Pokazywanie postów oznaczonych etykietą III RP. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą III RP. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 19 czerwca 2025

Uprowadzenie Moniki Kern, czyli o tym, dlaczego jestem tu gdzie jestem

 





       Zanim ostatecznie otworzę dzisiejszy temat, muszę się przyznać do pewnej obsesji. Otóż, jeśli idzie o wszystkie lata III RP, nic mnie chyba tak emocjonalnie nie angażuje, jak, do dziś niewyjaśniona i pozostająca jedną z najczarniejszych historii tego ćwierćwiecza, sprawa uprowadzenia Moniki, córki swego czasu bardzo prominentnego polityka Porozumienia Centrum, oraz wicemarszałka Sejmu, a dziś już nieżyjącego Andrzeja Kerna. Ja oczywiście to wszystko mam cały czas w głowie, ale pewnie bym o tym dziś nie wspominał, gdyby nie to, że parę dni rozmawiałem z bliską bardzo osobą, która sama wspomniała o śp. Andrzeju Kernie, tyle że w kontekście tego, że współczesna Polska pozostawiła nam zaledwie paru autentycznych bohaterów, takich jak Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, czy Jacek Kuroń, ale cała ta reszta zniknęła, jak najsłuszniej zresztą, w odmętach niepamięci, i w tym momencie ów znajomy wymienił nazwisko marszałka Kerna i zapytał, czy ja go pamiętam. Trochę więc powspominaliśmy, ale to co mi z tej rozmowy zostało w głowie, to to, że znajomy nazwał sprawę Moniki Kern, zwykłą głupią „szczenięcą miłością”, jakich każdego dnia mnóstwo i że nie ma o czym gadać. Wspomniałem o tym mojej córce, osobie całym sercem zaangażowanej politycznie i społecznie w to co się dzieje i tu i wszędzie na świecie, i proszę sobie wyobrazić, że ona ani nie znała nazwiska Kern, ani nie słyszała o tamtym uprowadzeniu, ani nawet nie wiedziała o istnieniu filmu Marka Piwowskiego „Uprowadzenie Agaty”. W tym momencie, uznawszy, że takich jak moje dziecko muszą dziś być legiony, tego nie można tak zostawić i postanowiłem na tę okoliczność wrzucić tu tekst, stanowiący swego rodzaju kompilację tego, co już miałem okazję tu powiedzieć przed wielu już laty. Proszę posłuchać.

       Otóż jeszcze w czarnych latach 90., a dokładnie w roku 1992, w sytuacji gdy politykami niezwykle skutecznymi, a przy okazji niezwykle zdeterminowanymi, by, wbrew umowom Okrągłego Stołu, zrobić z Polski państwo prawdziwie demokratyczne, okazali się Jarosław i Lech Kaczyński, System używał wszystkich, jakie miał wówczas w swojej dyspozycji, sił, by obu unicestwić, nawet jeśli nie fizycznie, to przynajmniej politycznie. Jedną z „odpryskowych” ofiar tego ataku okazała się rodzina Andrzeja Kerna. W jaki sposób atak na ową rodzinę został przeprowadzony? Otóż Służby wymyśliły sobie, że jeśli otoczą nieletnią córkę Kernów swoją opieką w taki sposób, by ona najpierw uciekła z domu, a następnie, przy odpowiedniemu zaangażowaniu ogólnopolskich mediów, stała się bohaterką obyczajowego skandalu, ów medialny zgiełk doprowadzi do kompromitacji rodziny Kernów a przy okazji samego Porozumienia Centrum, i, w efekcie, samego Jarosława Kaczyńskiego i jego brata.

       Czym dłużej o tym myślę, tym bardziej to wszystko sobie wyobrażam. Widzę więc jak pewnego dnia, obok 15-letniej wówczas Moniki Kern pojawia się pięć lat od niej starszy   niejaki Maciej Malisiewicz ze swoją mamą, i zaczyna się systematyczna praca nad tym, by to dziecko wyrwać z rodzinnego domu. Ale widzę też ludzi innych. Obcych. Nie będących członkami obu rodzin, którzy wszystko starannie organizują i nadzorują. Widzę też w pewnym momencie już polityków, których każde słowo jest odpowiednio ustawione i jest mu nadana odpowiednia treść, właściwy i ton i dźwięczność. Jakieś nazwiska? Proszę bardzo. – przede wszystkim Malisiewiczowie, a potem Baranowski, szef KLD w Częstochowie, człowiek, u którego Monika ukrywała się, uciekając przed rodzicami, Zbigniew Bujak, człowiek, który namawiał Malesiewiczową, by startowała na senatora, no i pani prokurator Cyrkiewicz, która prowadziła dochodzenie w sprawie zaginięcia. Jeszcze jakieś? No tak, dziennikarze, którzy pisali, ze ojciec to zły i nieuczciwy człowiek, podczas gdy to nieprawda. No i oczywiście twórcy powstałego w ciągu 40 dni na zlecenie filmu „Uprowadzenie Agaty”, z Jerzym Stuhrem, Wojciechem Mannem, Krzysztofem Materną, Januszem Rewińskim… swoją drogą, ciekawe, że ten akurat do końca życia nie puścił pary z ust na temat tego, co tam się działo.

         Jeszcze ktoś? Owszem, osoba najbardziej winna śmierci Andrzeja Kerna. Jak to już po latach w jednym z prasowych wywiadów określiła sama Monika Kern, „panowie Kaczyńscy, a właściwie Jarosław”. To przez niego „ojcu pękło serce”. Dlaczego? No bo Kaczyński postanowił, by w kolejnych wyborach Kern kandydował do Senatu, a nie do Sejmu. Oczywiście, ona była młoda, postąpiła głupio, wyrządziła mamie i tacie krzywdę, ale to przez to, że została zmanipulowana i okłamana. Natomiast tak naprawdę to Prezesowi Tatuś do końca życia nie wybaczył.

       Ja świetnie do dziś pamiętam tamtą publiczną atmosferę, przypominam sobie dobrze wszystkie pojedyncze głosy, ale dziś też próbuję sobie wyobrazić – i udaje mi się to bardzo skutecznie – atmosferę w domu państwa Kernów, kiedy to któregoś dnia znika ich córka, tak by oni przez kolejne półtora roku nie znali nawet miejsca jej pobytu, a cała publiczna przestrzeń widząc ich rozpacz, wyłącznie rży i mówi im jedno: „Wiemy, gdzie ona jest, ale nie powiemy. I mamy nadzieję, że w tej swej rozpaczy zdechniesz”. Kiedy mówię „przestrzeń publiczna”, nie mam na myśli niszy. Nie mówię o plotkarskich magazynach. Chodzi mi jak najbardziej o przestrzeń publiczną, o osoby publiczne, o ludzi, których nazwiska znamy, równie dobrze, jak nazwisko Malisiewicz. O wciąż aktywnych polskich polityków i wciąż znanych powszechnie dziennikarzy „Gazety Wyborczej”  i innych ogólnopolskich dzienników. O nieświętej pamięci Jerzym Urbanie, który, jako jeden z oczywistych animatorów tamtej akcji, został świadkiem na ślubie Moniki i Malisiewicza, a potem tańczył z nią na ich weselu, a zdjęcia z owej uroczystości fruwały po wszystkich mediach.

     A dziś już tylko widzę, że jeśli ktoś jeszcze o tym co się wtedy działo pamięta, to tylko o jakichś głupich nastolatkach, którzy się w sobie zakochali i poszli w długą.

      Swego czasu napisałem tu parę tekstów, gdzie mój gniew był tak wielki, że w tej swojej bezradności, zacząłem się już odwoływać do Psalmów i tego wszystkiego co w nich jest formułowane przeciwko drugiemu człowiekowi. Nasza wiara i w ogóle nasza cywilizacja każe nam wybaczać, ale też – może przede wszystkim – nie złorzeczyć i nie nienawidzić. Szczególny dziś mam kłopot z owym złorzeczeniem, które robi przecież wrażenie czegoś bardzo jednoznacznego i nie znoszącego wyjątków. A zatem nie wolno złorzeczyć. Z tego punktu widzenia, popełniam chyba grzech, powtarzając wciąż za Psalmistą: „Wracają wieczorem, warczą jak psy i krążą po mieście. Włóczą się, szukając żeru”. „Wytrać ich”. Panie, wytrać ich.

       Czy ja grzeszę? Jaki mam wybór, kiedy patrzę dziś na to, co oni chcą zrobić kolejnym rodzinom, a w głowie już tylko mam tamten dom sprzed lat, gdzie któregoś dnia zabrakło jednej osoby, i wszędzie wokół zapanował tylko strach i zimna bezradność. A oni wracali wieczorem, warczeli jak psy, krążyli po mieście i włóczyli się, szukając żeru. Czy ja grzeszę, gdy mówię że są jak psy? Że ich trzeba rwać zębami i wywlekać z nich serca. Czy ja może już przestałem kochać bliźniego? Bardzo chciałbym to wiedzieć.

 


 

niedziela, 27 października 2019

Dwa listy na odsłonięcie pomnika Wojciecha Korfantego - list nr 2


Zgodnie ze swoją zapowiedzią, przedstawiam odpowiedź, jakiej na wczoraj opublikowany przeze mnie list, udzielił Departament Spraw Obywatelskich Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, Mateusza Morawieckiego. I jeszcze raz apeluję o komentarze choć odrobinę bardziej pogłębione, niż sprowadzające się do tego, że po tych socjalistach nie można się spodziewać niczego więcej, bo tylko zdrowa polska prawica jest w stanie oczyścić ten chlew.








KANCELARIA PREZESA RADY MINISTRÓW
Departament Spraw Obywatelskich

                                                               

                                                                                                                                



                                                                                                     Warszawa, dnia 3 października 2019 r.



