Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Europa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Europa. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 8 sierpnia 2024

Tunel-Babel (repryza)

 

Jak już wspomniałem w poprzednim wpisie, ze względu na bardzo trudną chorobę mojego dziecka, nie mam ani siły ani przede wszystkim nastroju, by wrzucać tu swoje kolejne refleksje, jednak stalo się tak, że w tych dniach na portalu Szkoła Nawigatorów został wspomniany projekt o nazwie Gothard-Basiltunnel, o którym przed siedmiu już laty pojawił się i tu na tym blogu specjalny tekst. Ponieważ towarzyszący owej wzmiance komentarz sugerował, że cała ta gadka o rzekomym satanizmie szwajcarsko-niemieckiego projektu to stek zakompleksionych bzdur, wróciłem do dawnego tekstu i uznałem, że ponieważ dziś nie zmieniłbym w nim ani jednego słowa, nic nie stoi na przeszkodzie, by go wspomnieć, uzupełniając go dodatkowo o usunięty od tamtego czasu ilustrujący sprawę film. Nie spuszczajmy oka z TegoKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji.

 

 

      Kiedy to wszystko tak naprawdę się urodziło, w czyjej głowie i z jakimi intencjami, możemy się domyślić, ale tak do końca nie dowiemy się pewnie nigdy. Na pewno wiemy, że 29 listopada 1998 roku w Szwajcarii odbyło się referendum z podstawowym pytaniem: „Czy jesteś za budową tunelu?” Zwykle stosunkowo mocno obywatelsko zdyscyplinowane społeczeństwo Szwajcarii na tę zaczepkę zareagowało bardzo różnie. To, co bardzo ciekawe, ponad 60 procent z nich do głosowania nie poszło, a z tych, co poszli, niemal 40 procent odpowiedziało, że tunelu sobie nie życzy. Czemu tak, też nie wiemy, ponieważ jednak entuzjastów owej budowli było wystarczająco dużo, w roku 2003 zaczęto przymierzać się do wierceń, a równo dziesięć lat później prace ruszyły. 15 października 2010 roku ekipy drążące tunel z dwóch kierunków spotkały się niedaleko wioski Sedrun na głębokości 2 kilometrów od powierzchni góry, 24 sierpnia 2015 roku poinformowano oficjalnie o zakończeniu montażu konstrukcji tunelu, a 1 czerwca 2016 roku odbyło się jego uroczyste otwarcie.

      Ktoś pewnie zada pytanie, czemu to trwało tak długo i czyja ręka sprawiła, że to było relacjonowane aż z taką starannością. Otóż rzecz w tym, że ów tunel liczy niemal 60 kilometrów długości i tym samym jest najdłuższą tego typu kolejową konstrukcją w historii świata, ponad dwukrotnie bijąc dotychczasowego rekordzistę, norweski Tunel Lærdal, nie mówiąc już o tym wszystkim, co Szwajcarzy wybudowali w tamtym miejscu wcześniej, a więc zaczynając od najstarszego przejścia jeszcze z roku 1707 o długości parudziesięciu metrów po 15 kilometrowy tunel z XIX wieku – wszystkie, podobnie jak sam ów wąwóz, które przecinały, nazwane imieniem Gotarda, świętego patrona alpejskich wędrowców.

      A więc powstał ten tunel, najdłuższy tunel na świecie, i co tu dla nas akurat może i najciekawsze, pierwszy z tej serii nie noszący już nazwy św. Gotarda, ale po prostu Gotthard-Basistunnel. Oficjalnie, główną przyczyną budowy było oczywiście pragnienie skrócenia czasu przejazdu między głównym miastami Szwajcarii. Wedle wyliczeń projektodawców, nowa linia miała skrócić podróż między Bazyleą a Mediolanem z 5 godzin i 20 minut do 3 godzin i 30 minut. O prawie połowę skrócić się miał również czas podróży między Zurychem a Mediolanem, z wcześniejszych 4 godzin i 10 minut do 2 godzin i 35 minut. Inicjatorzy budowy zapewniają również, że dzięki tunelowi, lepiej będzie chroniony przed fatalnym wpływem spalin unikalny alpejski ekosystem.

      I tu pojawia się pierwszy dreszcz. Ponieważ tu nie chodziło o proste przeciągnięcie kładki przez rzekę, ale o przewiercenie przez Alpy 60 kilometrowego tunelu, bezpośrednie koszta, z którymi i tak trzeba się było liczyć, a które sięgały sumy 10 miliardów franków, zostały z biegiem lat powiększone o śmierć 9 robotników pracujących przy tej budowie. Wspomnijmy ich może, zwłaszcza, że oni się tu jeszcze pojawią w pewien bardzo szczególny sposób. Pierwszym z nich był 33 letni Niemiec, Andreas Reichhardt uderzony przez belkę, która spadła z 700 metrów i trafiła go prosto w głowę. Następnym był 23 letni chłopak z Południowej Afryki nazwiskiem Jacques Du Plooy, zasypany przez zgromadzony podczas wiercenia materiał. 35 letni Niemiec, Hejko Bujack, umarł zwyczajnie trafiony kamieniem. 37 letni pochodzący z Austrii Albert Ginzinger został zgnieciony przez ogromny bęben z kablem. 31 letni Włoch Andrea Astorino oraz 23 letni Szwajcar zginęli razem uderzeni przez wykolejoną lokomotywę kolejki transportującej materiał. Podobnie, ta sama kolejka jakiś czas później śmiertelnie przygniotła Niemca, Thorstena Elsemanna. Inny Niemiec, Hans Gammel zmarł zwyczajnie wypadając z pociągu. No i wreszcie Włoch, Giuseppe Liuzzo, który spadł z rusztowania. Czemu spadł? Kto to może wiedzieć? Może się potknął, a może mu się w głowie zakręciło? A może się zwyczajnie zamyślił. A może nie stało się nic szczególnego, tylko on wziął i z tego rusztowania spadł? Tego typu pytania można zadawać zawsze.

      Dziewięć osób to nie w kij dmuchał. Przy zachowaniu wszelkich proporcji, to jest dokładnie ta sama liczba, co u nas w Polsce w grudniu 1981 roku, by już nie wspomnieć, że oni akurat to więcej nawet niż ci, którzy stracili życie w słynnym filmie „Omen”. Z drugiej strony, nie należy zapominać, że źródła nie informują nas, ile osób zginęło przy budowie wieży Babel. Można przypuszczać, że znacznie więcej. W dodatku, jak wiemy, tamci ponieśli szczególną stratę dodatkową, w postaci pomieszania języków.

      Tak czy inaczej, Gotthard-Basistunnel został uroczyście otwarty 1 czerwca 2016 roku, a owa uroczystość została uświetniona niezwykłym występem artystycznym – dziś już powszechnie opisywanym najróżniejszymi epitetami, z których angielskie słowo „bizarre” robi jeszcze najłagodniejsze wrażenie –uświetnionym obecnością kanclerz Angeli Merkel, prezydenta Francji François Hollande’a, premiera Włoch Matteo Renzi, oraz kanclerza Austrii Christiana Kerna, który to występ już dziś stał się historią.

      Długo myślałem, w jaki sposób przejść do właściwego tematu dzisiejszej notki bez zmuszania Czytelnika do tego, by oglądał to, co tam się wydarzyło 1 czerwca i niestety nie udało mi się. Wygląda na to, że bez tego ani rusz. A więc, zanim pójdziemy dalej, proszę rzucić okiem na ów szczególny spektakl. Można przewijać.

 



 

 

      Najprościej oczywiście byłoby mi teraz powiedzieć, że jeśli Diabeł razem z nami obejrzał choć fragment tego teatru, a pogłoski na temat jego słynnej wrażliwości na sztukę są prawdziwe, on w jednej chwili ze wstydu powinien tę tandetę spalić w siarce i zalać smołą. Jeśli bowiem spojrzeć na to, co tam się wyprawia, jak na sztukę właśnie, to ja osobiście, jak długo żyję, takiego gówna nie widziałem. Nie wiem, jak długo całe to przedstawienie trwało i jak długo ta banda durniów w garniturach musiała to znosić, ale nawet gdyby każdy z nich był honorowym członkiem Zakonu Iluminatów Thanaterosa, to ja im naprawdę współczuję tej żenady, jaką oni musieli przeżywać. No ale niestety tak się tego potraktować nie da, bowiem stało się też tak, że myśmy to próbowali obejrzeć tu w domu i mieliśmy z tym poważny problem, i to problem bardzo odległy od tego wszystkiego, co tu wcześniej napisałem. Ja, jako osoba w pewnym sensie doświadczona, choćby przez znane nam tu wszystkim perypetie z krakowskim festiwalem Unsound, jakoś sobie z tym poradziłem, natomiast pozostali prędzej, czy później, nie wytrzymali. I powiem szczerze, że się absolutnie nie dziwię. Mógłbym nawet powiedzieć, że fakt iż oni tego nie wytrzymali, a ja owszem, może świadczyć lepiej o nich, nie o mnie. No ale, jak mówię, obejrzałem to w całości i wszystko co mi przychodzi do głowy, to to, co już wielokrotnie mówiłem wcześniej. To, z czym mamy do czynienia, to nie prosty satanizm – myślę, że nadszedł czas, by wreszcie to słowo wypowiedzieć – w sensie, jaki znamy i do którego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. To jest bowiem zaledwie folk, a więc kultura ściśle ludowa, przedstawiona jako jedyna autentyczna, a więc pierwotna, a skoro pierwotna, to naturalnie pogańska, definiująca przedchrześcijańskie jeszcze czasy, cywilizacja. Gdy oni zorientowali się, że te wszystkie szóstki, odwrócone pentagramy, diabły z rogami stały się częścią uniwersalnej popkultury, postanowili swój czarny przekaz skierować na tak zwaną „sferę wyższą” i w ten sposób dostaliśmy coś, co Oni nazywają czystą sztuką, lub, tak jak to miało miejsce w tym wypadku, „artystyczną wizją pierwotnej kultury alpejskiej”.

      Słowo „Oni” napisałem, jak widzimy, z wielkiej litery i zrobiłem to jak najbardziej świadomie. To nie są bowiem jacyś „oni”, ale właśnie ci, jak najbardziej określeni, dobrze nam znani Oni. Zanim zaczniemy zamykać te refleksje, przyjmijmy odpowiednio mocną pozycję, bo tu naprawdę nie ma żartów. Uwaga:
Mieszkańcy całej ziemi mieli jedną mowę, czyli jednakowe słowa. A gdy wędrowali ze wschodu, napotkali równinę w kraju Szinear i tam zamieszkali. I mówili jeden do drugiego: „Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalmy ją w ogniu”. A gdy już mieli cegłę zamiast kamieni i smołę zamiast zaprawy murarskiej, rzekli: „Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której wierzchołek będzie sięgał nieba, i w ten sposób uczynimy sobie znak, abyśmy się nie rozproszyli po całej ziemi”. A Pan zstąpił z nieba, by zobaczyć to miasto i wieżę, które budowali ludzie, i rzekł: „Są oni jednym ludem i wszyscy mają jedną mowę, i to jest przyczyną, że zaczęli budować. A zatem w przyszłości nic nie będzie dla nich niemożliwe, cokolwiek zamierzą uczynić. Zejdźmy więc i pomieszajmy tam ich język, aby jeden nie rozumiał drugiego!” W ten sposób Pan rozproszył ich stamtąd po całej powierzchni ziemi, i tak nie dokończyli budowy tego miasta. Dlatego to nazwano je Babel, tam bowiem Pan pomieszał mowę mieszkańców całej ziemi. Stamtąd też Pan rozproszył ich po całej powierzchni ziemi.

