Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gruzja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gruzja. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 18 sierpnia 2015

Czy na Czerskiej drukują już zaproszenia?

Ani się obejrzeliśmy, gdy minął kolejny tydzień, a my jesteśmy do tyłu z felietonem dla „Warszawskiej”. Serdecznie zachęcam.

Mam nadzieję, że przynajmniej część z nas pamięta, jak już po tym, gdy prezydent Kaczyński zginął w Smoleńsku i jego wielka idea stworzenia tu w naszej części Europy koalicji państw zjednoczonych wokół spraw dla nas wręcz żywotnych, w sposób oczywisty i naturalny umarła wraz z nim, w Gruzji, a więc kraju bezpośrednio dla Polski sojuszniczym, doszło do wyborów, gdzie stawką było to, czy Gruzja pozostanie niepodległa, czy wpadnie w łapy Moskwy. Mam też nadzieję, że wciąż pamiętamy – bo to jest coś, czego zapomnieć nie można – jak owe wybory wygrała partia o, w opisywanym przez nas kontekście, szyderczej nazwie „Gruzińskie Marzenie”, na której czele stał najbogatszy człowiek w Gruzji i jeden z najbogatszych ludzi na świecie, w sposób jednoznaczny przedstawiciel imperialnej polityki Władimira Putina, Bidzina Iwaniszwili.
Ale mam też nadzieję, że wielu z nas wciąż pamięta cały kontekst tamtych wyborów i jego upiorną wręcz symbolikę. Informowały o tym również najbardziej oficjalne media, jak to ów Iwaniszwili, od czasu, gdy kilka lat wcześniej wrócił z Moskwy do Tbilisi, zamieszkał w wielkim szklanym pałacu na wzgórzu, skąd miał widok na całe miasto i przez lata, bardzo cierpliwie i w milczeniu, czekał na moment, gdy będzie mógł zejść na dół i poczuć ów „zapach napalmu o poranku”.
No i przyszedł ten dzień, partia prezydenta Saakaszwilego doznała bolesnej porażki i z tej właśnie okazji do Tbilisi udał się sam Adam Michnik, by wspólnie z „gruzińskimi przyjaciółmi” świętować owo „zwycięstwo nad faszyzmem”. Nie wiem, jak inni, ale ja do dziś pamiętam i już nigdy nie zapomnę tego dnia, kiedy w „Gazecie Wyborczej” ukazała się korespondencja wspomnianego Michnika z Tbilisi, gdzie ten, pełen radosnego uniesienia, opisywał radość na ulicach miasta, szczęśliwe twarze młodych dziewcząt i chłopców i cytował ich słowa wyrażające satysfakcję, że ów faszystowski koszmar zgotowany Gruzinom przez prezydenta Saakaszwilego się skończył. „Widziałem gruziński cud; widziałem Tbilisi, miasto w stanie łaski” – pisał Michnik, po to, by w tym wzruszeniu zajechać na to tbiliskie wzgórze i przeprowadzić rozmowę z owym pogromcą faszyzmu. Pamiętam to i tego już nie zapomnę.
Dziś, kiedy Andrzej Duda objął swój urząd, ten sam Adam Michnik ogłosił, że dla Polski nastały czasy trudne i niebezpieczne, bo oto w naszej części Europy powstaje kolejna, obok Rosji Władimira Putina i Węgier Victora Orbana, faszystowska dyktatura. A ja sobie tylko myślę, że tam na Czerskiej nastroje od lat są takie, że gdyby nagle jakimś szatańskim cudem okazało się, że wspomniany Bidzina Iwaniszwili odkrył w sobie jakieś polskie korzenie i za pięć lat polityczną władzę w Polsce przejął jego ruch o nazwie „Polskie Marzenie”, Adam Michnik, Jarosław Kurski i Seweryn Blumsztajn jako pierwsi pospieszyliby z gratulacjami, a „Gazeta Wyborcza” uczciłaby owo wyrwanie Polski z łap faszyzmu specjalnym wywiadem z nowym prezydentem.