Szanowny Panie,
w odpowiedzi na Pana wystąpienie w sprawie odzyskania nieruchomości lub wypłaty odszkodowania pozbawionej na mocy dekretu o mieniu opuszczonym i poniemieckim z dnia 8 marca 1946 r., Departament Spraw Obywatelskich uprzejmie wyjaśnia, że Kancelaria Prezesa Rady Ministrów nie jest organem właściwym w przedmiotowej sprawie.
       Jednocześnie Departament wyjaśnia, że zasadniczym celem dekretu z dnia 8 marca 1946 r. o majątkach opuszczonych i poniemieckich było zabezpieczenie  mienia obywateli, którzy utracili jego posiadanie w związku z wojną. Dopiero po upływie 10 lat – zgodnie z przepisami tego dekretu – nieruchomości opuszczone stawały się z mocy samego prawa własnością państwową. Stwierdzenie nabycia własności przez państwo następowało w drodze deklaratywnych orzeczeń sądów (uchwała składu całej Izby Sądu Najwyższego z dnia 24 maja 1956 r., uzupełniona uchwałą składu całej Izby Sądu Najwyższego z dnia 26 października 1956 r., 1 CO 9/56, OSN 1957, nr 1, poz 1). Zgodnie z przepisami ww. Dekretu przejście prawa własności majątku poniemieckiego na własność Skarbu Państwa następowało  ex lege (art 2), a opuszczonego przez przemilczenie – co do nieruchomości z upływem 10-ciu lat, od końca roku kalendarzowego, w którym wojna została zakończona (art. 34 ust. 1 lit. a).
      Dodatkowo należy zauważyć, że instytucja przemilczenia uregulowana została normami prawa cywilnego, a nie prawa publicznego i w sprawach spornych, gdy brak jest dokumentacji świadczącej, ustalenie stosunku prawnego może nastąpić jedynie w drodze powództwa cywilnego z art. 189 k.p.c.1 (uchwała Sądu Najwyższego z dnia 25 lutego 1987 r., III CZP 2/87, OSN 1988/4/46, Lex nr 3344).

                                                                                                                           Z poważaniem
                                                                                                                         Główny Specjalista
                                                                                                                        Marzena Kosieradzka


Art. 189 kodeksu postępowania cywilnego. 

Powód może żądać ustalenia przez sąd istnienia lub nieistnienia stosunku prawnego lub prawa, gdy ma w tym interes prawny




sobota, 26 października 2019

Dwa listy na odsłonięcie pomnika Wojciecha Korfantego


      Te dwa piękne jesienne dni postanowiłem tu na blogu poświęcić prezentacji pewnej korespondencji, która może sama w sobie nie jest zbyt interesująca, a przynajmniej nie aż tak, by przykryła to wszystko, o czym ona świadczy, gdy mamy na sercu naszą najnowszą polską historię i ów ciężar jaki ona wciąż dla nas stanowi. Przy okazji, bardzo bym nie chciał, by ktokolwiek, po zapoznaniu się z tym co tu za chwilę nastąpi, uznał że ja tu mam na celu jakieś szczególne deklaracje polityczne, a tym bardziej, że postanowiłem wysunąć się na pierwszą linię bardzo obecnie wyraźnego ataku kierowanego przez tak zwaną „prawdziwą prawicę” w stronę obecnie nam miłościwie panującej władzy Prawa i Sprawiedliwości. Jeśli jednak ktokolwiek się będzie upierał, by w ten sposób ów donos odbierać, pragnę zwrócić uwagę, że on zaledwie w bardzo małej części dotyczy czasu wyznaczanego przez upływającą właśnie kadencję, a i tu całkiem możliwe, że zaledwie zachowania jednego z setek tysięcy urzędników, natomiast cały jego sens leży w pokazaniu, jak straszny spadek dostaliśmy nie tylko po latach, jakie upłynęły od lata 1939 roku do jesieni roku 1989, ale również przez to coś, co przyjęliśmy nazywać III RP. I zapewniam wszystkich, że sam autor dziś przedstawionego listu jestcałym sercem, wbrew wszystkiemu,  przekonany, że jeśli tym razem się nie uda – nawet niekoniecznie za jego życia – to nie uda się już nigdy. Dziś list pierwszy. Na odpowiedź zapraszam jutro.






Wielce Szanowny Pan
Mateusz Morawiecki
Prezes Rady Ministrów
Warszawa



      Zwracam się z uprzejmą prośbą o rozpatrzenie problemu dotyczącego reprywatyzacji na Śląsku.
      W 1939 r. niemieckie władze okupacyjne zarekwirowały polską nieruchomość położoną w Mikołowie przy ul. Karola Miarki 14, zakupioną przez mojego dziadka dr Jana Kopca w 1933 r. Po zakończeniu wojny, w 1945 r. dom ten zajęła Milicja Obywatelska i Urząd Bezpieczeństwa na swoją siedzibę. W 1958 r. nieruchomość została przejęta na własność Skarbu Państwa pod pozorem, iż jest to „mienie opuszczone i poniemieckie”. W rzeczywistości nieruchomość nigdy nie była mieniem opuszczonym ani poniemieckim. Ówczesne Państwo przejęło prywatny budynek na potrzeby Milicji Obywatelskiej i Urzędu Bezpieczeństwa, a następnie na swoją własność z pozycji siły, z rażącym naruszeniem norm etycznych i przepisów prawa.
      Podejmowane przez moją rodzinę starania o odzyskanie domu okazywały się nieskuteczne. W dniu 16.12.1957 r. dr Jan Kopiec wystąpił do Sądu Wojewódzkiego w Katowicach z pozwem przeciwko Skarbowi Państwa o wpisanie nieruchomości na swoją rzecz i jej wydanie. Sąd Wojewódzki wydał wyrok oddalający powództwo w dniu 17.8.1961 r. z uzasadnieniem nabycia nieruchomości przez Skarb Państwa w drodze zasiedzenia. Fałszywy i szyderczy był główny argument Sądu, iż dr Jan Kopiec „zaprzestał interesować się tą nieruchomością i nic nie zrobił, aby ją przejąć w swe posiadanie”. W toku procesu dr Jan Kopiec zmarł, natomiast jedyną spadkobierczynią po swoim ojcu Janie Kopcu była moja mama Marta W. Postępowanie sądowe było bardzo uciążliwe i spowodowało znaczne koszty. Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Mikołowie w dniu 12.5.1962 r. skierowało do komornika wniosek egzekucyjny o ściągnięcie umorzonej wcześniej przez Sąd Wojewódzki opłaty sądowej. Środka odwoławczego nie wniesiono ze względu na poczucie bezsilności, uciążliwość postępowania i niemożliwe do zapłaty koszty.
      Po opuszczeniu nieruchomości przez Milicję Obywatelską, moja mama wystąpiła w dniu 14.2.1979 r. z pismem do Urzędu Miejskiego w Mikołowie, w którym poinformowała o swoich prawach do przedmiotowej nieruchomości. Urząd Miejski przekazał sprawę do rozpatrzenia do Rejonowego Zarządu Terenami w Tychach. Wniosek o zwrot nieruchomości został oddalony w dniu 18.9.1979 r. W dniu 8.10.1990 r. moja mama wystąpiła do Burmistrza Miasta Mikołowa z pismem, wnosząc o zwrot domu. Dowiedziała się wówczas, że powinna wystąpić z wnioskiem o wniesienie rewizji nadzwyczajnej od zapadłego wyroku Sądu Wojewódzkiego. Wniosek o rewizję nadzwyczajną został wystosowany do Ministra Sprawiedliwości w dniu 12.2.1991 r. Ministerstwo Sprawiedliwości oddaliło podanie o wniesienie rewizji nadzwyczajnej od wyroku Sądu Wojewódzkiego w Katowicach z dnia 17.8.1961 r. pismem z dnia 28.11.1991 r. uzasadniając decyzję dbałością o „stabilność wydanych prawomocnych orzeczeń sądowych” i nie bacząc na to, iż wydany wyrok był swoistym sądowym przestępstwem. Nie uwzględniono najistotniejszych dowodów i okoliczności, które doprowadziły do niesłusznej odmowy uznania prawa dr Jana Kopca do własności nieruchomości.
      W dniu 15.1.1992 r. moja mama wystąpiła do Sądu Rejonowego w Mikołowie o ustalenie, iż jest jedynym właścicielem przedmiotowej nieruchomości. Sąd Wojewódzki w Katowicach wyrokiem z dnia 18.1.1993 r. oddalił powództwo wniesione w dniu 15.1.1992 r., opierając uzasadnienie wyroku na motywach zawartych w uzasadnieniu Sądu Wojewódzkiego do wyroku z dnia 17.8.1961 r., a ponadto na stwierdzeniu, że od daty wymienionego orzeczenia do dnia wniesienia pozwu mięło ponad 30 lat i Skarb Państwa ma prawo do przedmiotowej nieruchomości w wyniku jej zasiedzenia. Sąd Apelacyjny w Katowicach w dniu 1.6.1993 r. oddalił rewizję.
      Po całkowitym wyczerpaniu drogi sądowej moja mama wniosła w dniu 26.10.1998 r. w postępowaniu administracyjnym do Prezesa Urzędu Mieszkalnictwa i Rozwoju Miast w Warszawie o uznanie nieważności  decyzji Okręgowego Urzędu Likwidacyjnego w Katowicach z dnia 6.9.1947 r. w przedmiocie odmowy zwolnienia spod zajęcia nieruchomości. Sprawa zakończyła się ostatecznie wyrokiem Naczelnego Sądu Administracyjnego w Warszawie z dnia 29.10.2002 r., którym skargę oddalono.
      W kolejnych latach wielokrotnie zwracaliśmy się do Burmistrza Miasta Mikołowa z prośbą o rozpatrzenie możliwości dokonania zwrotu domu. Odmówiono nam także prawa do pierwszeństwa wn nabyciu zabranej nam nieruchomości w oparciu o Ustawę o Gospodarce Nieruchomościami, wyjaśniając, że pierwszeństwa w nabyciu nieruchomości przez poprzedniego właściciela lub jego spadkobierców wynikającego z art. 34 w/w Ustawy nie stosuje się do nieruchomości przejętych przez Skarb Państwa jako mienie opuszczone i poniemieckie. Tu pragnę zauważyć, że należąca do mojego dziadka nieruchomość była w bardzo dobrym stanie technicznym do 1939 r., a nawet do 1945 r. (w okresie niemieckiej okupacji budynek pełnił funkcję Biura Pracy). Przez lata użytkowania przez MO i następnie przez PSS „Zgoda” nieruchomość pozostaje nieremontowana i zaniedbana.
      Pismem z dnia 16.10.1998 r. Burmistrz i Zarząd Miasta Mikołów , a także ówczesna Dyrekcja Zakładu Opieki Zdrowotnej w Mikołowie poparli moje starania o wynajęcie lokalu na poradnię psychologiczno-psychoterapeutyczną w domu zakupionym przez mojego dziadka.
Zarządzający budynkiem Zarząd PSS „Zgoda” nie wyraził na to jednak zgody. Notabene, wkrótce wynajął pomieszczenia komuś innemu.
      W III RP podkreśla się brak możliwości zajmowania się przedmiotową sprawą ze względu na zapadłe wcześniej rozstrzygnięcia sądowe z 1958 r. i 1961 r. Wniosek o rewizję nadzwyczajną został w 1991 r. oddalony w trosce o „stabilność wydanych prawomocnych orzeczeń sądowych”. Sądy oraz organy państwowe i samorządowe powołują się na uzyskane uprawnienie, którego podstawą jest przestępstwo sądowe i represje w czasach PRL. Nie ma praktycznego znaczenia fakt, iż przejęcie nieruchomości przez Polską Rzeczpospolitą Ludową odbyło się nawet w niezgodzie z prawem obowiązującym w okresie jej zajęcia. Pod pozorem wybiórczego szacunku do „litery prawa” konserwuje się komunistyczne zakłamanie rzeczywistości oraz kradzież i wyrządzoną krzywdę. Pogwałcone zostało nie tylko dobro jednostki ale i naruszona została praworządność Państwa.
      Grabież prywatnej nieruchomości była jedną z form represji wobec mojego dziadka. Dr Jan Kopiec z poświęceniem działał na rzecz Polski i Śląska w okresie Powstań Śląskich, plebiscytu i w
latach międzywojennych. W 1918 r. przewodniczył frakcji polskiej w Radzie Miejskiej w Zabrzu. W 1920 r. Międzysojusznicza Komisja ds. Zarządzania i Plebiscytu w Opolu wyznaczyła go na członka Rady w Bytomiu. W 1921 r. został powołany przez Naczelną Radę Ludową na pełnomocnika do spraw szkolnictwa polskiego na Górnym Śląsku. 1-go czerwca 1922 r. Komisarz Państwa dla przejęcia mienia państwowego na Górnym Śląsku mianował dr Jana Kopca Komisarzem Głównym dla Zarządu Szkolnego. Od 1922 r. był on pierwszym Naczelnikiem Wydziału Oświecenia Publicznego Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego w Katowicach. Przyczynił się do uruchomienia szkół polskich, opracowania programów nauczania oraz rozwiązania kwestii personalnych, co w sytuacji braku polskich nauczycieli mających zastąpić personel niemiecki było zadaniem niezwykle trudnym. W Województwie Śląskim powstało dobrze funkcjonujące polskie szkolnictwo. Dr Jan Kopiec w 1923 r. został wybrany i ustanowiony Naczelnikiem Gminy i Okręgu Urzędowego w Rudzie Śląskiej. Ze względu na stan zdrowia, w 1933 r. przeszedł na emeryturę. W 1933 r. zakupił dom w Mikołowie, którym do wybuchu wojny pieczołowicie się zajmował.
      W czasie okupacji mój dziadek był systematycznie nękany przez gestapo. Otrzymał zakaz wstępu do swej posiadłości w Mikołowie. Został wraz z moją mamą wyrzucony z mieszkania w Katowicach, pozbawiony emerytury i środków do życia. Jedynie dzięki przychylności i „ludzkiej” postawie napotkanego niemieckiego oficera ocalił życie i znalazł skromne mieszkanie w Katowicach – Ligocie. Po „wyzwoleniu”, w styczniu 1945 r. powrócił do swego mieszkania w Katowicach. Nocą 28.08.1945 r. został wraz z moją mamą zabrany z mieszkania przez Milicję Obywatelską i tzw. „komisję wysiedleńczą”, do obozu dla Niemców na kopalni „Wujek” w Katowicach. Szczęśliwie, po interwencji przyjaciół oboje zostali z obozu zwolnieni. Mieszkanie zostało w tym czasie ponownie splądrowane, a także częściowo zasiedlone przez obcych ludzi. Mój dziadek próbował zaopiekować się swym domem w Mikołowie lecz wkrótce został z niego wypędzony przez Milicję Obywatelską. Mimo że znalazł się w bardzo złej sytuacji materialnej,  odmówił przyjęcia proponowanych mu stanowisk w komunistycznej administracji samorządowej. Przez kolejne dziesiątki lat przyszło rodzinie żyć w bardzo uciążliwych warunkach współdzielonego z obcymi ludźmi mieszkania.
      Dr Jan Kopiec był podczas okupacji przez Niemców prześladowany jako Polak. Po tak zwanym „wyzwoleniu” w 1945 r. był przez władze komunistyczne (w tym ludzi, którzy wcześniej służyli dla
gestapo) traktowany jako Niemiec.  Dr Jan Kopiec, który przyczynił się do zbudowania polskiej tożsamości Górnego Śląska został cynicznie i przewrotnie pozbawiony domu w oparciu o Dekret o mieniu opuszczonym i poniemieckim z dnia 8.3.1946 r.
     Mam świadomość, iż kierowany przez Pana Premiera rząd stara się naprawić spustoszenia i nieprawości jakie zaistniały w naszym kraju i czyni wiele dobrego dla Polski. Wraz z uroczystym przywracaniem, także na Górnym Śląsku, prawdy historycznej i godności, głoszoną wdzięcznością za trud i ofiarę, potrzebne jest naprawienie szkód materialnych, zwrot zrabowanych przez okupantów i komunistów dóbr oraz wypłacenie odszkodowań poszkodowanym. Umożliwi to wyjście z destrukcyjnego dualizmu pomiędzy głoszonymi słowami a czynami oraz doprowadzi do prawdziwej jedności, lojalności, sprawiedliwości i poszanowania. Zwracam się z uprzejmą prośbą o pomoc w odzyskaniu nieruchomości, bądź o odszkodowanie za dokonany jej zabór. Rażąco błędne i represyjne stosowanie prawa, z pogwałceniem nie tylko jednostkowego ale i dobra wspólnego, doprowadziło do zawłaszczenia prywatnej własności nieruchomości przez PRL. Moja mama była jedyną prawną spadkobierczynią swojego ojca dr Jana Kopca. Obecnie zwracam się jako jedyny uprawniony spadkobierca mojej nieżyjącej mamy. Oryginały wszystkich wymienionych dokumentów są w moim posiadaniu, do okazania na życzenie.


