego tak się stanie? Dlatego mianowicie, że w tym całym zamieszaniu, w tym całym medialnym zgiełku, nie widać jednej osoby, której by zależało na czymkolwiek, jak tylko na bieżącym wizerunku. A i ten cel robi wrażenie wyjątkowo cherlawe. Więc możemy mieć pewność, że za godzinę, czy dwie, kiedy te moje słowa znajdą się już ostatecznie w sieci, coś już będzie wiadomo, ale to, czego się dowiemy będzie newsem dokładnie na miarę czasów i na miarę ludzi, z jakimi mamy obecnie do czynienia.
Od kilku dni, myślę sobie o tej nędznej, żenującej wojnie działaczy, ministrów i szarych biznesmenów, a przy tej okazji, nie mogę przestać też myśleć o Margaret Thatcher - byłej premier Wielkiej Brytanii.
Oglądałem wczoraj na youtubie stary filmik z wystąpienia pani Thatcher na konferencji swojej partii w roku 1990, kiedy szydzi ze swoich politycznych przeciwników http://pl.youtube.com/watch?v=1WCfAd3S1hc . Proszę sobie może teraz popatrzeć na ten fragment jej wystąpienia. Proszę spojrzeć na jej twarz, wsłuchać się w ton jej głosu; proszę zauważyć tę absolutnie niebywałą siłę przywódcy - przywódcy, którego można i pokonać, ale którego nie da się zwyciężyć. Z jednej prostej przyczyny. Bo na tym poziomie przywództwa, nawet jak się żartuje, to sprawa jest jak najbardziej poważna. I wiadomo, że z takim przywódcą żartów nie ma. Jest tylko determinacja i pewność drogi, którą się wybrało.
Kiedy pani Margaret Thatcher obejmowała władzę w roku 1979, Wielka Brytania była od dziesięcioleci pogrążona w ciężkim gospodarczym kryzysie, według wszelkich prognoz, nie do pokonania. Z naszej, komunistycznej perspektywy, Anglia to był oczywiście raj i kiedy oglądaliśmy brytyjskie zaangażowane kino, oczywiście podziwialiśmy jego wielkość i wzruszaliśmy się przedstawioną w nich nędzą i upadkiem, ale wiedzieliśmy, że to na 100% lewicowa propaganda i że Anglia to Anglia i nie ma absolutnie o czym gadać.
Oglądaliśmy skecze Monty Pythona o zdechłej papudze, czy o kuchence gazowej i pokładaliśmy się ze śmiechu, że to prawie tak, jak u nas i ani nam do głowy nie przyszło, że to było dokładnie tak jak u nas i że to oczywiście była satyra, ale wcale nie satyra wzięta z księżyca. Bo nie wiedzieliśmy, że od zakończenia Drugiej Wojny Światowej, Wielka Brytania pogrążała się w tak nieprawdopodobnym kryzysie gospodarczym i społecznym, że pod wieloma względami sytuacja między Polską, a Wielką Brytanią różniła się tylko tym, że oni nie mieli Ruskich.
Przez kilkadziesiąt lat przed dojściem do władzy Margaret Thatcher, wszelkie rządy, czy to laburzystowskie, czy konserwatywne, prowadziły biurokratyczną, scentralizowaną politykę, opartą na interwencjonizmie. Podwyższano podatki, nacjonalizowano przemysł, a obywatelom oferowano wszelką możliwą ochronę socjalną. Jak pisze Thatcher w swoich wspomnieniach: „Każdy, kto popadł w ubóstwo, stracił pracę, posiadał liczną rodzinę, osiągnął wiek emerytalny, miał nieszczęśliwy wypadek, chorował, czy też pokłócił się z rodziną, mógł liczyć na finansowe wsparcie. I chociaż byli tacy, którzy woleli polegać na własnych dochodach, lub pomocy rodziny, lub przyjaciół, rząd nie ustawał w wysiłkach i prowadził kolejne kampanie uświadamiające, jakąż to cnotą jest zdanie się na łaskę państwa."