       Jak ci z nas, którzy dali radę, mogli zaobserwować, w pewnym momencie owego szczególnego teatru została również bardzo symbolicznie wspomniana owa dziewiątka zmarłych robotników. Proszę się przyjrzeć uważnie tej scenie, bo to ona tak naprawdę pokazuje cały sens owego strasznego przedsięwzięcia. Oni jeden po drugim umierają, a nad nimi unosi się TenKtóryNiePrzepuszczaŻadnejOkazji. To on w całej swojej krasie zwycięstwa, a kiedy my już to wiemy, pozostaje nam się tylko zastanowić, czy to przypadkiem nie jest tak, że on już nawet nie musi czekać na okazję. Czy to nie jest tak, że on kolejne okazje jak najbardziej kreuje? Uroczystość otwarcia Gotthard-Basistunnel pokazuje ową ekspansję bardzo wyraźnie. Najwyraźniej komuś się bardzo spieszy.

      W tych dniach prezydent Argentyny Mauricio Macri – co warte podkreślenia, podobno reprezentujący polityczną prawicę – przekazał 16 666 000 peso na rzecz wspieranej przez Papieża Franciszka fundacji edukacyjnej Scholas Occurentes. Jak informują watykańskie media, papież zadecydował o zwrocie pieniędzy. W notatce uzasadniającej papieski gest, miały się pojawić słowa: „nie lubię liczby 666”. I to jest wiadomość dla nas z pewnego punktu widzenia podstawowa. Jak mogliśmy się wielokrotnie w ostatnich dniach przekonać, posługa papieża Franciszka bywa ze strony najbardziej pobożnych katolików wyjątkowo mocno kontestowana. A ja dziś sobie myślę, że jeśli akurat papież został przez TegoKtóry w tak zuchwały sposób sprowokowany i tak pięknie się owej prowokacji odejrzał, powinien mieć w nas swoje oparcie. Niech wszystko to, co zostało już wcześniej powiedziane, podtrzymuje nas w tym postanowieniu.
      A święty Godard niech nadal chroni alpejskich wędrowców, szczególnie tych, którzy szykują się, by, gdy spadną pierwsze śniegi, sprawdzić czy ów tunel faktycznie sięga Nieba.

 

 

piątek, 16 grudnia 2022

Gdy znów dostaliśmy w mordę

 

       Kilka dobrych już lat temu w mojej okolicy znajdował się mały sklep z serami i był to sklep zupełnie wyjątkowy. Pierwszym powodem jego wyjątkowości było to, że tam faktycznie były tylko sery – wszelkie możliwe sery, jakie można sobie wyobrazić – drugim natomiast to, że stołował się tam nie kto inny jak poseł Borys Budka. Zaszedłem tam kiedyś, a tam, proszę sobie wyobrazić zakupy robił on sam we własnej osobie, a z boku doradzały mu żona i mała córeczka. I proszę mi teraz powiedzieć, czyż to nie była wspaniała wręcz okazja, by w tej właśnie rodzinnej konfiguracji dać Budce w łeb i go zwyzywać, a jego żonie – gdyby próbowała interweniować – powiedzieć żeby zamknęła mordę i zabrała dziecko, bo jeszcze i ono niechcąco oberwie. Pytanie jest oczywiście retoryczne, bo choć przede wszystkim wszyscy wiemy, że okazja po temu, owszem, była wyśmienita, to takich rzeczy się nie robi. Po prostu. Pomarzyć jak najbardziej oczywiście można, ale tego typu egzekucje my, ludzie cywilizowani, zostawiamy chołocie, czy jak to pięknie kiedyś zacytował klasyka sam Prezes – innym szatanom.

        A zatem, my tu wszyscy mamy świadomość owego porządku, natomiast, jak już pewnie część z nas słyszała, wczoraj własnie jeden z owych innych szatanów w którymś ze sklepów gdzieś w Polsce zauważył marszałka Karczewskiego jak próbuje zrobić zakupy, wyrwał mu z ręki telefon, walnął nim o ziemię, a następnie, wykrzykując znane z różnego rodzaju politycznych manifestacji wulgarne hasła, zabrał się za samego Karczewskigo, pobił go i posłał w ślady telefonu. Czemu on to zrobił, wszyscy wiemy. Powód jest zawsze ten sam i to jest też ten sam powód, dla którego ja miałem ochotę zelżyć i dać w mordę Borysowi Budce przed laty w sklepie z serami: nienawiść i pogarda. Różnica jest tylko taka, że ani ja, ani nikt kogo znam nie biega po mieście drąc mordę, szarpiąc się z policją i plując na obcych ludzi, a już tym bardziej waląc kogo popadnie po pysku.

        Ale jest jeszcze jedna różnica, i moim zdaniem absolutnie kluczowa. Otóż gdybym ja pobił Borysa Budkę, popchnął policjanta, czy zwyzywał i opluł kogokolwiek, stanął bym przed sądem i się od kary nie wywinął. Tymczasem nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że nawet jeśli człowiek który zaatakował marszałka Karczewskiego zostanie zidentyfikowany, a prokuratura postawi mu zarzuty, to każdy sędzia albo jego sprawę umorzy, albo go uniewinni, albo nie wymierzy żadnej kary ze względu na niską społeczną szkodliwość czynu. Mało tego. Gdybym ja dał w mordę Borysowi Budce, to wszyscy moi bliźsi i dalsi znajomi uznaliby mnie za idiotę, a niewykluczone że prezes Kaczyński na specjalnie zwołanej konferencji prasowej ogłosił, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Gdy chodzi o tego żula co pobił Marszałka, on już z cała pewnością jest w swoim środowisku bohaterem, jego sojusznicy już szykują transparenty z napisem „murem za”, a kto wie, czy Donald Tusk nie zastanawia się, czy nie przydałoby się tego dzielnego człowieka umieścić na listach wyborczych.

         Czytałem niedawno rozmowę jaką tygodnik „Sieci” przeprowadził z premierem Morawieckim i tam padły słowa, które z jednej strony zmroziły mnie swoją ponurą bezwzględnością, a z drugiej stanowiły zwiastun czegoś co już za chwilę, jak się okazało musiał nastąpić. Otóż, zapytany o sytuację Polski wobec unijnej agresji i zablokowane pieniądze z KPO, Premier powiedział co następuje:

To, co powiem, niektórym się pewnie nie spodoba, ale dla mnie są to sprawy trzeciorzędne i powoli wpadają w czwartorzędność. Wiem że inni widzą w tym jakieś funhdamentalne wybory; ja – powiem szczerze – tego nie dostrzegam. Większego chaosu i kłopotów, niż mamy obecnie w sądownictwie, już chyba mieć nie możemy, a to, czy jeden sędzia może powiedzieć coś o drugim, nie ma chyba aż tak fundamentalnego znaczenia, by z tego powodu tkwić w tym pacie. Sądownictwo zostało doprowadzone do stanu półzapaści i myślę, że będzie wegetowało do momentu gdy nastąpi jakaś poprawa, a może i szersza zgoda na zmiany. Dziś jest gorzej niż było”.

      A więc – nie daliśmy rady. Jeszcze, jak słyszę, Prezydent próbuje się stawiać i ogłasza, że on nie pozwoli na to, by ktokolwiek obcy powoływał i odwoływał nam sędziów, ale jest oczywiste, że nawet jeśli on rzeczywiście nie pozwoli, to od razu usłyszy, że nie pozwalać to on może najwyżej ministrowi Czarnkowi, a od nas wara. 

      Nie daliśmy więc rady.  Natomiast ja do tego co powiedział Premier mogę dodać już tylko tyle, że choć oczywiście podzielam jego diagnozę, że nigdy tak źle jak dziś nie było, i dziś nie ma najmniejszego sensu, by prowadzić dotychczasową, tak strasznie doraźną walkę z tym złem, to jestem pewien, że z każdym miesiącem będzie jeszcze gorzej i jedyne na co możemy liczyć, to to, że jakimś cudem dotrwamy do jesiennych wyborów i jeśli tylko Polacy wytrwają, wtedy owo zło w sposób naturalny zdechnie. Tak nam dopomóż Bóg!



 

wtorek, 24 maja 2022

O tym jak Niemcy budowali przyszłość wolnego i demokratycznego świata (część 1)

 

Oto, proszę sobie wyobrazić, dotarła do mnie informacja, że w kwietniowym wydaniu niemieckiego „Der Spiegela” ukazał się artykuł o tak porażającej treści, że najpierw z pomocą przyjaciół na internetowej stronie „Spiegel International”, trafiłem na jego angielską wersję a następnie postanowiłem go dla dobra wspólnego przetłumaczyć i zamieścić tu na naszym blogu w kilku odcinkach.

Już wyjaśniam w czym rzecz. Otóż już na samym wstępie, autor wspomnianego tekstu pisze tak:

      „Zwykle jest tak, że jedynie eksperci podnoszą głowę na wiadomość, że oto Niemiecki Instytut Historii Współczesnej Liebnitza opublikował kolejny tom tzw. ‘Dokumentów na temat polityki zagranicznej Federalnej Republiki Niemiec’. Powodem tego braku emocji jest fakt, że zazwyczaj mamy tam do czynienia z nieznośnie opasłą kolekcją dokumentów Ministerstwa Spraw Zagranicznych Niemiec i niemal nie zdarza się, by można tam było znaleźć coś szczególnie ciekawego dla czytelnika.

       Tym razem jednak, wydaje się że stanęliśmy wobec czegoś zupełnie wyjątkowego. Oto najnowszy tom ujawnionych dokumentów jeszcze z roku 1991 i lat kolejnych, zawiera zapiski, notatki i listy z wcześniej nieznanymi szczegółami na temat wschodniej ekspansji NATO, upadku Związku Sowieckiego, oraz niepodległości Ukrainy. I już od samego początku możemy przewidzieć, że ujawnione dokumenty mogą nadać przyspieszenia debacie dotyczącej polityki Niemiec wobec Związku Sowieckiego i Rosji przez te wszystkie lata aż do dnia dzisiejszego”.

Tak to „Der Spiegel” zapowiada swój niezwykły artykuł, by już chwilę później przejść do szczegółów. Proszę uważać, bo będzie się paliło:

        „W samym sercu niemieckiej polityki wobec Europy Wschodniej oraz Związku Sowieckiego – powszechnie znanej jako ‘Ostpolitik’ – znajdowało się dwóch gigantów powojennej historii Niemiec: przez 16 lat pełniący urząd kanclerza Niemiec, Helmut Kohl, oraz Hans-Dietrich Genscher,  z politycznie zaprzyjaźnionej Partii Wolnych Demokratów (FDP), Minister Spraw Zagranicznych i wicekanclerz w rządzie Kohla. Zarówno jeden jak i drugi mieli zaledwie nieco ponad 60 lat, a przy okazji tak zwanego „nosa” do władzy. A po zjednoczeniu Niemiec międzynarodowa pozycja obu osiągnęła szczyty.