Jutro list drugi. Zapraszam.







niedziela, 9 września 2018

Gdy III RP się sfajdała


      Parę dni temu, przy którejś z kolei publicznej wypowiedzi Lecha Wałęsy, której jedynym efektem było jeszcze jedno okrutne szyderstwo, odezwał się pewien z moich znajomych i zapytał, jak to jest, że dziś największymi wrogami Lecha Wałęsy są ci, którzy swego czasu traktowali go jak nieomal boga. Ja wprawdzie Lecha Wałęsy jak boga nie traktowałem nigdy, nawet wtedy, kiedy pracowałem jako jego mąż zaufania podczas wyborów roku 1990, natomiast, owszem, przyznaję, że przynajmniej do czasu, gdy w styczniu 1991 Jarosław Kaczyński osobiście mnie poinformował, że nie jest dobrze, Lecha Wałęsę całym sercem wspierałem. Ostatecznie jednak przyznałem się do swojej jedynej chyba w życiu politycznej porażki w roku 1991, w dniu kiedy w wypadku samochodowym zginął Waldemar Pańko. Ponieważ dziś mało kto wie – a moim zdaniem wiedzieć powinien – o kim mówię, oto notka z Wikipedii:
Najmłodszy syn Teodora, żołnierza Legionów Polskich i robotnika w kopalni ropy naftowej, oraz Stefanii, rolniczki; miał sześcioro rodzeństwa. Uczęszczał do szkoły podstawowej w rodzinnym Turzym Polu (1947–1955), następnie do Liceum Ogólnokształcącego w Brzozowie (1955–1959). W latach 1959–1964 studiował prawo na Wydziale Prawa Uniwersytetu Wrocławskiego. Od 1963 był członkiem PZPR. Po ukończeniu studiów podjął pracę na macierzystej uczelni; został wówczas asystentem w Katedrze Prawa Rolnego, którą w tym czasie kierował profesor Andrzej Stelmachowski. W 1971 uzyskał stopień naukowy doktora na podstawie pracy pt. Dzierżawa gruntów rolnych w aspekcie ekonomiczno-prawnym. Od 1 października 1974 pozostawał związany z Uniwersytetem Śląskim w Katowicach, kierował Zakładem Administracji Rolnictwa i Gospodarki Przestrzennej na Wydziale Prawa i Administracji tej uczelni. W 1978 otrzymał stopień doktora habilitowanego na podstawie rozprawy zatytułowanej Własność gruntowa w planowej gospodarce przestrzennej. W 1989 uzyskał tytuł profesora nauk prawnych. Specjalizował się w prawie rolnym oraz zagadnieniach prawnych związanych z gospodarką przestrzenną. Był autorem kilkudziesięciu publikacji naukowych, a także członkiem kilku komitetów i komisji Polskiej Akademii Nauk.
W październiku 1980 został członkiem „Solidarności”. W latach 1980–1981 pełnił funkcję doradcy „Solidarności” i „Solidarności” Rolników Indywidualnych podczas strajków chłopskich w Rzeszowie i Ustrzykach Dolnych (był współautorem porozumień rzeszowsko-ustrzyckich). Organizował Sieć Organizacji Zakładowych „Solidarności” Wiodących Zakładów Pracy Śląska. Przewodniczył zespołowi rolnemu Społecznej Rady Legislacyjnej. Po wprowadzeniu stanu wojennego był internowany w okresie od 13 grudnia 1981 do 16 stycznia 1982. Protestując przeciw działaniom władz komunistycznych, w lutym 1982 wystąpił z PZPR. Był uczestnikiem prac Centrum Obywatelskich Inicjatyw Ustawodawczych Solidarności.
Jako reprezentant strony opozycyjnej brał udział w obradach Okrągłego Stołu. W 1989 z ramienia Komitetu Obywatelskiego uzyskał mandat posła na Sejm kontraktowy, w którym objął przewodnictwo Komisji Samorządu Terytorialnego. Był współzałożycielem i wiceprezesem Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej. 23 maja 1991 został wybrany przez Sejm RP na prezesa Najwyższej Izby Kontroli (w głosowaniu uzyskał 203 głosy, a jego kontrkandydat Wiesław Woda z PSL – 126).
      A ja już tylko dodam od siebie – swoją drogą, to jest bardzo ciekawe, że Wikipedia słowem na ten temat się nie odezwałała – że Waldemar Pańko był też posłem na Sejm, na którego my wszyscy głosowaliśmy w pamiętnych wyborach 1989 roku.
      Przejdzmy jednak do rzeczy. Oto 7 października 1991 roku Walerian Pańko, jadąc służbową lancią poniósł śmierć. To co ciekawe, z samochodu zostały zaledwie strzępy, natomiast niemal bez szwanku wyszli z wypadku kierowca, oraz żona Pańki. Natychmiast tuż po tym nieszczęściu wrak samochodu został bezpowrotnie zezłomowany, prokuratura ustaliła, że jedynym winowajcą był kierowca, po pewnym czasie kierowca zmarł na zawał serca, a policjanci, którzy jako pierwsi znaleźli się na miejscu wypadku się utopili.
      A ja wtedy to ostatecznie uznałem, że prezydent Lech Wałęsa to jest osoba bardzo jednak podejrzana.
      Skąd dziś te myśli? Otóż, jak pewnie znakomita część z nas wie, Stany Zjednoczone wydały polskiemu wymiarowi sprawiedliwości człowieka nazwiskiem Przywieczerski. Ja akurat to nazwisko znam bardzo dobrze, również w związku z opisaną wyżej historią, jednak o jego biznesowych dokonaniach nie wspomnę tu jednym słowem. Kto chce, to sobie sprawdzi. W końcu tu są sami specjaliści od Internetu. Ja bym dziś chciał tylko zwrócić uwagę na jedno, moim zdaniem nadzwyczaj ważne zdarzenie. Oto w momencie gdy Przywieczerski siedział już skuty w samolocie z Chicago do Warszawy, portal tvn24 poinformował,  że z ekstradycji nici, Przywieczerski pozostaje w Stanach, a Dobra Zmiana może się isć, jak to mówią młodzi, „dymać”.
      Kiedy już wszystkie media podawały, że Przywieczerski jest w Polsce, w rękach sprawiedliwości, portal tvn24.pl oryginalną wiadomość usunął, a następnie zajął się sprawami dla siebie bezpieczniejszymi. Czemu tak? Otóż odpowiedź na to pytanie można znaleźć w historii III RP. Rzecz w tym że ludzie, którzy stali na pierwszej linii sukcesu znanego nam wszystkim TVN-u, wówczas jeszcze zaledwie raczkującego, byli tam wówczas na miejscu i wszystko bacznie obserwowali. Stąd też zapewne ta dzisiejsza, przedziwna reakcja. Dariusz Przywieczerski leci z Chicago do Warszawy, a ci nieszczęśnicy podają wyssaną z brudnego palucha informacje, że nie mamy na co liczyć – III RP żyje i kopie.
      Ja naprawdę bardzo chicałbym mieć ten komfort, by się jak należy zająć tym, co ta banda idiotów nazywa Podłą Zmianą, ale, przepraszam, jakie oni mi dają możliwości manewru? Widziałem wczoraj na ekranie telewizora ów samolot z Przywieczerskim w środku jak kołuje na Okęciu, taki piękny, biało-czerwony, z napisem „Dumni z Niepodległości Polski” i pomyślałem sobie, że to jest symbol o być może jeszcze większej mocy od tej z roku 1991, kiedy to III RP zamordowała mojego posła, Waleriana Pańkę.