I nie miało znaczenia, czy na czele rządu stoi polityk konserwatywny, czy laburzystowski; nikt nigdy nawet nie marzył, żeby złamać zasadę nienaruszalną, że państwowy sektor gospodarki i welfare state stanowią świętość. Większość z nas pamięta rządy Margaret Thatcher, jako walkę z górnikami, którą po wielu miesiącach, dzięki swojej bezwzględności, czy może tylko determinacji, Thatcher wygrała. Mówimy o górnikach, ale nie wiemy, że walka nie toczyła się między rządem, a górnikami, ale między rządem, a centralami związkowymi o czysto komunistycznej proweniencji. I nie pamiętamy też, że w sytuacji, gdy władza była pogrążona w tak niesłychanym chaosie, gospodarka w nędzy, prawdziwą władzę w Wielkiej Brytanii dzierżyły właśnie związkowe centrale, i to wcale nie koniecznie górnicze.
Proszę spojrzeć, co o tym pisze Paul Johnson w swojej Historii Anglików:
„Najsilniejszą, najmocniej okopaną grupę związkową Wielkiej Brytanii stanowił związek zecerów przemysłu drukarskiego (National Graphical Association, NGA), oraz związek pozostałych pracowników przemysłu drukarskiego (Society of Graphic and Allied Trades, SOGAT). Wykorzystując ściśle przestrzegane zasady zatrudniania tylko członków związku oraz różne regulacji sprzyjające przerostom zatrudnienia i praktyki znane jako ‘zwyczaje starohiszpańskie', uzyskiwali wyjątkowo wysokie zarobki (zwłaszcza w rejonie Londynu), wywierając znaczący wpływ na drukowane przy ich współudziale gazety i czasopisma. W latach siedemdziesiątych i na początku lat osiemdziesiątych coraz częściej korzystali z tej coraz bardziej kosztownej włądzy, wstrzymując produkcję, blokując w prowadzenie nowej technologii, a nawet podejmując wszelkie inne decyzje, w coraz większym stopniu bowiem cenzurowali zawartość pism zarówno w warstwie informacyjnej, jak i komentarzy."
I oto przyszła Margaret Thatcher i po kolei całe to socjalistyczne barachło wzięła za pysk. Nie od razu, nie na dziko. Po kolei, przy pomocy pięciu ustaw, rozciągniętych na trzy kadencje, wyprowadziła Wielką Brytanię z tego nieszczęścia. Wielu krytyków pani Thatcher mówi, że była bezwzględna, że była silna, że nie miała skrupułów, a niektórzy specjaliści od czarnej historii kapitalizmu dodają do tego jeszcze, ze stały za nią jakieś nieznane, antyludzkie siły. Łatwo jednak się zapomina o tym, że przez większą część swoich rzadów pani Thatcher miała wystarczającą przewagę w Parlamencie, no a przede wszystkim bardzo silne wsparcie społeczne. Rządziła skutecznie przez niemal pełne trzy kadencje i jeśli udawało jej się skutecznie wywracać stary, chory układ, to tylko dlatego, że wiedziała, że Brytyjczycy są po jej stronie.
Kiedy myślimy o Margaret Thatcher, widzimy tylko jej walkę z kopalniami, a kiedy myślimy o tej jej walce ze związkami, widzimy z jednej strony tę okropną Żelazną Damę, a z drugiej biednych, zdesperowanych górników. Nie powiedziano nam wystarczająco dobitnie jednak, że na przykład, że kiedy wśród górników z Nottinghamshire przeprowadzono referendum, cztery piąte opowiedziało się przeciw strajkowi i przeciw komunistom z centrali Scargilla.A de facto za margaret Thatcher.