        W roku 1991, wciąż jeszcze, mimo że wiele państw wchodzących w skład Związku Sowieckiego zaczęło wstawać z kolan przed Moskwą, państwo komunistyczne trzymało się bardzo mocno. W tym czasie Kohl, jak wskazują ujawnione dokumenty, uważał, że upadek państwa sowieckiego będzie oznaczać „katastrofę”, a każdy kto tego pragnie, jest „durniem”. W konsekwencji, nieustannie naciskał na kraje Zachodu by sprzeciwiały się ogłoszeniu przez Ukrainę oraz kraje bałtyckie niepodległości.

      Estonia, Łotwa i Litwa zostały anektowane przez Stalina w roku 1940, i Niemcy od tego czasu oficjalnie aneksji nie uznały. Teraz jednak, gdy Kohl stanął wobec dążenia owych krajów do uwolnienia się spod wpływów Moskwy i wyjście ze Związku Sowieckiego, podczas wizyty w Paryżu na początku roku 1991, w rozmowie z francuskim prezydentem Mitterrandem, wyraził opinię, że to „bardzo zła droga”. W kwestii zjednoczenia Niemiec, Kohl działał nadzwyczaj szybko, co do Łotwy, Estonii i Litwy jednak, mocno zachęcał by wszystkie trzy państwa zachowały „cierpliwość” odnośnie ewentualnej niezależności. Stwierdzał ponadto, że do owej zmiany nie powinno dojść wcześniej niż za 10 lat, a nawet wtedy, twierdził Kohl, wspomniane kraje „wzorem Finlandii” powinny zachować nautralność i w żadnej mierze nie dążyć do członkowstwa ani w NATO ani w Unii Europejskiej.

      Co do Ukrainy, uważał Kohl że powinna ona pozostać częścią Związku Sowieckiego, tak by nie narażać na niebezpieczeństwo istnienia sowieckiego państwa. Kiedy jednak stało się już jasne, że Związek Sowiecki upadnie, Niemcy nalegały by Kijów wraz z pozostałymi republikami utworzyły z Moskwą coś na kształt konfederacji. Jak wynika z notatki z rozmowy jaką Kohl prowadził z Jelcynem podczas podróży Jelcyna do Bonn w listopadzie 1991 roku, obiecał Kohl  sowieckiemu prezydentowi, że będzie „naciskał na ukraińskich przywódców”, by zgodzili się na powołanie tego rodzaju wspólnoty. Niemiecka dyplomacja była wówczas przekonana, że Kijów „wykazuje tendencję w kierunku stworzenia państwa autorytarno-nacjonalistycznego”.

        Dopiero gdy ponad 90% obywateli Ukrainy w powszechnym referendum wypowiedziało się za pełną niepodległością, Kohl z Genscherem zmienili kurs i Niemcy jako pierwszy kraj Unii Europejskiej uznały niepodległość Ukrainy.

        Mimo to, ujawnione materiały, w sytuacji dzisiejszej agresji Rosji na Ukrainę, mogą powodować w Kijowie przynajmniej uniesienie brwi”.



cdn

 

wtorek, 5 kwietnia 2022

Gdy Polska wygrywa

 

        Zwycięstwo Victora Orbana w węgierskich wyborach uradowało mnie do tego stopnia, że jedyne co mogłoby ową radość przebić, to wiadomość, że Putin został fatalnie pogryziony przez swoje psy i już do końca życia będzie spędzał czas na wózku inwalidzkim podłączony do rurek. Ale nie tylko samo zwycięstwo. Było mi też bardzo miło usłyszeć, że jego Fidesz będzie rządził większością konstytucyjną, i w efekcie tego próbująca go zniszczyć czerwono-brunatna koalicja zapewne rozpadnie się na dziesiątki nic nie znaczących kawałków. Nie mogę też nie wspomnieć o czymś jeszcze co sprawia, że jestem od dwóch dni w bardzo dobrym nastroju. Otóż od dawna nie spotkało mnie coś równie przyjemnego jak widok całej tej bandy europejskich liberałów, nieprzytomnych z wściekłości na to, że coś co wydawało się już niemal wyłaniać zza rogu, okazało się zwykłym chciejstwem.

        Tyle jeśli idzie o zwykłą satysfakcję z tego, że źli ludzie dostali po łbie. To co się stało na Węgrzech ma w moim odczuciu również wymiar jak najbardziej praktyczny. Otóż Polska, której dobro przede wszystkim mam na sercu, nie zostanie opuszczona na swoim polu walki ze zdemoralizowaną i zlewaczałą Europą, wystawiona na tysiące okrutnych cięć tym bardziej bolesnych im bardziej wspomniane wcześniej zło będzie mogło triumfować w przekonaniu, że na placu broni pozostał już tylko jeden realny przeciwnik. W czasach gdy pierwszą faktyczną władzą stała się propaganda, to co by musiało wokół nas eksplodować po zwycięstwie tak zwanych „sił demokratycznych” na Węgrzech, niewątpliwie doprowadziłoby do tego, że w wyborach w przyszłym roku Prawo i Sprawiedliwość, a więc jedyna dziś siła gwarantująca cywilizacyjne status quo, zmarniałoby i przeminęło z wiatrem. Tu jednak wszystko wskazuje na to, że zwycięstwo chrześcijańskiej cywilizacji na Węgrzech zwiastuje dobry nowy rok i tu w Polsce. Tego jestem pewien i tym bardziej klęska węgierskiej opozycji mnie cieszy.

       Ktoś pewnie już się wyrywa z pytaniem, a jak ja mianowicie widzę w tym wszystkim to co jest dla nas dziś najważniejsze, czyli agresję Rosjan na Ukrainę, to całe nieszczęście, jakiego niemymi świadkami przyszło nam dziś być, no i gratulacyjny, pełen radości list, jaki do Victora Orbana, z okazji sukcesu Fideszu, wysłał Władimir Putin. Odpowiem bardzo krótko: Putinowi życzę, by żył milion lat i dopiero Sąd Ostateczny sprzątnął jego marną duszę z tego świata, nad Ukrainą płaczę, liczę na jej zwycięstwo i jak najbardziej zasłużoną niepodległość, a to co na temat Węgier i samego Orbana myśli Putin, mam w głębokiej obojętności. Podobnie zresztą, jak w głębokiej obojętności mam to, co o Orbanie myśli Donald Tusk i Tomasz Lis, co o Putinie myśli Włodzimierz Cimoszewicz, jak głęboko dzisiejszy los Ukrainy noszą w sercu Maciej Gdula i marszałek Grodzki, i – last but not least – co o Ukrainie myśli sam Orban. Ponieważ bowiem nigdy ani przez chwilę nie wyznawałem zasady, że wróg mojego przyjaciela jest moim wrogiem, czy że przyjaciel mojego przyjaciela jest moim przyjacielem, podobnie jak wreszcie że przyjacielem jest wróg mojego wroga, tylko samodzielnie wypatrywałem wrogów i przyjaciół, mam w nosie to co Żeleński myśli o Orbanie, co o Orbanie myśli Tusk lub Wałęsa, i co o Wałęsie myśli Orban. Powiem więcej: ja mam głęboko w nosie to jakie zdanie ma na temat aktualnych sojuszy tak zwana „polska prawica” z Tomaszem Sakiewiczem i braćmi Karnowskimi na czele. Ja mam swoich wrogów i przyjaciół i nikt mi nic tu nie będzie podpowiadał. I dziś jest tak że moim wrogiem jest Tusk i jego ferajna, Putin ze swoimi psami, skorumpowana do szpiku kości tak zwana „Europa”, Niemcy, Serbowie, Francuzi, Holendrzy, Chiny, a przyjaciółmi prezydent Żeleński i cała tak cudowanie dzielna Ukraina, Borys Johnson, Joe Biden, i jak najbardziej Victor Orban, z nich wszystkich przyjaciel Polski najbardziej sprawdzony.

       A zatem cieszmy się, że wszystko idzie w odpowiednim kierunku i miejmy nadzieję, że to całe zło, które dziś nie daje nam żyć, ostatecznie zdechnie.

  


       

niedziela, 5 grudnia 2021

piątek, 29 października 2021

Jak będzie po holendersku "Siad!"

 

Na fali bardzo ostatnio emocjonującej dyskusji na temat pozycji Polski w szerokim świecie, a zwłaszcza europejskiej jego części, coraz częściej zaczęły się pojawiać głosy apelujące do naszego rozsądku już nie tylko o to, byśmy uznali nędzną pozycję, jaką w owym towarzystwie przyszło nam zajmować, ale byśmy zademonstrowali wdzięczność wobec naszych dobrodziejów, że nas raczyli dostrzec, a co więcej, znaleźli dla nas tam jakiś marny bo marny, ale kącik. To jest trochę tak, jak to swego czasu raczył opisać śp. Władysław Bartoszewski, porównując Polskę do brzydkiej panny na wydaniu, która powinna przestać się dąsać, ale brać co dają, bo kawaler się jeszcze zechce rozmyślić, z tą różnicą, że, jak podejrzewam, gdyby Bartoszewski żył i się odzywał dziś, to by jeszcze dodał do tego coś o całowaniu po rękach. Szczęśliwie nie pamiętam już, który z nich to powiedział, ale wśród całej serii owych wstrząsających wręcz wypowiedzi, pojawiła się też uwaga, że gdyby nie bogate państwa Unii Europejskiej, to my Polacy nie dostąpiliśmy owego zaszczytu, by w jednym z tych państw zbierać szparagi za pieniądze. Naprawdę tak było, nie zmyślam. Jak mówię, nie pamiętam, który z nich to był, ale domyślam się, że – skoro go już zacytowano – to musiał być nie byle kto. Pamiętam natomiast bardzo dobrze autora wypowiedzi ledwie co z wczoraj, a mianowicie Sławomira Nitrasa, gdzie ów stwierdził, że za rządów Platformy Obywatelskiej Unia Europejska dawała Polsce pieniądze, a dziś to Polska musi dawać Unii. I to, powiem szczerze był już taki hit, że uznałem za stosowne go w bardziej szczególny sposób skomentować, i w tym momencie trafiłem na swój tekst jeszcze sprzed czterech lat, zamieszczony akurat nie tu, ale na portalu Salon24, a więc pewnie przez część z nas przegapiony. Przypominam go więc dziś, z nadzieją że potraktujemy go jako swego rodzaju ponure proroctwo.

 

 

      Dziś chciałbym opowiedzieć o pewnej młodej kobiecie, córce przyjaciół, której prawdopodobnie akurat kiedy piszę ten tekst nie ma w domu, bo jest w pracy, a jest to informacja o tyle ciekawa, że jest właśnie godzina 1.15 w nocy.

      Jest to dziewczyna wykształcona, inteligentna, znająca języki, która znalazła pracę w zagranicznej korporacji, która z kolei postanowiła prowadzić ten swój outsourcing w Polsce z tego prostego powodu, że tam na miejscu nikt by się nie zgodził za jakieś głupie centy siedzieć w pracy trzy noce pod rząd po 12 godzin, następnie przed dwa dni wypoczywać, potem iść do pracy na cztery dni po 12 godzin, a następnie wypoczywać przez pięć dni, po to tylko, by po owych pięciu dniach znów wrócić do pracy na dwie kolejne noce, lub dwa kolejne dni.