Zachęcam do kupowania moich książek. Kto zechce, znajdzie je bez problemu. Byle nie szukał w Empiku. Zwłaszcza dziś. Tam również musi w tych dniach panować lekkie zamieszanie.  



piątek, 19 stycznia 2018

Sukces, czyli i ty zostaniesz urzędnikiem

Ponieważ dziś nic sensownego mi do głowy nie przychodzi, proponuję, byśmy z lekkim wyprzedzeniem zajrzeli do „Warszawskiej Gazety”. A tam mój najnowszy felieton na bardzo inspirujący temat. Polecam.

      Prace komisji do spraw warszawskiej reprywatyzacji się rozkręcają, niemal każdy kolejny tydzień przynosi nowe, niekiedy wręcz fascynujące, wiadomości, jak choćby ta najnowsza, dotycząca tego, że kuratorem wyznaczonym przez Ratusz do jednej ze spraw był oficer Służby Kontrwywiadu Wojskowego, czy nieco wcześniejsza, że mąż i córka Hanny Gronkiewicz Waltz zwrócili miastu po okrągłym milionie, na mnie jednak największe wrażenie zrobiła informacja, że niejakiemu Jakubowi R, już wcześniej oskarżonemu o przyjęcie łapówek w wysokości 30 milionów złotych, dołożono kolejny zarzut tym razem w wysokości 20 milionów.
      Powiem uczciwie, że na łapówkach się nie znam, głównie dlatego, że właściwie nigdy nie pełniłem funkcji, które dawałyby mi tu jakieś możliwości edukacyjne. No dobra, raz się zdarzyło, że, kiedy jeszcze pracowałem w szkole, jeden z rodziców chciał mi wcisnąć pięćset złotych, bym jego dziecku załatwił zdanie matury, no ale przede wszystkim wszyscy chyba wiedzą, że to musiał być jakiś żart, no a poza tym, cóż to jest pięć stów w porównaniu z 50 bańkami? W sytuacji jednak, która mnie tak poruszyła, może jeszcze bardziej, niż sama wysokość łapówki, wrażenie robi fakt, że ów Jakub R. to ani minister, ani wiceminister, ani dyrektor w ministerstwie, ani prezydent, czy któryś z wiceprezydentów miasta, ani nawet dyrektor w warszawskim Ratuszu, ale zaledwie – że pozwolę sobie zacytować – „zastępca Dyrektora Biura Gospodarki Nieruchomościami Urzędu m.st. Warszawy”.
      Proszę zwrócic uwagę na to, co się tu dzieje. Mamy oto urząd jednego z polskich miast, jakieś biuro, jego dyrektora, owego dyrektora zastępcę, oraz system, w którym ów urzędnik-zastępca jest w stanie do swojej pensji dorobić na poziomie kilkudziesięciu milionów złotych. Ma ów urzędnik prawdopodobnie żonę, dzieci, dzieci chodzą do szkoły, a tam koledzy się pytają, co robi tatuś, na co pada odpowiedź: „Jest urzędnikiem w Ratuszu”, a tu nagle pojawia się suma 50 milionów złotych. Jak to możliwe? Bo „taki mamy klimat”?
     Otóż tak to właśnie widzę. To musi być kwestia klimatu i nie udawajmy, że chodzi tylko o Warszawę. I nie chodzi tylko o Warszawę, nawet jeśli tę sumę obniżymy do jednego miliona. I jeszcze coś. Nie oszukujmy się. Tu nie może chodzić tylko o urzędy miast.
      Wypadałoby te uwagi zakończyć jakąś mocną refleksją, a ja zrobię coś mocno nieortodoksyjnego, a więc sięgnę po pomoc do samego Jacka Fedorowicza, któremu jeszcze w czasach PRL-u władza pozwoliła wydać naprawdę znakomitą książeczkę pod tytułem „W zasadzie tak”, w której napisał on, że komuna to jest takie miejsce na świecie, gdzie człowiek wprawdzie helikoptera sobie nie kupi, ale na flaszkę zawsze starczy. Komuna już dawno za nami, podobnie jak cała tamta słodko-gorzka atmosfera. Wkroczyliśmy w nowy wspaniały świat, gdzie, aby kupić sobie helikopter, a nawet kilka, nie trzeba być ani tak zwanym badylarzem, ani nawet milicyjnym kapusiem. Wystarczą zarękawki.




Oczywiście, książki, jak zawsze, są do kupienia w księgarni pod adresem www.basnjakniedziwedz.pl, a jeśli ktoś woli klikać od razu, to tu na blogu, w okładkę tuż obok. Zachęcam.

środa, 31 sierpnia 2016

Dla Anny Walentynowicz, z podziękowaniem i modlitwą

W niemal całkowitej ciszy nadszedł dzień 31 sierpnia, a z nim rocznica podpisania tak zwanych Porozumień Gdańskich, a ja sobie nagle uświadomiłem, że to nie tylko jest pierwszy raz, kiedy ten dzień mija praktycznie niezauważony, ale też pierwszy raz od roku 1989, kiedy kończy się lato, a sytuacja polityczna w kraju jest tak spokojna, ja ten piękny, letni dzień. Rządzą ludzie, którzy – przynajmniej deklaratywnie – troszczą się o Polskę i Polaków, rząd ma w Sejmie bezpieczną i samodzielną większość, premier nie musi się użerać z jakimiś podrzuconymi mu koalicjantami, opozycja jest w praktycznej rozsypce, a wszystkie sondaże wskazują na to, że może być już tylko lepiej. Staram się przypomnieć sobie wszystkie sierpnie od roku 1989 i wydaje się, że nie ma w tym całym szeregu takiego, gdzie ja przynajmniej nie czułbym tego okropnego napięcia, że oni się zaraz za nas wezmą i to wezmą tak, że się nie pozbieramy. Rok 1990 to coś co zostało zapamiętane, jako „wojna na górze”, rok kolejny, 1991, to rządy liberałów i owe straszne wybory do parlamentu bez progu wyborczego, w wyniku których do Sejmu dostało się 29 ugrupowań, z czego 11 z zaledwie jednym posłem, a rząd tworzyło Porozumienie Centrum, które uzyskało wynik 9 procent. Rok 1992 to upadek rządu Olszewskiego i koalicja z premierem Pawlakiem. Kolejny rok to rozwiązanie Sejmu, nowe wybory i zwycięstwo komunistów i wydawało się, że najbardziej spektakularne zwycięstwo III RP ze wszystkimi jej występkami. W 1995 roku Aleksander Kwaśniewski zostaje na kolejne 10 lat prezydentem przez kolejne lata, każdy kolejny sierpień pozostaje w cieniu tej prezydentury i tej całej szarości pod nią podczepionej. W wyniku wyborów roku 1997 władzę w Polsce przejęła koalicja AWS z Unią Wolności i nastąpił ostateczny upadek jedynej realnej opozycji, czyli Porozumienia Centrum. Kolejne wybory w roku 2001 to ponowne, tym razem bezwzględne zwycięstwo komuny i atak służb, który doprowadził do powstania Platformy Obywatelskiej. I tu też kolejne sierpnie, mimo że przez dwa lata z Jarosławem Kaczyńskim, jako premierem i tak naznaczone były ciężką walką o przetrwanie. I tak do roku jesieni 2015 roku i do dzisiejszej rocznicy.
Wczoraj TVP Info nadała najpierw rozmowę z Andrzejem Gwiazdą, a następnie awanturę między Andrzejem Rozpłochowskim i Janem Rulewskim, w pewnym sensie na temat tego wszystkiego, o czym wyżej starałem się opowiedzieć. Choć sam oczywiście raczej trzymam stronę tych, którzy twierdzą, że zarówno gdy chodzi sierpień 80, jak i tym bardziej czerwiec 89, nie ma za bardzo się czym emocjonować, wciąż mam w głowie osobę, która w ów niezbadany sposób w pewnym momencie weszła w moje życie, a następnie, pozostawiając mi jedynie swój numer telefonu, pewnego sobotniego poranka została przez złych ludzi rozerwana na strzępy. Mam na myśli Annę Walentynowicz. Dziś, aby jednak jakoś uczcić tę rocznicę, proponuję, byśmy jeszcze raz przeczytali sobie mój tekst sprzed lat, zatytułowany oczywiście „Walentynowicz”.