Myślę sobie więc w ostatnich dniach o niej i o tym, jaka ona była i o tym, czego dokonała. I wiem przy tym, że tacy, jak ona nie rodzą się codziennie. Ale wiem też, że uczciwość i determinacja, to nie są znów aż tak egzotyczne zalety, żebyśmy mogli tylko o nich marzyć. Jeszcze raz, już po raz ostatni zacytuję panią Thatcher z jej wspomnień:
„W obliczu tak dramatycznej sytuacji, na którą złożył się wspomniany już długotrwały upadek gospodarczy, wyniszczające skutki socjalizmu i rosnące niebezpieczeństwo ze strony Sowietów - z pewnością każdy nowy premier mógł żywić pewne obawy.
Także i ja, tego pamiętnego wieczora, gdy jechaliśmy do domu przy Flood Street, powinnam była odczuwać większy lęk wobec przejęcia takiej spuścizny.[...] Lecz wtedy, przewrotnie niemal, wszystkie te wyzwania napawały mnie doprawdy szczerą radością. [...]
Muszę się tu przyznać, że istniało jednak coś jeszcze - coś niezwykle osobistego - co również dawało mi radość i siłę. Chatham kiedyś świetnie zauważył: ‘Wiem, że mogę ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi."
Miała więc pani Thatcher radość rządzenia, radość zmieniania kraju na lepsze, pewność drogi i przekonanie o tym, że tylko ona może „ocalić ten kraj i że nikt inny tego nie potrafi." Miała też odpowiednie wsparcie w Parlamencie i odpowiednie wsparcie społeczne. Ale to wszystko tworzyło całość, którą określamy po latach, jako wielkość przywództwa Margaret Thatcher. I jeszcze raz chcę powtórzyć, że ja zdaję sobie sprawę, że tacy, jak Thatcher nie rodzą się za rogiem. Ale jednak - wydawałoby się - że naprawdę niewiele trzeba, żeby mieć wolę i przekonanie, że się potrafi. Choćby tyle.
Mieliśmy kiedyś premiera, i mieliśmy rząd, który - choć nie miął ani poparcia w Parlamencie, ani też wielkiego wsparcia ze strony społeczeństwa, przynajmniej miał cel i wiarę, że ten cel można zrealizować. Otoczony przez bandę albo zdrajców, albo zwykłych nieudaczników, nie dał rady i ostatecznie poległ. Ci jednak, co pamiętają, to i nie zapomną, że był to rząd, który naprawdę chciał i stał na jego czele premier, który wierzył, że on może „ocalić ten kraj".
Dziś, kiedy minęła już godzina 12, ja nawet nie wiem, czy FIFA utrzymało swój szantaż wobec Polski, czy PZPN wymyślił jakieś rozwiązania i czy minister Drzewiecki, po konsultacjach z premierem Tuskiem i wicepremierem Schetyną coś uradził. I szczerze powiem, interesuje mnie to w stopniu minimalnym. Bo wiem, że żaden z nich to nie jest człowiek, który ma jakiś inny cel, niż czyste utrzymanie władzy i inne ambicje, niż być tym, który poda piłkę Donkowi podczas najbliższego meczu. Nawet nie wspominam o przekonaniu, że się jest tym, który potrafi ocalić ten kraj.
Bo tu przecież nawet nie chodziło o kraj. Celem była tylko grupa szemranych działaczy o nieustalonych do końca powiązaniach. A i to się okazało za trudne.
We wspomnianym na początku wystąpieniu na konferencji torysów, Margaret Thatcher cytuje fragmenty skeczu Monty Pythona o papudze. Sam Monty Python, już po latach, w czasie wielu występów na żywo, wykonywał swój parrot sketch w wersji zmodyfikowanej. Kiedy po raz setny Cleese powtarza Palinowi, że papuga jest zdechła, Palin nagle mówi: „No dobra. Oto pańskie pieniądze i parę darmowych kuponów na wakacje." I wtedy Cleese odwraca się do publiczności i mówi „Coś tam jednak ta Thatcher zrobiła".
Obawiam się, że w naszej smętnej sytuacji, jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek zechce pochwalić rząd Tuska, że „coś tam jednak zrobił", to chyba tylko jakaś obłąkana pani dzwoniąca po raz 23 do Szkła Kontaktowego.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...