      Powiedziałem „centy”, ale to nie jest do końca prawda. Ona bowiem za tę swoją pracę dostaje wprawdzie poniżej tak zwanej „średniej krajowej”, niemniej jednak biorąc pod uwagę fakt, że owa średnia została sztucznie wywindowana do poziomu dla zdecydowanej większości pracowników abstrakcyjnego, ona jest z tego co dostaje zadowolona. Oczywiście wie też, jak bardzo jej sytuacja jest niestandardowa i zdaje sobie sprawę z systemu, jaki za nią stoi, ale, jak mówię, nie narzeka.

      Narzekają natomiast jej rodzice, kiedy widzą, jak ten system woła o pomstę do nieba. Otóż przez to, że życie ich córki jest w tak dramatyczny sposób pogrążone w chaosie, ona, jak mi opowiadają jej rodzice, albo pracuje, albo śpi, albo się bawi tabletem, czekając aż będzie znów szła do pracy. To prawda, że bywa i tak, że ona ma kilka dni wolnego, ale przez owe straszne sekwencje czterech nocy pod rząd po 12 godzin, dawno już zapomniała, co to znaczy dzień, noc, ranek, czy popołudnie. Jej życie to dziś albo odsypianie, albo przygotowywanie się do kolejnego maratonu. Za to, do czego została zmuszona, by mieć relatywnie dobrą, nie tak bardzo ciężką, ale też i dobrze, jak na jej aktualne potrzeby, opłacaną pracę, musiała jednak zapłacić cenę, której obywatele kraju który jej zlecił tę robotę nie przyjęliby nigdy. A pamiętajmy, że ona nie jest jedyna. Takich jak ona w całej Polsce są grube dziesiątki tysięcy. Nawet ja sam, jak wiemy, mógłbym coś w tym temacie dorzucić.

       I to jest jeden aspekt sprawy, o której chciałem dziś opowiedzieć, i wcale, wbrew pozorom, nie najważniejszy. W końcu każdy niesie swój krzyż i niech Bóg nam pozwoli nie musieć zamienić tego obecnego na coś znacznie gorszego. Ja dziś chciałem porozmawiać o czymś zupełnie innym. Otóż znajomi rodzice opowiedzieli mi tę historię nie tyle po to, bym usłyszał, jak ich dziecko się męczy, ale by wspomnieć o czymś znacznie ciekawszym. Otóż kilka dni temu jej ojciec był na tak zwanym zjeździe koleżeńskim, no i kiedy przyszło do wymieniania się informacjami, co tam u kogo słychać i jak się ułożyło ich życie, jeden z kolegów, kiedy dowiedział się, że córka znajomego pracuje dla poważnej zagranicznej korporacji, gdzie wszyscy rozmawiają w obcym języku i gdzie na co dzień człowiek ociera się o osoby pochodzące z krajów o znacznie lepszej pozycji w Unii Europejskiej, niż Polska, powiedział mu, że ona powinna „całować po rękach” tych, którzy ją zatrudnili, bo równie dobrze mogłaby wylądować w kasie w Tesco, czy w galerii przy dworcu, gdzie by była zaledwie jedną z wielu, a tak, to jest już kimś.

       No więc jest czas, bym i ja powiedział coś od siebie. Otóż ja znam polityczne poglądy wielu z nas, znam też poziom emocjonalnego zaangażowania, jakie u niektórych wywołała ostatnia polityczna zmiana w naszym kraju, wiem też, co oni w większości sądzą o Polsce i jej pozycji przetargowej wobec takich krajów jak Francja, czy Niemcy. Ta jednak myśl, że my powinniśmy „całować po rękach” owych panów, którzy zgodzili się nas zatrudnić, jako swoich służących, zrobiła na mnie autentyczne wrażenie z tego względu, że moim zdaniem, wbrew temu czego byśmy sobie życzyli, ten sposób myślenia wśród wielu z nas, nie jest wcale tak bardzo wyjątkowy. Owa mentalność bitego batem Murzyna, nagle szczęśliwego, bo oto minął dzień, kiedy za dobrą pracę dostał dodatkową porcję zupy, to nie wyjątek, ale często reguła.

       Oto ledwo co wczoraj, w odpowiedzi na mój tekst o Beneluxie, nieznany mi komentator na Salonie24 wpadł w odpowiednio szyderczy ton i napisał następujące słowa: „A więc Benelux to dla pana polaczka z 'kulturowego zadupia Europy' [S. Lem] jednostka za mało poważna”. I tu znów, nie chodzi nawet o owego internautę, który, jak widzimy, sam na ten poziom się nie wspiął, ale został intelektualnie wyedukowany przez samego Stanisława Lema, ale o pewne bardzo smutne zjawisko, które korzysta z naprawdę przeróżnych inspiracji, a których wspólnym celem jest doprowadzenie nas wszystkich do stanu takiego zbydlęcenia, że naprawdę pełne szczęście poczujemy dopiero wtedy, gdy nasz pan pozwoli się nam napić ze swojego kubeczka.

       Dziś, jak wiemy, nie jest nagorzej. W ostatnich latach pokazaliśmy, jako Polacy, że z nami nie pójdzie im tak łatwo, i w związku z tym mamy naprawdę wiele powodów do dumy. Nie wolno nam jednak stracić czujności. Wśród nas wciąż jest bardzo dużo niezwykle entuzjastycznie zorientowanych i szczerych niewolników, i niech nas Bóg broni, by któregoś dnia oni się za nas nie wzięli, gdy przyjdzie nam do głowy coś tam szumieć na temat godności. Był czas, że próbowali i im nie wyszło. Ale nie łudźmy się. Oni tak łatwo nie odpuszczą.



 

niedziela, 29 sierpnia 2021

Gdy zatęskniliśmy za Andrzejem Lepperem

 

Rekolekcje z księdzem Krakowiakiem za nami, a ja, zanim coś na ten temat tu napiszę, muszę podzielić się swoim najnowszym felietonem napisanym dla „Warszawskiej Gazety”. Wspominamy świętej pamięci Andrzeja Leppera. Bardzo proszę, pomódlmy się za jego duszę.   

 

 

      Nie pamiętam dziś który to był rok, a sprawdzać nie będę, ale do dziś pamiętam bardzo wyraźnie, jak zbliżały się wybory na Prezydenta RP i jednym z chętnych do tej funkcji był niegdysiejszy śp. Andrzej Lepper. Pamiętam tego biedaka z tego względu, że w tamtych oto dniach, spotkałem go – wówczas niemal kompletnie jeszcze nieznanego polityka – tu w mieście, jak tam stał i zbierał podpisy, które miały mu umożliwić kandydowanie. Stał więc Andrzej Lepper na przystanku tramwajowym na katowickim rynku w długim czarnym płaszczu i ku obojętności przechodniów próbował zachęcać Polskę do poparcia go na samym początku jego politycznej drogi. Prezydentem Andrzej Lepper wprawdzie nie został, ale, owszem, uzyskał pewną pozycję, w pewnym momencie nawet wicepremiera w koalicyjnym rządzie Prawa i Sprawiedliwości, by następnie do tego stopnia dać się uwieść marzeniom o potędze, że owe ambicje kosztowały go życie.

       Pamiętamy wszyscy Andrzeja Leppera – niech Mu ziemia lekką będzie – i pamiętamy też, że prawdopodobnie nikt tak bardzo jak on w najnowszej polskiej historii nie zafunkcjonował jako symbol tępej bezczelności i chamstwa. Przede wszystkim chamstwa. W czym rzecz? To też pamiętamy i nie ma powodu by wszystkie te ekscesy, których był Andrzej Lepper bohaterem, dziś przypominać. Powodem jednak dla którego dziś wspominam tego człowieka, nie tyle jest on sam, co świat polityki, który obserwujemy dziś, a którego on nawet nie zdążył doświadczyć. Otóż kiedy obserwuje to co się nie dość że dzieje w publicznej przestrzeni, ale jest wręcz akceptowane, by nie powiedzieć afirmowane, to myślę sobie, że wspomniana „tępa bezczelność” czy „chamstwo” Andrzeja Leppera, to przy naszych dzisiejszych doświadczeniach wzór dyplomacji i czystej ludzkiej elegancji. Kiedy Andrzej Lepper wraz ze swoimi kolegami blokował sejmową mównicę, cała Polska była zszokowana, wrecz nieprzytomna z oburzenia. Kiedy po kilku latach znacznie większa grupa, znacznie poważniej traktowanych posłów, zablokowała nie tylko mównicę, ale salę sejmową, i to nie na parę minut, ale na całe tygodnie, publiczny komentarz był taki, że właściwie mamy do czynienia tylko ze zwykłą polityką. Ale co tu mówić o zdarzeniach z roku 2016? Przepraszam bardzo, ale czy ktokolwiek kiedykolwiek słyszał z ust czy to Andrzeja Leppera, czy któregokolwiek z posłów Samoobrony, słowa choćby delikatnie zbliżone do słynnego „jebać”, czy równie słynnego „wypierdalać”?

         Ale nie chodzi tylko przecież o słownictwo, które na tym poziomie, czego jestem pewien, Andrzej Lepper musiał mieć opanowane do perfekcji, tyle że się z tym nie obnosił, tak jak wielu dzisiejszych intelektualistów. Gdy piszę ten tekst, słyszę, że niesławny Władysław Frasyniuk publicznie, w stacji TVN24, nazwał polskich żołnierzy „psami” i „śmieciem”. Uważam, że to jest wręcz idealny moment, by przypomnieć postać Andrzeja Leppera, człowieka mądrego, wrażliwego, wielkiego patrioty, a przede wszystkim dżentelmena. Jestem pewien że on, znosząc naprawdę wiele, tego by akurat nie zniósł.