Przypominam uprzejmie, że moje książki można kupować w księgarni pod adresem www.coryllus.pl.

wtorek, 4 marca 2014

Gruzja moja miłość. A ich wściekłość

Praktycznie od pierwszego momentu, gdy na Ukrainie wybuchło coś, co przyszło nam nazywać „rewolucją”, zastanawiałem się, co takiego się stało, że, w odróżnieniu choćby od niedawno przeżywanych przez nas emocji gruzińskich, dziś wszyscy – poczynając od najbardziej sparszywiałych komuchów, a kończąc na samym Adamie Michniku – na wszelkie możliwe sposoby i do znudzenia, odmieniają słowo „podłość”, adresując je, wbrew pozorom, nie do ukraińskiej opozycji, ale do Rosji i osobiście Władimira Putina. Co się takiego stało, że dla tych, dla których dotychczas był niemal gwarantem istnienia, dziś nagle prezydent Putin stał się godnym pogardy satrapą? W pierwszym odruchu uczepiłem się wyjaśnienia najprostszego. Ponieważ Saakaszwili był przyjacielem Lecha Kaczyńskiego, a walka o wyzwolenie Gruzji spod rosyjskiej opresji jednym z głównych elementów jego polityki, ludzie tacy jak Adam Michnik wręcz na zasadzie odruchu, w tamtym konflikcie poparli Rosję. Dziś, kiedy prezydent Kaczyński szczęśliwie nie żyje, można się zacząć zachowywać w sposób cywilizowany. To jednak, jak sądzę musiałoby świadczyć, że oni wciąż, mimo wszystko, przeżywają świat w sposób naturalny, a więc taki gdzie zło nazywamy złem, a dobro dobrem, tyle że niekiedy brutalność polityki zmusza nas do pewnych kompromisów ze złem. A tak – chyba wszyscy mamy tego świadomość – nie jest. Oni nie są już ludźmi. To są zwierzęta, i to te popularnie określane, jako mniej człowiekowi przyjazne.
Czy zatem jest możliwe, że dziś Ukraina, podobnie jak przed laty Gruzja, stanowi element większej rozgrywki o zasięgu wręcz globalnym, i to, co sobie na ten temat myśli Michnik, Miller, czy Donald Tusk nie ma najmniejszego znaczenia? Czy jest możliwe, że dziś nasza polityka wobec Ukrainy jest wyłącznie wypadkową odpowiednio jasno formułowanych interesów takich graczy, jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Niemcy. Czy wreszcie jest możliwe, że to co dziś robi i mówi Donald Tusk czy Adam Michnik to jest to, co każe im mówić Unia Europejska?
Myślę o tym ostatnio bardzo mocno i nagle zaczynam się zastanawiać, czy nie jest tak, że jeśli w czasie gdy Putin zaatakował Gruzję, plan był taki, by ową Gruzję wystawić na odstrzał, i tylko Lech Kaczyński próbował się temu przeciwstawić? Może faktycznie wtedy światowe interesy były tak sformułowane, że dla Gruzji tam nie było miejsca, natomiast dziś sprawy rozkładają się mocno inaczej? Może tu jest tak jak w tym snookerze rozgrywanym na najwyższym poziomie, gdzie żadne uderzenie nie jest tym, które cokolwiek oznacza?
Niestety tego nie wiem, natomiast wiem, że nie wolno nam przestać myśleć, a już na pewno nie wolno nam zapomnieć tego, co z całą pewnością nie było złudzeniem, ale czymś tak realnym, że aż serce zaczyna szlochać. Proszę zatem, przypomnijmy sobie tekst, który zamieściłem na blogu 5 października 2012 roku. A więc wtedy, gdy oni robili swój drugi krok.