W „Rzeczpospolitej” na dzisiejszy weekend, artykuł o Annie Walentynowicz. Przeciętny zwyczajny artykuł przedstawiający sylwetkę historycznej postaci. Żadnych rewelacji, suche fakty, parę opinii. Standard.
Jest jednak zdjęcie. Duże, kolorowe zdjęcie pani Walentynowicz. Nie znam się na fotografii, a przynajmniej nie na tyle, żeby autorytatywnie stwierdzić, że to zdjęcie jest wybitne, a inne już nie tak wybitne, a na dodatek jeszcze powiedzieć, co sprawia, że któreś z nich jest udane, a inne już nie tak udane. Patrzę jednak na to zdjęcie od dzisiejszego ranka i nie mogę oderwać od niego oczu.


I zastanawiam się, czy gdyby na nim nie stała Anna Walentynowicz, tylko ktoś inny, czy byłbym wciąż pod takim wrażeniem. Czy siła tego zdjęcia leży w postaci, którą przedstawia, czy w kunszcie Michała Szlagi, który je wykonał? Ciekawy też jestem, czy Walentynowicz pozowała do tego zdjęcia, czy po prostu tak sobie stanęła przed kamerą, a ten pan Szlaga zrobił to jedno zdjęcie.
Tak czy inaczej, efekt jest taki, że na zdjęciu jest ten smutny, szary teren Stoczni, sfotografowany w prostej perspektywie, a na pierwszym planie, w samym środku stoi Anna Walentynowicz, siwa, w okularach, w skromnym płaszczu, podparta na jednej inwalidzkiej kuli. Ani smutna, a nie wesoła, ani zamyślona. Stoi i patrzy prosto w oko kamery.
A może jednak chodzi o to miejsce? Czy możliwe, że to ten fragment Stoczni Gdańskiej, nędzny, zapomniany, byle jaki, nadaje mu ten niezwykły charakter? Nie wiem.
Faktem jest, że patrzę na to zdjęcie, jak na obraz i myślę sobie, że gdyby ktoś postanowił zrobić z niego plakat i sprzedawać go razem z plakatami, które są do kupienia w empikach, by je następnie ludzie oprawiali w antyramy i wieszali na ścianach swoich mieszkań, to ja bym sobie takie zdjęcie kupił. Kupiłbym sobie to zdjęcie, bo ono na mnie robi takie wrażenie, jak zdjęcia starych już Rolling Stonesów, albo jak video Boba Dylana Subterranean Homesick Blues. Najpiękniejszy pop świata.
No ale tu jest jeszcze coś. To nie jest Bob Dylan, ani nawet piękny Mick Jagger. Tu jest Anna Walentynowicz - nie część pop-kultury, lecz część historii. I to najbardziej dramatyczna część historii.
Historii najbardziej dramatycznej z możliwych. I jeszcze ten życiorys.
Pisze Małgorzata Subotić, autorka artykułu o Annie Walentynowicz, a ja nie mam powodu, żeby te informacje kwestionować:
Urodziła się na Wołyniu. Gdy miała dziesięć lat, we wrześniu 1939 roku, została sierotą, ojciec zginął, krótko potem zmarła matka. Skończyła tylko cztery klasy szkoły. Przygarnęła ja rodzina sąsiadów, którzy po wojnie opuścili kresy i osiedlili się pod Gdańskiem. Tam mieli gospodarstwo. A ona, kilkunastoletnia dziewczynka, była traktowana jak siła robocza, a nie człowiek. Walentynowicz wspomina, że pracowała od czwartej rano do północy. Nigdy z ‘państwem’ nie jadła przy wspólnym stole, nawet w Wigilię. By nie czuć się samotnie, spędzała ją w stajni, z końmi. Była też bita. Wreszcie zdecydowała się uciec do Gdańska. Zaczęła od pracy w fabryce margaryny. Ale zamarzyła się jej stocznia, skończyła kurs i została spawaczem. Pracowała jako spawacz przez kilkanaście lat, dopiero gdy zachorowała na raka, poprosiła o przeniesienie na suwnicę.
Co było dalej, wiemy wszyscy, mimo wszelkich prób i tych wszystkich usiłowań, byśmy nie wiedzieli. Wiemy, albo powinniśmy wiedzieć, ponieważ to, co było dalej, to taka sama część naszej historii, jak ta, o której i ja, jako dziecko i moje dzieci uczyły się, lub uczą na lekcjach historii Polski. Więc wiemy (lub powinniśmy wiedzieć), że któregoś dnia po Mszy Świętej podeszła do Bogdana Borusewicza i tak zaczęła ten nowy okres swojego życia, który ją wyniósł do pozycji pierwszego bohatera Sierpnia, by po latach sprowadzić ją do miejsca, w którym znajduje się dzisiaj. Biedna, opuszczona, wykpiona, a przede wszystkim znienawidzona przez tych, którzy w tej grze rozdają karty.
Wiele już napisano, zwłaszcza ostatnio tutaj, w Salonie, na temat, dlaczego historia tak niesprawiedliwie potraktowała ludzi, bez których nie bylibyśmy tu, gdzie jesteśmy. Borusewicz jest dziś marszałkiem Senatu i jednym z najbardziej hołubionych polskich polityków, Wałęsa, jak się już zapowiada, niedługo będzie bohaterem serii uroczystości z okazji rocznicy otrzymania nagrody Nobla, na które to uroczystości zjechać mają najwięksi i najbardziej znakomici z całego świata. Nawet Bogdan Lis, obecnie przybolszewicki polityk, chodzi w glorii jednego z najważniejszych bohaterów sierpnia.
Państwo Gwiazdowie, Krzysztof Wyszkowski, Kazimierz Świtoń, by nie wspomnieć innych, zupełnie już zapomnianych działaczy, takich jak zmarły niedawno Henryk Lenarciak, zostali skutecznie ze zbiorowej świadomości wyrzuceni. Prawdopodobnie, gdyby nie te już niemal trzy lata prezydentury Lecha Kaczyńskiego i działalność IPN-u, pies z kulawą nogą nie wiedziałby, że ci, co jeszcze nie umarli, w ogóle gdzieś jeszcze żyją. Raz do roku tylko byśmy oglądali w telewizji kolejkę lokalnych biznesmenów i polityków, kręcących się po wałęsowym ogródku, żeby przypomnieć się łaskawej pamięci jego i jego żony. A cała reszta obsługi historycznych aspiracji społeczeństwa pozostawałaby już tylko w rękach polityczno-biznesowo-medialnych trójek, wyznaczonych przez „sam pan wiesz, kogo", które by informowały, że, odwrotnie do tego, co nam się dotychczas wydawało, to nie Bulc nie wiedział w 1980 roku, kim jest Borowczak, a - wręcz przeciwnie - to Borowczak nie wiedział, kim jest Bulc.
Wróćmy jednak do pierwszej bohaterki mojego dzisiejszego tekstu, pani Anny Walentynowicz. Przyjechała więc ta młoda wtedy jeszcze kobieta do Gdańska, podjęła pracę w tej fabryce margaryny, skończyła kurs spawacza, poszła pracować do Stoczni, a później, po latach, któregoś dnia uznała, że trzeba tępić czerwoną hołotę i rzuciła się w ten ogień.
W „Dzienniku”, również dzisiejszym, Robert Mazurek rozmawia ze Sławomirem Cenckiewiczem, który przypomina swoją rozmowę z Adamem Hodyszem - kolejnym bezlitośnie zapomnianym bohaterem lat Solidarności, który mu miał kiedyś powiedzieć:
„To bzdura, że najłatwiej było zwerbować robotników. Robotnik myślał tak: ‘Stoję przy imadle tutaj, to jak mnie wypieprzą ze stoczni, to będę stał przy imadle gdziekolwiek'. Natomiast naukowiec, literat, jak usłyszał od SB, że koniec z jego wspaniałą pracą, czy wydawaniem książek, miękł łatwiej.”
Ktoś powie, że to nieprawda. Bo na przykład, raz to Wałęsa był Bolkiem, innym razem Maleszka - Ketmanem. Raz bohaterem była Anna Walentynowicz, innym razem tym, który się nie ugiął był Zbigniew Herbert. No wiec, pozostaje nam w takim razie ustalić, kto stanowił regułę, a kto był od tej reguły wyjątkiem. Historycy w IPN-ie mają odpowiednie klucze, więc mogą nam coś na ten temat powiedzieć. Ja mogę tylko polegać na swojej ograniczonej wiedzy i intuicji. A zarówno moja wiedza, jak i intuicja, mówią mi, że Walentynowicz nie była wyjątkiem. Wyjątkiem był Wałęsa i Herbert. Tak na marginesie, ciekawe to bardzo i paradoksalne, że to akurat jedyne miejsce, gdzie ci dwaj słynni Polacy są w stanie się zejść.
Ale, niezależnie od tego, jak się te wyjątki z regułami układać będą, nie mówimy o nich. Tych dwóch, a już zwłaszcza Wałęsę, jestem w stanie zrozumieć. Mówimy o Annie Walentynowicz. Ja bym bardzo chciał wiedzieć, jak to się stało, że ona skoczyła w pewnym momencie w ten ogień i nie było takiej mocy, żeby choć przez krótką chwilkę pomyślała, że to jest zbyt bolesne, albo nieopłacalne, albo po prostu za trudne. Jak to się stało, że nie skorzystała z tylu ciekawszych ofert? A musiała ich mieć bez liku.
Chciałbym, żeby ktoś się ją o to zapytał, żeby o tym opowiedziała, żeby ogólnopolskie media pozwoliły nam usłyszeć historię kogoś właśnie takiego. Ale pewne nie usłyszymy. Już Bogdan Borusewicz wyraźnie powiedział, że on sobie nie życzy, żeby można było opowiadać jego historię i historię tych, którymi on gardzi, na tych samych zasadach. Że albo on, albo oni. A w tej sytuacji, nawet gdyby ktoś się nad wyborem zastanawiał, wybór jest jasny.
No więc pewnie nie usłyszę już opowieści Anny Walentynowicz. Trudno. Ale sobie jakoś poradzę. Będę patrzył na zdjęcia. Na zdjęcie Wolszczana, zdjęcie Herberta, zdjęcia Wałęsy, i wreszcie na to dzisiejsze zdjęcie Walentynowicz. Będę patrzył na nią, jak stoi w tym swoim płaszczu, z siwymi włosami i z tą kulą, na tym smutnym i pustym placu. I będę już wiedział.