sobota, 18 stycznia 2020

Czekając na pierwsze skuteczne pchnięcie rządu Prawa i Sprawiedliwości


      Znany swego czasu dość powszechnie amerykański pisarz John Barth napisał coś, co ja tu od czasu do czasu lubię przypominać, dziś jednak w nieco innym niż zwykle kontekście:
     Przystanęła na środku kuchni, by napić się wody. I w tym momencie, po pięćdziesięciu latach cierpliwego oczekiwania, zerwał się sufit w pokoju obok. Lub on, samotny, w pustym gabinecie, nasłuchując, w blasku marcowego dnia, jak mu w myślach szeleści świat, gdy – ni stąd ni zowąd – półtorametrowa półka odrywa się od ściany. Przez całe długie wieki, niewidoczne pęknięcie drąży skałę, by w jednej sekundzie cały taras i barierki i turyści i turbiny – wszystko z hukiem runęło do Niagary. Który płatek śniegu uruchamia lawinę? Dom eksploduje. Gwiazda. W głowie twojej żony, tak pozornie pełnej rezygnacji, zabójstwo pulsuje jak płód. Jedna niepozorna decyzja rządu – całe kolonie powstają”.
     Nie mam pojęcia, z jakiej to jest książki Bartha i szczerze powiedziawszy nie bardzo mnie to zajmuje. Sam cytat zresztą znalazłem zupełnie gdzie indziej i w zupełnie osobnym kontekście, natomiast dziś mi się on przypomniał w związku z tym, że podczas gdy jeszcze wczoraj nawet mi w głowie nie było, by dzisiejsza notka nosiła taki a nie inny tytuł, stało się coś, co zmusiło mnie do tego, by opowiedzieć o czymś, co przede wszystkim chodzi mi po głowie od lat, a odnośnie czego miałem mocne postanowienie, że będę milczał jak grób do końca moich dni.
       No i nagle, jak ta skała nad Niagarą...
       Myślę, myślę i myślę i daje słowo, nie umiem powiedzieć, co stanęło na początku owej decyzji. Czy to może wiadomość, że gdzieś w okolicach Torunia jakichś dwóch najpierw uwięziło pewną kobietę, następnie przez długie godziny ją torturowało, bijąc w okrutny sposób, następnie obcięło jej palce, by w końcu pozbawić ją życia, wbijając siekierę w głowę, a pewien sędzia uznał, że oni owszem tę kobietę zabili, ale nie można tu mówić o szczególnym okrucieństwie? A może to wciąż pokłosie tych wszystkich informacji związanych z niedawnym głosowaniem przeciwko Polsce w Parlamencie Europejskim? A może wreszcie zupełnie świeży twit Donalda Tuska, w którym on mi zarzuca, że ja popieram Prawo i Sprawiedliwość, bo tylko oni mi gwarantują, że będę mógł dłużej bezkarnie kraść? Diabli wiedzą. Coś się jednak stało, że nagle uznałem, że przynajmniej częściowo powinienem podzielić się pewną bardzo istotną wiedzą, która mnie od lat dręczy jak jasna cholera.
        Ze względów zarówno procesowych, jak i z tego prostego powodu, że ponieważ o wszystkim wiem z, aczkolwiek w pełni zaufanej, to jednak  drugiej ręki, a mój informator obiecał mi solennie, że jeśli tylko spróbuję o tym napisać, to on się z wszystkiego w jednej chwili wycofuje, a na domiar złego sprawa jest naprawdę grubo zbyt gruba, uznałem że nie ma najmniejszego sensu bym się miał tu udzielać szerzej i głębiej, niż przedstawiając bardzo symbolicznie stan, w jakim po owych trzydziestu już latach przejmujemy Polskę z rąk szczerych rzezimieszków i proponując nam wszystkim swoistą naukę gry, która się tu tak naprawdę toczy.
        Oto proszę sobie wyobrazić, że we wczesnych latach 90-tych, gdy nowa polska władza, budując tak zwany wolny rynek, sprzedawała wszystko co tylko ktokolwiek zgodził się kupić, jedna z poważnych zachodnich korporacji wysłała do Polski swojego człowieka od zadań specjalnych, którego misją było skontaktowanie się z najbardziej decyzyjną osobą w polskim rządzie i uzyskanie od niej obietnicy wyłączności na zakup pewnej bardzo mocnej marki. Ponieważ Polska była wówczas krajem, który dopiero zgłaszał swój akces do tak zwanego wolnego rynku i nie znał wszystkich obowiązujących w szerokim świecie owego runku procedur, do spotkania doszło w którejś z restauracji, a tam wszystko odbyło się, jak w wiejskiej gospodzie, gdzie z jednej strony zjawił się wspomniany emisariusz z wypchaną walizką, a z drugiej przedstawiciel właściciela, czyli Polskiego Państwa. Po krótkiej i satysfakcjonującej dla obu stron rozmowie doszło do umowy, a emisariusz się dyskretnie oddalił, zapominając oczywiście zabrać walizki spod stolika.
       Jakież było jego zdziwienie, kiedy po powrocie do swojego kraju i przekazaniu dobrych wieści swoim mocodawcom, których pieniędzmi dysponował, okazało się, że towar został w międzyczasie sprzedany komuś zupełnie innemu. I dziś nie ma najmniejszego znaczenia, czy stało się to przez to, że ten ktoś dał więcej, czy może był bardziej zaprzyjaźniony, czy może od samego początku tam wszystko było starannie rozdysponowane, a nowej polskiej władzy nie chodziło o nic innego jak o to, by tu wziąć, tu zabrać, a tam zwyczajnie podpieprzyć. Nie jest też tak naprawdę ważne, czy człowiek z walizką był tu zaledwie jednym z wielu wystawionych do wiatru przez nasze nowe elity, czy było ich znacznie więcej, tyle że ja, przez swoje kontakty poznałem kogoś, kto jednego z tych frajerów znał osobiście i dziś mogę o jego nieszczęściu zaświadczyć. Nie jest to, jak mówię, dla nas ważne, rzecz bowiem w tym, że zleceniodawcy człowieka z walizką, nie będąc w stanie uwierzyć w to, że gdziekolwiek na, cywilizowanym było nie było świecie, mogło dojść do sytuacji, gdzie wręcza się komuś łapówkę, ten ktoś tę łapówkę przyjmuje, a potem udaje, że o niczym nie wie, uznali że ich człowiek zwyczajnie okradł i zażądali od niego ich zwrotu. Ponieważ tych pieniędzy było tak dużo, że ów biedak, mimo że, jak się należy domyślać, fucha jaką się zajmował dawała mu bardzo dobre utrzymanie, nie był w stanie się wypłacić, to po krótkim czasie z rozpaczy popełnił samobójstwo.
        Jak mówię, mimo że – czego jestem pewien – każdy z nas zna świetnie zarówno markę, o której mówimy, jak i nazwiska uczestników opisanego dealu oraz ludzi, którzy za tymi nazwiskami do dziś dumnie – przynajmniej z naszej polskiej strony – stoją, nie będę ich tu ujawniał, przede wszystkim z powodów, o których wspomniałem na samym początku tej notki, ale może też dlatego, że nawet gdybyśmy teraz owe wszystkie nazwiska poznali, to daję słowo, że nie zmieniłoby to nic w naszym postrzeganiu tego, co się dzieje z Polską i dlaczego to co się z nią dzieje, tak bardzo wymaga możliwie szybkiej i skutecznej reakcji. To co mamy wiedzieć, nawet gdy chodzi o bohaterów tej ponurej historii, to już wiemy, natomiast mam wielką nadzieję, że nawet mimo braku tych nazwisk, przynajmniej część z nas zechce wreszcie pojąć, że dziś dla Polski nie ma absolutnie żadnego innego ratunku, jak utrzymanie władzy przez Prawo i Sprawiedliwość. Cokolwiek bowiem byśmy o ich różnorakich występkach sobie nie myśleli, jak bardzo byśmy nie wierzyli w to, że jest ktoś kto znacznie lepiej od PiS-u zadba o nasz wspólny polski interes, to prawda jest taka, że przede wszystkim sytuacja jest dramatycznie zła i to wcale nie najbardziej przez to, że amerykańscy Żydzi podobno chcą od nas wyciągnąć 300 miliardów dolarów, a Mateusz Morawiecki z Andrzejem Dudą stają na głowie, by im je jakoś niepostrzeżenie dla opinii publicznej przekazać.
      A żeby sobie z ową sytuacją poradzić, nie wystarczy być pasjonatem, choćby i najbardziej cwanym.



Przypominam, że komentowanie na tym blogu od pewnego czasu jest możliwe tylko po akceptacji z mojej strony. A zatem wszystkich zainteresowanych proszę o przysyłanie zgłoszeń na adres k.osiejuk@gmail.com.

piątek, 2 sierpnia 2019

Co Marsjanie sądzą na temat naszej historii?


      Gdyby ktoś sobie myślał, że wczorajsze obchody 75 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego potraktuję tak jak traktuję wszystkie – choćby nie wiadomo jak sensowne i autentyczne – wydarzenia, w tych trudnych czasach siłą rzeczy stanowiące głównie gest propagandowy, a więc puszczę sobie jakąś muzykę, a nad ową wzruszającą rocznicą zamyślę się wyłącznie na swój własny rachunek, jest w błędzie. Nawet ja bowiem znam granice i począwszy od wywieszenia flagi i kończąc na oglądaniu wieczornego koncertu na Placu Piłsudskiego, uczciłem ten dzień solidarnie z tymi, którzy takich jak ja dylematów nie mają.
       Obejrzałem więc jedną, drugą, trzecią i czwartą telewizyjną relację z tego co się działo w Warszawie w tym niezwykłym dniu i na dzisiejszy dzień mam dwie refleksje. Przede wszystkim ilość osób jakie się zgromadziły na Placu Piłsudskiego, by wziąć udział we wspomnianym wcześniej koncercie, te nadzwyczajne wręcz tłumy, ale też ich reakcja, każą mi myśleć, że mamy do czynienia z autentycznym ruchem i to ruchem, którego siły zlekceważyć ani my, ani oni, już nie jesteśmy w stanie. Pisałem już o tym jakiś czas temu na tym blogu, w nawiązaniu do kwestii patriotyzmu, który stał się czymś znacznie więcej niż doraźną modą, a dziś mogę już to wszystko tylko powtórzyć. Nieważne ile w tym jest szczerej miłości do Ojczyzny, a w jakim stopniu jest to efekt pewnej socjotechniki, faktem jest to, że dziś słowo „Polska” jest najzwyczajniej w świecie modne i to modne z wszelkimi owej mody atrybutami.
       Ale mam też kolejną refleksję. Otóż, oglądając transmisję z koncertu na Placu Piłsudskiego, doskonale czułem i rozumiałem zażenowanie, przechodzące we wściekłość, jaką w tym samym dokładnie w tym samym czasie musiał odczuwać – tak, tak – choćby ktoś taki, jak siedzący tam, wśród tych wszystkich ludzi, prezydent Warszawy, Rafał Trzaskowski. Rzecz bowiem jest w tym, że dziś znaleźliśmy się w miejscu, gdzie – jakkolwiek by się to mogło wydawać absurdalne – ci sami ludzie którzy uczestniczą w marszach LGBT, bronią niezależności sądów, nienawidzą Donalda Trumpa, wybuchają szyderczą radością na widok kolejnego pobitego księdza, drżą ze strachu, że już za chwilę dojdzie do tzw. Polexitu, czy choćby zwyczajnie, przy każdej kolejnej okazji głosują na każdego, kto zagwarantuje im to, że któregoś dnia obudzą się i dowiedzą, że własnie zmarł Jarosław Kaczyński, oni wszyscy, oglądając transmisję z tych uroczystości, czują wyłącznie obrzydzenie. Dla nich bowiem, to co o czym się gada w tym dniu, to przede wszystkim nudy na pudy, a poza tym coś, co stoi w kompletnej sprzeczności do tego, co powinien odczuwać Prawdziwy Europejczyk. Owszem, historia jest ważna, ale nie na tyle, by po 75 latach, zamiast patrzeć w przyszłość, oglądać te stare, ledwo żywe twarze powstańców, którzy, kiedy byli jeszcze dziećmi, okazali się tak głupio zaczadzeni ową myślą, że warto umrzeć dla Ojczyzny.  
       Czemu dziś o tym piszę? Częściowo oczywiście przez to, że te uroczystości miały faktycznie miejsce i one jak najbardziej zrobiły na mnie wrażenie, ale głównie chciałem podzielić się myślą smutną bardzo, tą mianowicie, że nawet jeśli okazja, w jakiej mieliśmy okazję w ten czy inny sposób uczestniczyć, nie jest w stanie  zasypać rany, jaka została uczyniona w społeczeństwie w minionych latach – a ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że z tego nic już nie będzie – to znaczy, że podział, jaki wszyscy obserwujemy jest – przynajmniej dziś – nie do pokonania. Nie wiem, jak to długo potrwa, ale jestem głęboko przekonany, że przez długie jeszcze lata z jednej strony będziemy mieli tych, co wzruszają się na wspomnienie ofiary Powstania, a jednocześnie nie akceptują ekscesów LGBT i uważają gesty Donalda Trumpa pod adresem Polski za dowód na to, że Polska jest znowu wielka, a z drugiej całą resztę, która pozostaje solidarna z prześladowanymi przez faszystowskie państwo nauczycielami, nie może dojść do siebie po informacji, że marszałek Kuchciński woził swoją rodzinę za darmo samolotem, ale też nie mogą się już doczekać premiery nowego filmu Patryka Vegi.
      W moim głębokim przekonaniu, wszystkie role zostały bardzo dokładnie rozpisane, przez uczestników tego przedstawienia wyuczone na pamięć i do tego, co już zostało opisane, każdy kolejny dzień dokłada wyłącznie kolejne kwestie, znów cierpliwie i bardzo dokładnie zapamiętywane. Ja wiem, że to brzmi nadzwyczaj absurdalnie, ale uważam, że już prędzej ksiądz Boniecki zgłosi się do odpowiedniej instancji i złoży wniosek o przeprowadzenie wobec niego aktu apostazji, niż ta miła rodzina z sąsiedztwa, która od lat głosuje przeciwko Prawu i Sprawiedliwości, dojdzie do wniosku, że coś się im pomyliło i przestaną się oblepiać serduszkami Owsiaka.
      Czy to coś realnie zmieni? Na szczęście nic. Kierunek został już wytyczony i z niego zejścia nie ma. Natomiast musimy się przygotować na to, że wokół nas pojawi się nieco więcej autentycznych wariatów, w dodatku tych z gatunku niebezpiecznie agresywnych, i będziemy musieli się nauczyć jakoś z nimi postępować.



Przypominam wszystkim, że w księgarni pod adresem basnjakniedzwiedz.pl, wśród wielu znakomitych tytułów, są też i moje książki, które z czystym sumieniem mogę każdemu polecić. O szczegóły proszę pytać mnie osobiście pisząc na adres k.osiejuk@gmail.com.
 

niedziela, 25 listopada 2018

Francja elegancja, czyli czy polscy faszyści będą wysyłali do Paryża śpiwory i koce

       Szczerze zupełnie powiem, że co się dzieje poza Polską interesuje mnie tylko o tyle, o ile dotyczy to Polski właśnie, no i ewentualnie kiedy sobie myślę, gdzie bym najchętnie pojechał na wycieczkę, gdyby mnie było na to stać. Z tego też powodu tematy związane z polską i czyjąkolwiek polityką zagraniczną pojawiły się tu, o ile dobrze pamiętam, jeśli w ogóle, to zaledwie pary razy. Z tego też powodu, ani szczególnie nie przyżywałem, ani nawet nie śledziłem tego, co się w tych dniach wyprawia w Paryżu i innych miejscach we Francji, nawet jeśli pokazywane w telewizji obrazki zmuszały wręcz do pewnych refleksji na temat różnicy między naszym a francuskim łamaniem wolności, równości, oraz demokracji.
      Dopiero w momencie gdy zauważyłem, że wspomniane telewizyjne ujęcia uparcie pokazują wyłącznie białych uczestników owych demonstracji, pomyślałem sobie, że nadzwyczaj sprytni muszą być zatrudnieni przez prezesa Kurskiego na odcinku propagandy ludzie, skoro tak szybko się zorientowali, że trudno by było wzbudzić w Polakach współczucie dla opryskiwanych gazem i bitych pałami po plecach francuskich demonstrantów, gdyby się miało okazać, że tam większość to jakaś czarna bandyterka. A że tak musi być, wydawało mi się oczywiste. I oto wczoraj nagle uświadomiłem sobie, że się fatalnie pomyliłem, bo, jak się okazało, tam faktycznie protestują wyłącznie biali, a dokładnie rzecz biorąc tak ładnie w języku angielskim określony „white trash”.
       I to jest, moim zdaniem, informacja, która może się okazać interesująca nawet dla nas, żyjących tu, na tej szczęśliwej i spokojnej wyspie. Bo cóż to oznacza, że Paryż płonie, policja rozpyla gaz i tłucze pałkami kogo popadnie, miasto pogrąża się w coraz większym chaosie, a wszyscy czarni, których tam przecież są grube setki tysięcy, zamiast iść się bawić, siedzą w domach, palą zioło i na swoich wypasionych telewizorach oglądają albo France 24, albo Al Jazeerę?
      Otóż moim zdaniem oni doskonale zdają sobie sprawę z tego, że, choć tego nikt głośno nie powie, cały ten protest jest po pierwsze skierowany przeciwko nim, a po drugie bez względu na to, w jaki sposób on się zakończy, ostatecznie to oni będą musieli na nastrojach, które do niego doprowadziły, stracić. Bo co dla nich będzie oznaczało wycofanie się rządu z planowanych podwyżek? Nie ma wątpliwości, że wtedy, aby ratować budżet, trzeba będzie odebrać im, a więc ludziom, którzy dziś we Francji żyją sobie jak pączki w maśle, bez żadnych zobowiązań, często bez pracy, za to z całą kupą legalnych i nielegalnych dochodów. I wtedy będziemy mieli wojnę przy której to co się dzieje w tych dniach będzie dziecięcą zabawą. A co jeśli rząd razem z policja zmęczą protestujących i ludzie będą musieli jednak zacisnąć pasa? Wtedy ich gniew już zupełnie bezpośrednio zwróci się przeciwko tym darmozjadom i wtedy dojdzie do być może jeszcze większej wojny, bo z jednej i drugiej strony już wyłącznie o przeżycie.
       Marnie zatem widzę francuską przyszłość. A jeśli francuską, to również tę, do której od Francji jest zaledwie rzut kamieniem. A skoro to, do czego oni wszyscy się przez te wszystkie lata doprowadzili, będzie musiało, jak to wdzięcznie określiła komisarz Bieńkowska, pierdyknąć, to, przepraszam bardzo, ale ja tym bardziej nie widzę powodu, by im kibicować w tę czy drugą stronę.

      Ktoś mi tu pewnie przypomni stary bon mot Donne’a, że „nikt nie jest samotną wyspą” i zacznie mnie uświadamiać, że każdy poważny wstrząs u nich, musi się odbić i na naszej kondycji. W końcu Europa to w ten czy inny sposób system naczyn połączonych, więc lepiej mieć na wszystko oko i jednak im kibicować, żeby się z tego nieszczęścia jakoś wyrwali. A zatem dobrze. Będę miał to co się tam dzieje na uwadze, zwłaszcza gdy się okaże, że przyszedł czas, kiedy trzeba będzie nam zacząć do Francji wysyłać śpiwory i koce, a kto wie, czy nawet nie czekoladę. Co się nie udało w 1982 Jaruzelskiemu, jestem pewien, że my za niego skończymy z naddatkem.

 

Przypominam, że moje książki można zamawiać w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, można też się wybrać do sklepu Foto-Maga w Warszawie, ewentualnie napisać do mnie maila na adres k.osiejuk@gmail.com, i coś tam wymyślimy. 




 

     

piątek, 1 grudnia 2017

Dlaczego wolę towarzystwo kiboli Lecha Poznań od Klubów Inteligencji Katolickiej

         Jak bardziej uważni czytelnicy tego bloga wiedzą, ostatni rok był dla nas w najwyższym stopniu szczególny. Najpierw nasza starsza córka szczęśliwie bardzo wyszła za mąż, następnie urodziła nam najśliczniejszą wnuczkę na świecie, chwilę potem ożenił się – również jak najbardziej najszczęśliwiej – nasz syn, a w międzyczasie mój ukochany teść zdecydował się na operację stawu biodrowego, co go ostatecznie, i jak najbardziej dosłownie, zabiło, i o czym w odpowiednim czasie tu opowiem, efekt natomiast jest taki, że wieczorami siedzimy tu dziś sami z naszym najmłodszym dzieckiem i staramy się żyć tak jak dotychczas. Powiem uczciwie, że, mimo wszystko, idzie nam zupełnie nienajgorzej.
         Ponieważ jutro wybieram się do Warszawy na targi, pomyślałem, że nie zaszkodzi jeśli sobie kupię na tę okazję spodnie. Poszedłem, dokonałem sprawunku, wróciłem do domu… i w tym momencie żona moja poinformowała mnie, że ona mnie w tym akurat fasonie oglądać sobie nie życzy, więc zakupioną parę spodni przekazałem swojemu synowi, no i w związku z owym przekazaniem wymieniliśmy parę uwag na temat aktualnej sytuacji politycznej w naszym kraju. I proszę sobie wyobrazić, że syn mój, dotychczas być może w nasze polskie sprawy zaangażowany bardziej ode mnie, poinformował mnie, że on ma polityki dość, dlatego że widzi, wreszcie z pełną jaśnością, że w tym mordobiciu, z jakim mamy do czynienia, tak naprawdę jedni i drudzy są siebie nawzajem warci.
       I ja oczywiście tego typu postawę rozumiem, zwłaszcza że, jak sądzę, od dłuższego czasu prezentuję ją tu również w swoim imieniu na tym blogu. Rzecz bowiem w tym, że faktycznie nasze z dawna wyczekiwane Prawo i Sprawiedliwość, w momencie gdy poczuło już niemal fizycznie to, że nie utraci władzy przez kolejne długie lata, a kto wie, czy kiedykolwiek, zaczęło się zachowywać tak, jakby uznało, że my tu wszyscy jesteśmy zaledwie dodatkiem, który można spokojnie spuścić i reaktywować przy okazji kolejnych wyborów. Niestety, najprawdopodobniej jak najbardziej słusznie.
     Mimo to, kiedy rozmawiałem z moim synem, starałem się jak tylko mogłem, by go nie zniechęcać do kibicowania Prawu i Sprawiedliwości, z dwóch względów. Pierwszy z nich to ten, że cała reszta jest znacznie – i to naprawdę znacznie – gorsza, a po drugie, w najbliższej przyszłości, jaką możemy sobie wyobrazić, nie ma absolutnie widoku na nic nowego. Mogłem mu naturalnie przedstawić jeszcze jeden argument, ale przez to, że nie chciałem go doprowadzic do nerwowego załamania, dałem sobie spokój. Otóż prawda jest taka, że nawet jeśli kiedykolwiek pojawi się siła, która zastąpi Prawo i Sprawiedliwość, to ona też prędzej czy później skończy tak jak wszyscy wcześniej, jeśli nie gorzej.
        W tym momencie ktoś pewne zażąda ode mnie wyjaśnienia, w jaki to sposób Prawo i Sprawiedliwość jest lepsze od całej reszty. I na to pytanie również mam dwie odpowiedzi. Pierwsza, poważna, ma charakter ideologiczny, druga natomiast to już czysta publicystyka. Ale zacznijmy od początku.  Cokolwiek bowiem by o nich nie mówić, faktem jest, że dopóki w Polsce rządzi Prawo i Sprawiedliwość, możemy mieć pewność, że nie skończymy tak jak skończyły Francja, Holandia, Wielka Brytania, czy Niemcy. I nie ma znaczenia na ile ów kierunek rozwoju wynika ze szczerych przekonań jego animatorów, a na ile z ich bardzo cynicznej gry – fakt jest taki, że cywilizacyjna droga, jaką przyjęła Polska jest dla nas jedynym rozwiązaniem, a póki co Prawo i Sprawiedliwość jest  jedynym gwarantem jej utrzymania. I już to wystarczy, by popierać choćby i kandydaturę Patryka Jakiego na prezydenta Warszawy, czy Andrzeja Dudy na prezydenta Polski.
      No i w tym momencie, mój syn, ale przeciez nie tylko on, mówi, że wystarczy spojrzeć na ową propagandę, na te wszystkie kłamstwa, niekiedy naprawdę bezczelne, na to traktowanie nas jak skończonych idiotów, by się zniechęcić. A na to ja, z pełnym szacunkiem, odpowiadam, że, owszem, to jest coś, co jest nam faktycznie trudno wytrzymać, natomiast obok tego pojawiają się, nomen omen, fakty, które i tu naszą stronę stawiają znacznie wyżej. My, nawet jeśli szczujemy i kłamiemy, to szczujemy i kłamiemy we własnym imieniu. Niedawno nawet prezes Kurski publicznie oświadczył, że, owszem, obie strony uprawiają propagandę, ale przynajmniej doszło wreszcie do tego, że faktycznie są dwie strony. Dwie realnie istniejące strony. Jaka była reakcja mediów opozycyjnych? Jak zawsze pełne oburzenie i krzyk: „Co? My? Nigdy! My tylko relacjonujemy”
      I faktycznie, oni bardzo konsekwentnie realizują to, co tak znakomicie sprawdzało się przez całe lata. Mam na myśli tak zwane relecjonowanie. Ostatnio można to coś zaobserwować na portalu tvn24.pl w postaci nagminnego stosowania cudzysłowów. Proszę może tam zajrzeć i zwrócić uwagę na to, że właściwie bez wyjątków wszelkie ataki na Dobrą Zmianę są prowadzone przy pomocy cudzysłowów właśnie. Jeśli tvn24.pl daje wielki tytuł, na przykład: „Żyć pod takimi ludźmi jest strasznie niebezpiecznie”, to nie jest opinia redakcji, ani tym bardziej brudna propaganda. To jest zaledwie cytat z wypowiedzi Agnieszki Holland. Albo jeśli widzimy tekst zatytułowany „Mina podłożona pod system emerytalny”, to przecież nikt nie powie, że to jest opinia Redakcji. W końcu cudzysłów stoi jak byk. Wreszcie, jeśli redakcja tvn24.pl zamieszcza dwa pod rząd teksty zatytułowane: „Nie ma już czasu na grzeczności, bo reżim przekroczył czerwone linie” oraz „Barbarzyństwo w majestacie prawa”, to tu też mamy cudzysłowy, których nie da się zakwestionować, lecz co najwyżej nie zauważyć. To nie oni więc. To jest zaledwie opinia, a więc obiektywna informacja. Przepraszam, ale czy ktoś mi chce teraz zaimponować czerwonymi paskami na TVP Info?
      A zatem nawet tu jest coś, co sprawia, że ja akurat, choć wciąż coraz słabiej, niezmiennie trzymam sztamę z naszymi. Dokładnie na takiej samej zasadzie, jak trzymam zawsze sztamę z kibicami Lecha Poznań – jak słyszę, kibicami jeszcze straszniejszymi od Legii Warszawa – gdy tylko na horyzoncie pojawia się jakiś docent, czy nie daj Boże profesor uniwersytetu. Dlatego też kiedy jutro będę jechał pociagiem do Warszawy, zdecydowanie bezpieczniej będę się czuł, jeśli naprzeciwko mnie bedzie siedziało dwóch łysych z piwem, niż nawet nobliwy ksiądz z siwą brodą. Tamci bowiem, kiedy im już przyjdzie do głowy, by mnie ostatecznie załatwić, ogłoszą mi to otwarcie, a nie będą się kryć za pięknymi słowami na temat jakichś standardów. Podobno europejskich.
       A zatem, mój kochany, róbmy swoje i trzymajmy głowy podniesione wysoko.