Powyższy tekst o Annie Walentynowicz ukazał się w mojej pierwszej książce „O siedmiokilogramowym liściu”, której nakład niestety jest już wyczerpany. Można natomiast w księgarni pod adresem www.coryllus.pl wciąż kupować książki pozostałe, w tym „Kto się boi angielskiego listonosza”, której jeszcze jedną paczkę Coryllus niedawno gdzieś znalazł.

piątek, 19 lutego 2016

Ile jest dwa dodać dwa, czyli o ikonach z piasku

Oglądałem wczoraj trochę telewizję, na przemian TVP Info i TVN24, i z prawdziwym zdumieniem nie mogłem nie zauważyć, że gdy chodzi o tak zwany obiektywizm, państwowa telewizja pod nowym zarządem zostawiła TVN daleko z tyłu. W porównaniu do tego, co się przy okazji afery z teczkami Kiszczaka dzieje w tych dniach w TVN-ie, TVP prezentuje się jak wzór najwyższego obiektywizmu i dziennikarskiego profesjonalizmu. Przy popisach dziennikarzy TVN24, państwowa telewizja robi wrażenie BBC z bajki. Oglądałem wczoraj w TVN-ie dwa poświęcone sprawie owych teczek występy, Justyny Pochanke i Moniki Olejnik, i muszę powiedzieć, że poziom szaleństwa, jaki ogarnął tych ludzi był tak wielki, że w pewnym momencie zacząłem się obawiać, że w stosunku do zaproszonych gości obie panie uciekną się do rękoczynów. Ja rozumiem gości. Oni mają prawo robić i gadać, co im ślina na język przyniesie i nie ma takiego sposobu, by prowadzący rozmowę dziennikarz zwrócił się do takiego choćby Rulewskiego z apelem, żeby się przestał mazać, bo to głupio wygląda na wizji. Natomiast dziennikarz powinien jednak powstrzymywać emocje, zwłaszcza gdy chodzi o Lecha Wałęsę, ową beczkę najbardziej ponurego wstydu.
Dziś zatem chciałem poświęcić swoje refleksje temu właśnie człowiekowi, który nawet nie kiwnąwszy palcem – jedynie dzięki pewnej szczególnej kumulacji politycznej nienawiści – został wyciągnięty z miejsca, do którego ludzie porządni nawet nie zaglądają i niemal z dnia na dzień niekwestionowanym, publicznym autorytetem.
Robię to trochę po to, żeby młodszym czytelnikom powiedzieć coś, czego mogą nie wiedzieć, starszym nie dać zapomnieć, a poza tym, temat sam w sobie jest niezwykle interesujący, więc czemu nie? I nie będę się tu starał tłumaczyć, za co ludzie Wałęsę kochali i za co go kochać przestali, czy słusznie kochali, ani czy słusznie przestali. To temat na inną dyskusję. Przed nami tekst o tym, jak w III RP autorytety powstają.
Otóż wypadałoby pamiętać, że dziś funkcjonujący, jako chyba największy z nich w nowej Polsce, Lech Wałęsa właśnie, jeszcze nie tak dawno był dla wielu środowisk skupionych wokół tak zwanego establishmentu, publicznym wrogiem nr 1. W latach 1990, 1991 i jeszcze w roku 1992 Lech Wałęsa traktowany był przez ów establishment, czyli przez wszystkie media i przez karmioną medialną odżywką opinię publiczną, jak, nie przymierzając, Beata Szydło, albo Andrzej Duda dzisiaj. Przeciętny intelektualista mówiąc o prezydencie Wałęsie używał słowa „cieć”, „pastuch”, „matoł”, albo – to ci z tytułami profesorskimi – „ten elektryk”. Przyznać się przed wykształconym człowiekiem z miasta, że popiera się Lecha Wałęsę było czymś absolutnie dyskredytującym i zupełnie nie na miejscu.
Była jesień 1990 roku i prezydencka kampania wyborcza. Każdy zdrowo myślący człowiek wiedział, że popularność Lecha Wałęsy jest tak ogromna, że skoro on sobie postanowił zostać prezydentem, to nie ma przede wszystkim takiej ludzkiej siły, by go od tego pomysłu odwieść, no a poza tym, nie ma takiej siły, by mu zostanie tym prezydentem uniemożliwić. Poza tym, jak pamiętamy był tylko jeden wybór dla Polski: albo w miarę normalna europejska demokracja z Wałęsą, albo coś na kształt systemu meksykańskiego, tyle że pod nazwą „Polska Zjednoczona Partia Solidarność” z Geremkiem i Kiszczakiem i „Gazetą Wyborczą”, jako głównym tytułem prasowym. Lech Wałęsa w kontrze dla tej oferty przedstawił jasną wizję swojej prezydentury i wiadomo było, że tylko on może mieć wystarczającą siłę i wolę, żeby Polskę wyrwać z rąk tych cwaniaków. Tadeusz Mazowiecki, który na początku był autentycznie uwielbiany i w pierwszych miesiącach swojego premierowania miał poparcie ponad 90%, po kilku miesiącach, wśród tych samych zdrowo myślących osób budził już tylko irytację, a cała nadzieja skupiała się wyłącznie na osobie Lecha Wałęsy. Pamiętam parę bardzo typowych scen. Stoję na ulicy i rozdaję ulotki wzywające do głosowania na Wałęsę. Nagle spotykam dawno niewidziana koleżankę ze szkoły, ona staje jak wryta i niemal dławiąc się z oburzenia oznajmia mi: „No wiesz! Tego się po tobie nie spodziewałam”. Mamy spotkanie rodzinne, podchodzi kuzynka i wali prosto między oczy: „Czy to prawda, że ty jesteś z PC, czy to tylko plotka?” Tak było i takie sytuacje trzeba było znosić każdego dnia.
Kiedy Lech Wałęsa wygrał te wybory (jeśli ktoś nie pamięta, premier Mazowiecki – w pewnym momencie najpopularniejszy premier III RP – po roku urzędowania nie dostał się nawet do drugiej tury) rozpacz elit sięgnęła zenitu. Nie został oszczędzony nikt – ani Solidarność, ani Wałęsa, ani jego ministrowie, ani premier Bielecki, który już wtedy miał swoje zadania, a o czym mało kto jeszcze wiedział, ani ministrowie rządu. Nikt. Poziom wyszydzania Lecha Wałęsy, zarówno w mediach, jak na ulicach miast, nawet się nie zbliża do tego, co się dziś odbywa wokół polskiego rządu i prezydenta.
Dziś to już przeszłość. Od tego czasu mit Lecha Wałęsy był przedstawiany przez główny nurt medialny najpierw krytycznie, choć od 4 czerwca 1992 z pewnym szacunkiem, wynikającym z tego, czego on wtedy dokonał, potem coraz bardziej obojętnie, by następnie, kiedy prezydentem na 10 lat został Kwaśniewski, niemalże zniknąć z publicznej przestrzeni. Przez ponad 10 lat wydawało się, że Lech Wałęsa nie dość, że nie jest żadną ikoną i bohaterem, to go w ogóle nie ma. I dopiero gdzieś tak w połowie lat 2000 poinformowano nas ustami i piórami autorytetów, że Lech Wałęsa jest naprawdę wielki. Dlaczego wielki? Czy dlatego, że zdobył wykształcenie, że zaczął mądrze przemawiać, czy dlatego choćby, że przestał chodzić do kościoła – co by przecież dla pewnych środowisk mogło stanowić argument? A może dlatego, że przyznał, że kiedyś niewłaściwie potraktował red. Turowicza i go publicznie przeprosił. Otóż dlatego tylko, że kiedy tak naprawdę zaczęto robić pierwsze przygotowania do lotu do Smoleńska, on się znalazł po właściwej stronie. I nawet nie musiał składać żadnych deklaracji. Po raz pierwszy od 18 lat, zwyczajnie, w sposób pełny i doskonały stanął po właściwej stronie i System to dostrzegł i docenił.
I to mnie prowadzi do refleksji kończącej tę notkę i tak naprawdę refleksji o znaczeniu podstawowym. Gdyby ktoś kiedyś powiedział, że nadejdzie dzień, kiedy to Wałęsa – sam nie zmieniając w sobie praktycznie nic – stanie się bohaterem mainstreamowych środowisk w Polsce i na świecie, nikt by mu nie uwierzył, a gdyby ktoś przy tym przewidywał, że dziennikarze głównych telewizyjnych stacji będą rozmawiali z Wałęsą na kolanach, zostałby wyśmiany. Ale jak się okazuje, kuźnia autorytetów może czynić cuda. Jakie to cuda, pokaże jeszcze jedna historia.
Pewien mój znajomy, człowiek wykształcony, oczytany, całe dorosłe życie związany ze środowiskami zbliżonymi do „Tygodnika Powszechnego”, wierny fan najpierw Tadeusza Mazowieckiego i wczesnej Unii Demokratycznej, a dziś Platformy Obywatelskiej, czy może Nowoczesnej, pewnego dnia bardzo się oburzył, że z lekceważeniem wypowiedziałem się na temat Lecha Wałęsy, „o którym przecież można myśleć różnie, ale to przecież nasz największy żyjący autorytet”. Przypomniałem mu więc, że jako osoba, która głosowała na Wałęsę przeciwko Mazowieckiemu mam prawo go krytykować, bo mnie oszukał. Natomiast on, jako człowiek, z którego ust padały przeciwko Wałęsie prezydencie i Wałęsie przewodniczącym związku słowa, które jego autorytetu bynajmniej nie honorowały, mógłby być bardziej uczciwy. Mój znajomy na to: „Przecież ja też głosowałem na Wałęsę”. Co prawda, po chwili okazało się, że owszem, ale tylko przeciwko Kwaśniewskiemu, jednak to nie wszystko. Krótko potem, podczas naszej kolejnej rozmowy, znajomy mój przypomniał sobie „bardzo wyraźnie”, że przecież on na 100% głosował na Wałęsę również w roku 1990! Tyle że przeciwko Tymińskiemu.
I to jest właśnie moja końcowa, smutna bardzo refleksja. Przypomina się Orwell i jego Rok 1984: „A jeśli partia powie, że pięć, to ile będzie?” pyta O’Brien, a Winston nie wie... nie wie nic... jednak po chwili sobie tę prawdę uświadamia. Już sobie przypomniał. Już nie ma wątpliwości. Powie co trzeba, pomyśli, co pomyśleć trzeba. Znalazł swój autorytet. I mu zaufał. Na zawsze. Jestem pewien, że gdyby on żył dzisiaj, zapuścił by sobie pięknego czarnego wąsa.

Przypominam że wszystkie moje książki są do nabycia w księgarni Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl. Bardzo polecam.

wtorek, 15 grudnia 2015

Gdy PRL zdechł

Kiedy dotarła do mnie wiadomość, że Bogusław Kowalski, jako człowiek Prawa i Sprawiedliwości został prezesem Polskich Kolei Państwowych, oczywiście bardzo się zmartwiłem, jednak wbrew temu, czego można by było oczekiwać, wcale nie dlatego, że między obecnym a byłym zarządem Instytutu Pamięci Narodowej toczy się spór o to, czy za komuny Kowalski kapował, czy nie kapował, lecz z przyczyn całkowicie z PRL-em nie związanych. Rzecz bowiem w tym, że przez te wszystkie lata od roku 1989, kiedy nie tylko ja tak fatalnie bezskutecznie czekałem aż wolna Polska rozdzieli to co dobre od tego co złe, zdążyłem dojść do stanu, w którym z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jeśli w jakikolwiek sposób dziś jeszcze wspomnienie lat PRL-u mnie porusza, to wyłącznie ze względu na wspomnienie najszczęśliwszych lat mojego życia. Wszelkie kwestie moralne, jakimi dziś żyję, związane są niezmiennie z latami już późniejszymi, a więc latami, kiedy już podział na tak zwanych „onych” i „naszych” przestał mieć jakikolwiek sens i gdzie słowo „Solidarność” mogło równie dobrze budzić dreszcz wzruszenia, jak i rumieniec zawstydzenia. To właśnie lata 90. oraz pierwsza dekada XXI wieku zdeterminowały moje emocje w taki sposób, że doprawdy nie ma już dziś dla mnie znaczenia, kto za komuny był TW, a kto podobno nie.
I to dlatego też kiedy dotarła do mnie wiadomość, że Bogusław Kowalski został członkiem ekipy Prawa i Sprawiedliwości, jeśli ogarnęła mnie czarna rozpacz, to nie ze względu na jego peerelowską przeszłość, lecz przez to, jak on się zasłużył dla III RP i w efekcie dla tego, z czym musimy się męczyć dziś. Otóż ja Kowalskiego bardzo dobrze pamiętam z lat, kiedy rozstrzygały się na długie lata losy naszej ojczyzny i ów czas by dać świadectwo każdy z nas mógł wykorzystać zgodnie z tym, co mu dyktowały i rozum i serce. Wtedy to właśnie Bogusław Kowalski swoją szansę zmarnował w sposób wręcz modelowy, wspierając siły, których jedynym celem było niedopuszczenie do tego, by Polska wybiła się na niepodległość.
I ja tu wcale nie sugeruję, że Bogusław Kowalski był członkiem Unii Demokratycznej, czy, nie daj Boże, Sojuszu Lewicy Demokratycznej, czy jak oni się wówczas nazywali. O nie! On zawsze miał swój Honor i zawsze zachowywał wierność Bogu i Ojczyźnie, i to przez to właśnie, gdy TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji stał na jednej nodze, gotowy do skoku, Bogusław Kowalski, zamiast wykazać błogosławioną roztropność, postanowił tkwić w grzesznym przekonaniu, że wystarczy być dumnym katolikiem i patriotą, a resztę załatwi Pan Bóg. I za ten występek doczekał dnia, kiedy przez rząd narodowego odrodzenia został powołany na prezesa państwowych kolei, a naród podniósł taki rwetes, że musiał się już na drugi dzień z tej nominacji wycofać rakiem. Co za wstyd! Co za upokorzenie!
A przecież nie chodzi tylko o tego nieszczęsnego Kowalskiego. Tego kwiatu, jak to mówi popularna rymowanka, jest pół światu. Miejmy nadzieję, że po tym wielkim zwycięstwie minionej niedzieli, proces oczyszczania naszego kraju z wszelkich mętów będzie przebiegał gładko. A gdyby ktoś wciąż nie rozumiał, o kim mówię, zwracam uwagę na fakt, że to nikt inny jak przewodniczący Leszek Miller akurat najbardziej dobitnie i jednoznacznie zaprotestował przeciwko urządzaniu rocznicowych pikiet przed domem Jarosława Kaczyńskiego.

Informuję, że ostatni egzemplarz mojej książki „O siedmiokilogramowym liściu” został sprzedany ojcom cystersom z Wąchocka. Wszystkie pozostałe są wciąż jeszcze do nabycia w księgarni na stronie www.coryllus.pl.

sobota, 13 czerwca 2015

III RP dostała rozwolnienia

Ostatnio miałem okazję spotkać się z jednym z czytelników tego bloga, czytelnikiem wiernym choć, z tego co wiem, nie komentującym, i przyszła mi do głowy myśl dla mnie w pewnym sensie rewolucyjna. Otóż ja, siedząc tak z owym moim znajomym w pobliskiej knajpie i dzieląc się z nim tymi czy innymi refleksjami, nagle sobie uświadomiłem, że przez te wszystkie lata, czy to przez moją osobistą aktywność, jako bezwzględnego cenzora, czy też przez zwykłą jakość samego bloga, doszło do tego, że tu się zgromadziło towarzystwo pod względem intelektualnym absolutnie najwybitniejsze. Rozmawiając z moim znajomym, nagle zdałem sobie sprawę z tego, że wielu z komentatorów, ale też zapewne jedynie milczących czytelników tego bloga, to, gdy chodzi o wiedzę, oczytanie i generalnie prezentowany przez nich czysto ludzki wymiar, ludzie absolutnie pierwszej klasy. I niemal natychmiast kolejną moją myślą było to, że towarzystwo, które się tu od lat spotyka, w sposób idealny realizuje mój oryginalny zamiar, sprowadzający się do tego, by komentarze na tym blogu wyłącznie podwyższały jego jakość. By jego faktyczny poziom tak naprawdę nie był wynikiem tych moich przemyśleń, które w istocie rzeczy są warte tyle tylko, co warte jest zwykłe, pospolite wzruszenie, ale tego wszystkiego, co do niego wniosą ludzie autentycznie doświadczeni. A zatem, jest się czym szczycić. Udało mi się zainspirować osoby naprawdę najwybitniejsze.
Czemu się tak stało? Otóż jakkolwiek bym próbował tu zachować swoją podstawową i oczywistą skromność, muszę ostatecznie dojść do wniosku, że w tej całej nędzy, jak nas otacza, jakimś przez mnie niezbadanym cudem, wielu z nich uznało, że oni mogą się poczuć naprawdę spełnieni tylko tutaj. Że z jakiegoś powodu oni dzięki temu mojemu wyrzucaniu z siebie prostych wzruszeń, doszli do przekonania, że obcują z czymś, czego nie potrafią znaleźć nigdzie indziej, i nagle się okazało, że razem tworzymy osobną, niezwykłą zupełnie wspólnotę. I oczywiście wiem, że w tej chwili powinienem zacząć wymieniać każdego z nich z osobna, jednak nie zrobię tego, bo raz, że to by zajęło zbyt dużo miejsca, a dwa, że jeszcze nie daj Boże bym kogoś pominął i byłoby mi z tym bardzo źle. Więc, powiedzmy, że oni wiedzą. Oni wiedzą.
Rozmawiałem przedwczoraj z moim znajomym i nagle uprzytomniłem sobie, że on chyba ma o mnie bardzo błędne pojęcie. Z jakiegoś niezbadanego przez mnie powodu, uznał on, że ponieważ to co ja piszę jest takie a nie inne, to ja jestem dla niego właściwym partnerem do poważnej rozmowy. Tymczasem prawda jest taka, że choć ja oczywiście jestem zawsze bardzo otwarty na głos ludzi ode mnie mądrzejszych, bardziej oczytanych, lepiej wykształconych, to w ostatecznym rozrachunku oni ode mnie nie otrzymają nic więcej, jak tylko kolejną refleksję, za którą nie stoi nic, jak tylko lekki podmuch wieczornego powietrza. A jednak, jak się okazuje, to wystarczy. Przedziwna to sprawa.
Skąd te myśli? Oczywiście przede wszystkim ze wspomnianego spotkania, oraz z tych wszystkich wrażeń, jakie ono mi dostarczyło. Ale również jednak stąd, że, zastanawiając się, o czym mam dziś pisać, przyszło mi do głowy, że to będzie jak zwykle coś tak okropnie trywialnego i w gruncie rzeczy bez najmniejszego znaczenia, że doprawdy nie sposób pojąć, w jaki sposób to coś może się w ogóle okazać dla kogokolwiek z nas interesujące. Oto proszę sobie wyobrazić, że ostatnio, po kilku latach przerwy, wróciłem do oglądania telewizji TVN24, przede wszystkim po to, by wiedzieć na bieżąco, co słychać u mojego prezydenta Andrzeja Dudy. I w pewnym momencie na ekranie pojawiła się kobieta – o ile potrafiłem ją ocenić, jeszcze dość młoda – przedstawiona jako „profesor Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego”, Ewa Marciniak, która poproszona o skomentowanie szans, jakie Platforma Obywatelska ma na wydobycie się z aktualnego sondażowego upadku zanim dojdzie do kolejnych wyborów, najpierw zrobiła bardzo mądrą minę, a następnie powiedziała, co następuje: „Jeśli Platforma pozwoli na to, by być tak zwanym chłopcem do bicia, czyli że właściwie każdy w sposób niekontrolowany i wulgarny może odnosić się do rządzącej koalicji, to opinia publiczna będzie się koncentrować wyłącznie na aferach taśmowych, czas jest stracony i niewystarczający”. Proszę sobie wyobrazić, że to jest dokładnie to, co ta uczona kobieta powiedziała, w dokładnym brzmieniu, bez jednego fałszywego wtrętu z mojej strony. Zapytana, czy skoro do wyborów zostało zaledwie kilka miesięcy, a notowania Platformy pikują w tempie bardzo niebezpiecznym, to są jeszcze jakieś szanse, że oni się z tego wygrzebią, profesor Uniwersytetu Warszawskiego odpowiedziała w ten swój charakterystyczny sposób, że, owszem, ale tylko pod warunkiem, że władza zablokuje dalszą niekontrolowaną i wulgarną krytykę rządu.
Ktoś powie, że to jest nic takiego i że oni tam u siebie mają całą kupę takich ekspertów. Otóż wydaje mi się, że tym razem jednak nie. Owa Marciniak jest od nich o tyle ciekawsza, że, powtarzając wprawdzie to, czego ją nauczyli starsi koledzy, ona jednak pokazuje, jak wygląda zawodowy i intelektualny wymiar tego co musimy uznać za „nowe”. Ja to tu to tam słyszałem, że na polskich uczelniach mamy nowe pokolenie magistrów, doktorów, docentów, czy już nawet profesorów, którzy wyprodukowani przez szkolny system III RP są dziś już tylko zwykłymi idiotami. Tak jak mamy nowe pokolenie piosenkarzy, reżyserów teatralnych i filmowych, aktorów, dziennikarzy, czy pisarzy, tak samo też mamy nowe pokolenie tak zwanych „ludzi nauki”. Muszę przyznać, że jeśli idzie o mnie, ja do nich akurat nigdy nie miałem specjalnego szacunku. Już jako bardzo młody człowiek, na informację, że ktoś jest docentem, doktorem habilitowanym, czy profesorem, reagowałem w najlepszym wypadku wzruszeniem ramion, o co na przykład mój świętej pamięci ojciec miał do mnie wieczne pretensje. Kiedy jednak słucham dziś wypowiedzi takiej Marciniak, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, patrzę przy tym na nią, widzę te oczy, te usta, te myśl, która rozlewa się na jej czole, dochodzę do wniosku, że to wszystko się dopiero zaczyna, i nie mogę się powstrzymać przed pewnym bardzo szczególnym wspomnieniem. Otóż wiele lat temu miałem uczennicę, która przychodziła do mnie na lekcje w każdy wtorek rano, jeszcze przed pracą. Do dziś pamiętam, jak któregoś dnia, ona się spóźniła kilka minut, a kiedy wreszcie przyszła, poinformowała mnie bez śladu zmieszania, że się spóźniła, bo miała „rozwolnienie”, które ją dłużej przytrzymało w ubikacji. Ja wiem, że to jest z mojej strony zagranie niezbyt czyste, ale nic na to nie poradzę. Od pierwszej chwili bowiem, jak zobaczyłem tę Marciniak, pomyślałem sobie, że ona wygląda identycznie, jak tamta moja uczennica. To była dokładnie ta sama twarz, te same oczy, wręcz ten sam głos i sposób mówienia. A kiedy ona zaczęła mówić o tych „niekontrolowanych i wulgarnych atakach na rząd koalicyjny”, to ja nagle sobie pomyślałem, że tu już nawet nie chodzi o poglądy, bo to co ją tak bardzo ogranicza, nie pozwala jej ich nawet odpowiednio sformułować. Gdyby ona bowiem na pytanie, czy jej zdaniem Platforma Obywatelska zdąży do jesieni odzyskać dawną formę, odpowiedziała, że nie umie się skupić, bo ją coś ciśnie na kiszki, właściwie nic by się nie zmieniło. Dlaczego? Bo to właśnie idzie nowe. Tak właśnie się prezentuje nowe. Po 25 latach wolności, idzie nowe.
Na sam już koniec wrócę do tego, od czego zacząłem, a więc do tego bloga i do moich szanownych komentatorów. Ja wiem, jak wybitnymi ludźmi jesteście, jak cudownie jesteście wykształceni, jak oczytani, jak wiele w sobie chowacie cennych myśli, z którymi w tym nowym wspaniałym świecie dosłownie nie macie się gdzie podziać. Jestem bardzo dumny i szczęśliwy, że przyszliście tu i uznaliście, że to tu właśnie możecie się wreszcie swobodnie poczuć. Bardzo mi miło.