Jutro jadę do Warszawy na Targi Książki Historycznej. Zapraszam wszystkich, którzy mają wystarczająco blisko. Arkady Kubickiego, stoisko nr 12. A jeśli ktoś nie może, pozostaje księgarnia pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl. Polecam serdecznie.

      

sobota, 16 września 2017

O niemieckiej kulturze i pięciu pieczątkach

Moja akcja, ogłoszona w czwartkowej notce, a zatytułowana prosto i w punkt „Złotówka na Toyahuja” trwa i ma się nad wyraz dobrze. Pozostały nam jeszcze trzy dni, bym we wtorek mógł ogłosić wyniki i zebrane pieniądze przekazać do parafii w Kiekrzu. Tych, którzy mają na ten blog oko szczególne, zapewniam, że wszystko, co zostanie wysłane po godzinie 14 w poniedziałek, wydam na papierosy i alkohol, a jak się trafi to i może narkotyki. Póki co, zapraszam do czytania mojego ostatniego felietonu w „Warszawskiej Gazecie”.    


    Wbrew intensywnym zabiegom ścisle określonych środowisk politycznych po obu stronach, by sprawę ostatecznie zamknąć, a nad tym, co jeszcze pozostało, zaciągnąć parawan milczenia, kwestia stosunków polsko-niemieckich powraca ze zwielokrotnioną siłą. Za każdym też kolejnym razem wygląda na to, że tak długo, jak wspomniane środowiska będą udawały, że wszystko jest w porządku, napięcie po drugiej stronie będzie się tak kumulowało, że wszystko skończy się najzwyklejszym wybuchem.
     Co w tym jest szczególnie zastanawiąjące, to fakt, że  strona niemiecka, a więc, wydawałoby się, najbardziej zainteresowana w tym, żeby mieć wreszcie swięty spokój, nie robi nic, by owo napięcie łagodzić. Wręcz przeciwnie, co chwila po tamtej stronie pojawiają się głosy i gesty, które napięcie wyłącznie zaogniają. Oto w tych dniach, w niemieckim dzienniku Sueddeutsche Zeitung , wystąpił niejaki Heribert Prantl i zarzucił Węgrom „brak wychowania”. Ja oczywiście zdaje sobie sprawę z tego, że gdzie Węgry, a gdzie Polska, a tym bardziej, że akurat w relacjach z Węgrami owa słynna niemiecka bezczelność może im dawać poczucie większej swobody, niż ma to miejsce w przypadku Polski, mimo to, tym akurat razem, pojawiło się coś, co woła o komentarz, mianowicie owo „dobre wychowanie”.
      Rzecz w tym, że Niemcy akurat mają tu osiągnięcia rozpoznawane nie tylko na Węgrzech, ale wszędzie na świecie, Polski stąd w żadnym wypadku nie wyłączając. Jestem przekonany, że każdy w miarę historycznie uświadomiony Polak, czytając  wypowiedź owego Prantla, musi poczuć ów dreszcz ściśle określonych emocji. Tak zwana „niemiecka kultura”, nierozerwalnie, jak wiemy, związana z owym wspomnianym przez Prantla „dobrym wychowaniem”, to coś, z czym się musiał spotkać każdy z nas, zwłaszcza w sytuacjach, nazwijmi je granicznymi. A zatem, jeśli dziś na pierwszy front politycznej walki o przyszły kształt Europy Niemcy wysyłają kogoś takiego jak Prantl, z takim a nie innym przekazem, to znaczy, że w tym szaleństwie musi być metoda. Oni ewidentnie chcą nas zirytować. Po co? No, tego niestety poki co nie wiemy.
      Ja bym jednak chciał jeszcze przez chwilę pociągnąć wątek owego „dobrego wychowania” i wspomnieć coś, co każdy z nas może w każdej chwili obejrzeć w muzeum w Auschwitz, gdzie wśród najróżniejszych pamiątek, widzimy dokument stwierdzający, że pewien człowiek został skazany na trzy dni karceru za to, że zrobił kupę za barakami, zamiast w toalecie. Dokument jest sporządzony bardzo starannie, a na nim widzimy pięć pieczątek i sześć podpisów. Pięć niemieckich pieczątek i sześć niemieckich podpisów, poświadczających, że więzień zachował się niekulturalnie i że kara została nałożona zgodnie z przepisami. Nic nie zmyślam. To jest do sprawdzenia.
      Mam więc dziś do Niemców jedno przesłanie: Uważajcie, bo igracie z ogniem. Jeśli się nie opanujecie, to tutaj już nikt nie będzie zauważał imigrantów z Afryki, czy Ukrainy. Cała nasza uwaga będzie się koncentrowała na ludziach mówiących po niemiecku.

Bardzo serdecznie zachęcam do odwiedzania księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, gdzie można kupić książki najlepsze, dla najlepszych. No dobra, mówię o najlepszym sorcie.
     

   

poniedziałek, 19 czerwca 2017

Europa - reaktywacja

Premier Szydło wygłosiła swoje, dziś już historyczne, przemówienie odnośnie pamięci i wynikającego z niej obowiązku, jaki rządzący mają wobec swoich obywateli, ogólnie rozumiana Europa ustami jednego ze swoich urzędników zabrała natychmiast w tej sprawie głos, co w konsekwencji doprowadziło do tego, że przeciwko Polsce rozpętała się prawdziwa akcja defamacyjna, a nam tu nie pozostaje nic innego, jak konsekwentnie, z dumnie podniesioną głową, głosić zwycięstwo życia nad śmiercią. Uważam, że jest to bardzo dobry moment, by przypomnieć swój tekst jeszcze z roku 2009, bardzo adekwatnie zatytułowany „Europa”.

Dla każdego z nas, kto żyje wystarczająco długo i z w miarę otwartym sercem, jest jasne, że grzebanie w języku i w znaczeniach, może postawić wiele spraw na głowie, a jeśli komuś szczególnie zależy na tym, żeby wszystko stało na głowie, to warto i o to czasem powalczyć. Najwybitniejsi specjaliści z Ministerstwa Kłamstwa i Propagandy (znanego inaczej pod nazwą Ministerstwa Prawdy i Edukacji) doskonale wiedzieli, że kontrolując przeszłość, kontrolują przyszłość, ale – być może nawet i lepiej – że kontrolując język, kontrolują człowieka.
Jeśli mamy wystarczająco dużo lat, by pamiętać czasy, które nam było przeżyć pod komunistycznym butem, doskonale wiemy, jak słowo potrafiło stać się ciałem. I wcale tu nie szydzę. Jestem jak najbardziej poważny, ponieważ nigdy nie miałem wątpliwości, że to co nam tu wprowadzono, to była prawdziwa religia, z prawdziwymi rytuałami, prawdziwymi mszami, w czasie których modlono się do autentycznego Dzieciątka, tyle że o nazwisku Lenin. Ci co pamiętają to zdjęcie, to je pamiętają. Oni tak to sobie właśnie zaplanowali. Dać nam coś w zamian. I jeśli dzisiaj głupi ludzie śmieją się z kościelnych rytuałów, tych pieśni, tych szat, to ani im do głowy nie przychodzi, że padli ofiarą najbardziej perfidnego kłamstwa. I że jeśli któregoś dnia będą kpić z Pierwszej Komunii, że to zupełnie jak pasowanie na młodzika, to są jeszcze tacy, którzy będą z nich autentycznie dumni.
Bo jest właśnie tak, że – czasem w większym, czasem w mniejszym stopniu – najbardziej liczą się słowa i znaczenia, jakie im nadamy. Proszę zwrócić uwagę, że najczęściej z manipulacją tego typu mamy do czynienia na poziomie ideologii, albo tego, co się ideologią stało. Od czasu jak ideologią stał się seks i generalnie robienie sobie dobrze, możemy zapomnieć o używaniu – we wszystkich językach świata – w tradycyjnym znaczeniu, słów takich jak gumka, impreza, trawa czy seks właśnie. A słowo miłość? Czy ono przypadkiem nie otrzymało nowego sensu? Jeśli któraś z moich czytelniczek myśli, że mi się pomieszało we łbie, niech spróbuje zwrócić się do swojego kolegi w pracy z pytaniem „czy masz gumkę?” Niedowiary! Tak jakby ktoś bardzo sprytny doszedł do wniosku, że wystarczą zaklęcia, a wszystko nabierze odpowiedniego kształtu.
Swój poprzedni wpis postanowiłem poświęcić tak zwanej Europie i tak zwanemu buractwu. Czyli w gruncie rzeczy jednemu słowu i jednemu znaczeniu. Pamiętam jak jeszcze wiele, wiele lat temu, mój wciąż dobry kolega opowiadał mi, że wracał pociągiem z Niemiec i w przedziale siedziała jedna pani, która relacjonowała swojemu towarzyszowi wrażenia z pobytu w wielkim świecie i w pewnym momencie krzyknęła: „A tych taksówek to tam tyle, że aż strach wyjść na szosę!” Pamiętam, że bardzośmy się wszyscy śmiali z tej pani, ale – z perspektywy lat – jeśli się dobrze zastanowić, to zobaczymy, że, jakkolwiek jej zachwyt nie był komiczny, ona przynajmniej nazywała rzeczy po imieniu. Ona zwyczajnie opisała stan faktyczny. Stwierdziła fakt – że w Niemczech jest bardzo dużo samochodów, i że dla kogoś nieprzyzwyczajonego, nie jest łatwo się w tym zgiełku poruszać. Jakkolwiek jednak byśmy byli rozbawieni zachwytem tej pani, jedno jej przyznać trzeba. Nie wrzasnęła: „Ależ tam jest Europa!”
Z punktu widzenia dzisiejszych czasów i emocji, jakie nam przyszło odczuwać, ta pani zachowała się jednak jak burak na widok tzw. cywilizacji. Dla niej ulica była szosą, a samochody taksówkami i wszystko działo się bardzo szybko. Ale ja bym bardzo chciał podkreślić raz jeszcze. Ona przynajmniej nie uznała, że własnie miała kontakt z Europą. A nawet, jeśli gdzieś w głębi swojej świadomości czuła, że była w Europie, to z pewnością słowo Europa rozpoznała w jego dosłownym, zgodnym z prawdą, znaczeniu. A nie zrobiła tego, co niestety robi notorycznie, dzień w dzień, aż do tak zwanego „porzygania” wielu z nas.
Pierwszy raz wyjechałem za granicę bardzo późno, kiedy już miałem 25 lat. I tak nie najgorzej. Wiele lat później, kiedy pracowałem w szkole, miałem kolegę polonistę, który – nawet dziś, w czasach, które nie dają człowiekowi za dużo szans – wyjechał służbowo do Francji i w ten sposób zainicjował swój kontakt ze światem. Jeśli przypadkiem to czyta – a nie jest to wykluczone – to go bardzo pozdrawiam. On wie. Więc wyjechałem do tego Frankfurtu (prawdziwego) i najpierw poczułem zapach, którego nigdy wcześniej nie czułem i nigdy nie zapomnę. Dziś wiem, że to był zapach towarów w sklepach. Ci którzy są zbyt młodzi, żeby wiedzieć, mogą nie uświadamiać sobie tego faktu – sklepy pachną. Więc poczułem najpierw zapach, a następnie zauważyłem, że ludzie są mili. Że sprzedawczynie w sklepach odzywają się do klientów śpiewnym tonem, Że na ulicach nie widać pijaków i tzw. hołoty. No i oczywiście te „taksówki”. Spodobała mi się Europa. Do tego stopnia mi się spodobała, ze w pewnym momencie postanowiłem się tam przenieść, ale dzięki Bogu (!!!) Jaruzelski wprowadził stan wojenny i jestem tu gdzie jestem.
Europa mi się spodobała, choć – muszę przyznać – nie potrafiłem ani na moment wyzbyć się pewnego napięcia. Na przykład bardzo byłem rozczarowany, że kiedy poszedłem do kina na film „Easy Rider”, który w Polsce z jakiegoś powodu był niedostępny, wszyscy na sali palili papierosy i gadali, a film oczywiście był zdubbingowany. Uznałem wówczas, że w Polsce podoba mi się lepiej. Nie podobało mi się też, że ludzie – owszem – byli bardzo sympatyczni, ale nie mogłem ani na chwilę przestać myśleć, że oni są jak automaty. Tutaj też Polska podobała mi się bardziej. Pamiętam, kiedy pewien kolega pokazał mi pewnego studenta medycyny, który z przepracowania najzwyczajniej w świecie stracił zmysły. Bo medycyna w takim świecie to nie byle co. Ale i tak mi się podobało. Bo to była Europa, a nie ruskie chamstwo.
Ponownie wyjechałem do Europy po 15 latach, do Anglii i do Walii. Było cudownie. Ale już – tym razem – do głowy mi nie przyszło, że chciałbym tam żyć. A przynajmniej nie tak do końca na poważnie. Później zdarzyło mi się być w Anglii parę razy, raz we Francji, i zawsze byłem zachwycony. Nie zmienia to faktu, że z pięknego Avignonu pamiętam głównie te bandę młodych Arabów, drących mordy w samym środku tego cudownego miasta, wściekłych, pełnych nienawiści. I pamiętam, jak patrzyłem na nich i nie mogłem pojąć, jak to możliwe, że los rzuca człowieka w takie miejsce, a ten odwraca się do tego losu plecami.
Dziś bardzo tęsknię za południem Francji, za Londynem, a nawet może i za tym Frankfurtem, a jednocześnie czytam na TVN-owskim pasku, że w Berlinie spalono kilkanaście eleganckich samochodów, a we Francji kilkadziesiąt. A oprócz tego oczywiście przyswajam wszelkie inne wiadomości. Wczoraj, pewien komentator, nie do końca chyba zrozumiawszy mój ‘anty-europejski’ wpis, przypomniał mi, że wielka Hiszpania zeszła do piekła. Ja to wszystko wiem. Ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co z tą naszą Europą zrobiła ta banda, ten obślizgły gang barbarzyńców. Ja świetnie zdaję sobie sprawę, co tam się wyprawia. Ale jednocześnie wiem, że w momencie, jak przekroczymy naszą zachodnią granicę, pierwsze co spotkamy to przemili, grzeczni ludzi.
Syn mój spędził ponad miesiąc w Hiszpanii tego lata. Chciał znaleźć jakąś pracę. Byliśmy pewni, że nie będzie z tym najmniejszego kłopotu. On, według wszelkich, powszechnie obowiązujących standardów, wygląda bardzo dobrze. Jest mądry, grzeczny, wykształcony, no i zna świetnie hiszpański. Niestety, Hiszpania przeżywa ciężki kryzys i tam gdzie on akurat był, bezrobocie sięga ponad 20%. Gdy idzie o Hiszpanię, wiemy – jak już wspomniałem – coś znacznie więcej. To jest piekło. Mimo to, syn tęskni za Hiszpanią dzień w dzień. On tęskni za tymi ludźmi, za tą Europą. Za tym kosciołem, z tym niezwykłym księdzem. Za tą prawdziwą Europą, która – mimo wszystko – wciąż jakoś sobie radzi.
I teraz trzeba nam wrócić do języka i do tego kłamstwa. Otóż ja wiem, co to jest Europa. Ja wiem co to jest europejskość i co to jest dzicz. Jeśli dziś, po tych wszystkich latach moich doświadczeń, moich nadziei i moich zawodów, muszę słuchać z ust ludzi zakłamanych, fałszywych i złych jakieś niestworzone bzdury na temat Europy i buractwa, to ja bardzo dziękuję. Ja doskonale się orientuję, co jest wielkie w Europie i dlaczego należy do tej Europy niestrudzenie zmierzać. Ja doskonale wiem, jak nam bardzo ta Europa jest potrzebna. Ale ja też doskonale zdaję sobie sprawę z tego, do czego tę piękną Europę doprowadzili zwykli tandeciarze, najzwyklejsza sowiecka hołota. Jeśli ja dziś słyszę w mojej ulubionej telewizji o brytyjskich nożownikach, o tych rozbitych rodzinach, o tej wiecznie dostępnej aborcji, o tych bandach faszystów i zwykłych debili niszczących swoje piękne miasta, to ja doskonale wiem, co się w mojej Europie wyprawia. Jeśli ja dzień w dzień muszę słuchać, jak ta banda kretynów próbuje mnie naciągnąć na najbardziej tandetny numerek, to ja proszę, żeby mnie z tego wyłączyć. Bo ja wiem, czym jest Europa. I wiem, że to, co mi proponujecie, to nie jest żadna Europa. To zwykła ruska gra w trzy karty.
Na koniec, chciałbym – jeszcze raz – zwrócić uwagę na to towarzystwo, z którym mamy do czynienia. Oto ludzie, którzy nie mogą nam dać spokoju nawet na chwilę z tą swoją niby-Europą. Od rana do nocy, zawracają nam głowę, swoimi głupkowatymi uwagami na temat tego co europejskie, a co zaściankowe. No ale niech będzie. Może faktycznie im chodzi o Europę autentyczną, o Europę piękną, Europę szlachetną? Tyle że to akurat nie jest prawda. Wystarczy im się przyjrzeć. Wystarczy popatrzeć, jak się zachowują, posłuchać co mówią. Pozwolę sobie znów pokazać na nich palcem: Donald Tusk z tą swoja gumą do żucia i w piłkarskich gatkach, Kazimierz Kutz z tymi swoimi przekleństwami, ten Piotr Najsztub, czy Waldemar Kuczyński, którzy nie wiadomo, czy aż się nie umyli, czy zaledwie zapomnieli zmienić ubranie. A przecież mogę tak wymieniać jeszcze przez pół strony. Oni, kiedy nas ciągną do tej swojej ‘Europy’, mają na mysli coś bardzo szczególnego. Oni, uznawszy, że Wielki Sowiet zdechł, obstawili coś, co im akurat wydało się interesujące. Ta banda ruskich chamów nie ma na uwadze Europy naszych marzeń. Im chodzi o cos dokładnie przeciwnego.
Oni są jak ci bohaterowie sondy najnowszego „Wprostu”, kompletnie obojętne, bezmyślne, ogłupione dzieci, spędzające swoje życie między siłownią a lekcjami angielskiego, a na wakacje wyjażdzający wyłącznie do "Europy Zachodniej", o których „Wprost” spekuluje, że to oni są naszą przyszłością.
Otóż nie. Przyszłośc nie będzie taka. Bo ten 'europejski' wypadek, to był w rzeczywistości tylko epizod. I teraz wreszcie przychodzi czas na to, żeby dać świadectwo. Żeby pokazać, że się nie daliśmy nabrać na ten nowy język. Żeby pokazać, a przede wszystkim powiedzieć, że w tej sytuacji, przy tych akurat propozycjach, przy tym poziomie kłamstwa, my pozostaniemy wierni sobie. My postanawiamy zostać burakami.

Przypominam, że moje książki sa do kupienia w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl. Polecam serdecznie.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...