Jeśli ktoś ma ochotę sobie kupić którąś z moich książek, zapraszam na stronę www.coryllus.pl. Naprawdę warto.

wtorek, 31 marca 2015

Zbieramy na bilet do kina dla Prezesa i ministra Ziobry

Sąd w Warszawie skazał Mariusza Kamińskiego na trzy lata bezwzględnego więzienia plus dziesięć lat zakazu pełnienia funkcji publicznych, i właściwie, pomijając głosy tych, którzy od 5 już lat nie mogą przeboleć faktu, że ów Kamiński w pamiętny sobotni poranek nie znalazł się na pokładzie tupolewa lecącego do Smoleńska, wszyscy zgadzają się co do tego, że ów wyrok ma znaczenie o tyle tylko, że jest wynikiem politycznej intrygi, mającej na celu ratowanie prezydenta Komorowskiego przed wyborczą porażką. Skąd taka jednoznaczność w ocenie? Odpowiedź na to jest równie prosta, jak prosta sama intryga. Otóż jeśli przez 25 lat polski wymiar sprawiedliwości nie jest w stanie wyegzekwować choćby najbardziej symbolicznej kary, nawet nie dla najbardziej znanych peereleowskich przestępców, takich jak Wojciech Jaruzelski, Florian Siwicki, Jerzy Urban, Czesław Kiszczak, czy cała banda drobniejszych komunistycznych morderców z aparatu bezpieczeństwa, ale nawet obronić wyrok więzienia dla gangsterów z Pruszkowa, i nagle dziś, na miesiąc przed wyborami, skazana zostaje jedna z symbolicznych wręcz postaci politycznej opozycji, każdy normalny obserwator musi wybuchnąć śmiechem.
Jeśli jednego dnia dowiadujemy się, że podczas wizyty tak zwanego „bronkobusa” w Bydgoszczy, przedstawiciele sztabu Bronisława Komorowskiego na centralnym placu w mieście postawili wyciętego z tektury kandydata, po to, by wyborcy mogli sobie z owym manekinem zrobić pamiątkowe zdjęcie, a już następnego dnia sąd w Warszawie skazuje ważnego polityka opozycji na trzy lata bezwzględnej odsiadki, i w dodatku już tego samego dnia wspomniany manekin pojawia się we własnej postaci w państwowej telewizji z odpowiednim komentarzem, to wydawałoby się, że zupełnie naturalną reakcją z naszej strony będzie pełna radosnego wyczekiwania cisza przed kolejnymi fajerwerkami, których przy dobrym wietrze może być przed nami jeszcze z trzydzieści parę. Tymczasem okazuje się, że z powodów dla mnie kompletnie niewytłumaczalnych, dostajemy festiwal histerii, jakiej świat nie widział. Najpierw przychodzi sam Szef i ogłasza, że wyrok na Kamińskiego jeszcze bardziej przybliża nas do Białorusi, po nim na scenę wchodzi minister Ziobro i – co już wygląda na czysty sabotaż – porównuje to co zrobił warszawski sędzia, do mordów sądowych na Żołnierzach Wyklętych, a wokół cała prawicowa opinia publiczna załamuje ręce nad końcem demokracji. Zamiast zwyczajnie wzruszyć ramionami, jeszcze raz wyrazić uznanie dla Mariusza Kamińskiego za jego walkę z korupcją, śmiać się z Komorowskiego i dalej wspierać kampanię Dudy, my postanawiamy uprawiać propagandę, która potrzebna jest Dudzie jak psu na budę.
Użyłem wcześniej słowa „histeria” i zrobiłem to bardzo świadomie. Otóż chodzi o to, że każdy z nas wie świetnie, że skoro numer ze skazaniem Kamińskiego to zwykła zagrywka sztabu prezydenta Komorowskiego, to już podczas apelacji ów wyrok zostanie cofnięty i wszyscy o sprawie zapomnimy. Jaki jest więc sens porównywać Polskę do Białorusi? Gdybyśmy tu mieli Białoruś, to przede wszystkim Kamiński już by siedział, Sąd Najwyższy pozbawiałby właśnie Dudę prawa do kandydowania, a bracia Karnowscy, zamiast swobodnie pyskować, jak robią to w tej chwili, już dawno by występowali w telewizji TVP Info i apelowali o spokój. A i tak już nie mówię o tym beznadziejnie głupim wybryku Ziobry, bo zwyczajnie mi wstyd tłumaczyć mu różnicę między sytuacją, w jakiej byli Żołnierze Wyklęci, a tym, co dziś przeżywa Mariusz Kamiński. Oczywiście, biorę pod uwagę, że tu się fatalnie mylę i faktycznie, zanim nadejdzie maj, Duda zginie potrącony przez TIR-a z litewską rejestracją, a Kamiński pójdzie siedzieć, natomiast z całą pewnością do tego typu podejrzeń wcale nas nie przybliża wczorajszy wyrok sądu w Warszawie. I powtórzę to jeszcze raz: jestem pewien, że zarówno Jarosław Kaczyński, jak i Zbigniew Ziobro znakomicie sobie z tego zdają sprawę, tyle że nie wiadomo po co podbijają bębenek. Teraz tylko brakuje, by przy okazji najbliższej konferencji prasowych te cizie z TVN-u zaczęły przepytywać Dudę na okrągło, czy on się zgadza ze swoim prezesem, że Polska jest jak Białoruś i czy jego zdaniem Kamiński faktycznie dziś cierpi, jak Żołnierze Wyklęci przed laty.
Mam jednak wielką nadzieję, że Andrzej Duda nadal będzie sobie radził tak jak dotychczas i nie da się sprowokować. Mam nadzieję, że już do końca kampanii będzie jak dotychczas jeździł od miasta do miasta i zadawał szyku tak, by jak najwięcej z nas uznało, że z niego jest naprawdę fantastyczny gość. A Kamiński? Nie mam najmniejszych wątpliwości, że on dziś spał bardzo, bardzo dobrze. Kto wie, czy nie lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. W końcu nie często mu się ostatnio zdarzało być aż takim bohaterem.

Przypominam, że w księgarni pod adresem www.coryllus.pl niezmiennie są do nabycia moje książki, poczynając od pierwszego zbioru felietonów z tego bloga pod tytułem „O siedmiokilogramowym liściu i inne historie”, przez zupełnie wyjątkową książkę o rock and rollu i nie tylko, po felietony najnowsze o paleniu licha, czyli po prostu Złego. Nawet nie ma się co zastanawiać.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...