Ponieważ mam już swoje lata, pamiętam dość dobrze rok 1968, a więc czas, kiedy to wojska Układu Warszawskiego rozdeptały Czechosłowację. Byłem wtedy na wakacjach u siebie w Sławatyczach i pamiętam, jak nagle pojawiło się najpierw owo przedziwne buczenie, którego nigdy wcześniej nie słyszałem, a potem pokazały się te samoloty. Duże, dziwne samoloty, których też nigdy wcześniej nie widziałem. Leciały w całych eskadrach i wydawały ten przedziwny dźwięk. Miałem wtedy dopiero 13 lat, a więc nie wiedziałem, co się dzieje. Dopiero to starsi ode mnie ludzie wyjaśnili mi, że to są sowieckie samoloty, które lecą na Czechosłowację. Potem jeszcze spotkałem pewnego bardzo już starego człowieka – nazywał się Żurek, a może Żuryk – i zobaczyłem jak on płacze. Zwyczajnie, szczerymi łzami, z tego powodu, że oto Ruscy zaatakowali Czechosłowację.
Wspomnienie to zostało ze mną już na całe życie. I to pewnie nie najbardziej wspomnienie tych samolotów, ale właśnie owego staruszka, który się pobeczał, bo zobaczył jak Ruscy lecą na Czechosłowację. Jako ktoś, kto swój antykomunizm, a może jeszcze nawet bardziej anty-rosyjskość, wyssał z mlekiem matki, trochę oczywiście tę reakcję rozumiałem, no bo, cholera, kiedy się widzi jak sowieckie samoloty lecą, i diabli wiedzą, co ci którzy je wysłali sobie kombinują – żartów nie ma. Z drugiej strony, zawsze się zastanawiałem, cóż ten człowiek musiał mieć w głowie, jakie myśli nim wstrząsały, że w sytuacji, która przecież – jeśli w ogóle – jego akurat dotyczyła naprawdę bardzo pośrednio, zareagował tak emocjonalnie. I powiem szczerze, że przez cały ten czas, traktowałem ów wybuch rozpaczy, jako jednak pewnego rodzaju eksces.
Kiedy nadeszły do nas pierwsze wyniki wyborów w Gruzji, nie płakałem. Dlaczego? No bo nie. Jakoś po prostu nie płakałem. Nie płakała też pani Toyahowa, ale też nie płakała starsza Toyahówna, która – co akurat niektórym z nas jest wiadome – na temat płakania ma wiele do powiedzenia. Nie zmienia to faktu, że owe pierwsze wyniki wprawiły nas wszystkich w nastrój czarny jak – tu nieustające ukłony dla King Crimson – biblijnie bezgwiezdna noc. Popatrzmy bowiem co się stało. Oto ów wielki, dumny i wspaniały naród wybrał sobie na przywódcę człowieka, którego autoryzuje jedynie to, że jest niezmiernie bogaty, i że jego syn jest ogólno-gruzińskim celebrytą. Cała reszta to już czysta, najbardziej jednoznaczna Rosja. I oto Gruzini zdecydowali, że dla nich będzie najlepiej, jak to on właśnie się nimi zajmie.
I oto jest wymiar podstawowy. Gruzini na swojego prezydenta, czy premiera, wybierają kogoś, kto jedyne co ma, to pieniądze i syna –znanego popowego piosenkarza. Jest jednak coś, co w moim odczuciu znaczenie przerasta wszystko to, z czym mieliśmy do czynienia wcześniej, a co przez swoją wartość symboliczną może już tylko budzić wręcz metafizyczny lęk. Oto bowiem dowiadujemy się, że ów Rosjanin – który nie dość że w tych wyborach nie mógł nawet głosować, to jeszcze z powodów prawnych jego wszystkie interesy musi prowadzić jego żona – od lat mieszkał w tym ogromnym, przepysznym pałacu z widokiem na Tbilisi… i już wiemy, że on przez te wszystkie lata mieszkał tam, patrzył na to miasto, i czekał, aż przyjdzie jego czas. Tkwił tam jak najstraszniejsza bakteria i czekał. No i wreszcie ów czas przyszedł. Przez te wszystkie lata Gruzini chodzili po swojej stolicy, ile razy spojrzeli w górę, widzieli ów pałac, wiedzieli, że tam mieszka ten jakiś Rosjanin z Gazpromu i zapewne traktowali go jako stały element krajobrazu. No i dziś widzą na własne oczy, jak ten dziwny człowiek wreszcie do nich postanowił stamtąd zejść.
Chodzą nam po głowie wszystkie te okropne myśli i oczywiście staramy się jakoś pocieszać. Pani Toyahowa na przykład mówi mi, że przede wszystkim to co się stało w Gruzji pokazuje, że to wszystko co tak i nas tu u nas w Polsce przeraża, to nie tylko nasz problem. Że taki już jest najwidoczniej dzisiejszy świat. My mamy swoją Olę Kwaśniewska i Kubę Wojewódzkiego, a Gruzini tego jakiegoś piosenkarza. No i ze pieniądze robią wrażenie wszędzie. A drugiej strony, ci Gruzini jednak okazali się bardzo odporni. To nie jest przecież takie proste ujrzeć przed sobą człowieka, którego majątek sięga połowy majątku całego państwa i powiedzieć mu, żeby szedł w diabły. A jak by nie patrzeć, znaczna część tego społeczeństwa to mu właśnie powiedziała. I jemu i jego pieniądzom i jego pałacom, ale też i temu jego synowi powiedzieli, żeby oni wszyscy zabierali swoje rzeczy, i spieprzali do Rosji.
A zatem, tak tośmy się z jednej strony smucili, a drugiej pocieszali, a ja cały czas zastanawiałem się, co tu napisać, i w jaki sposób, by to straszne wręcz wydarzenie zapisać na tym blogu. I mimo najszczerszych chęci, nie umiałem tu znaleźć odpowiedniej metody. W pewnym momencie w Salonie24 Igor Janke opisał, jak to on dostąpił zaszczytu, by się spotkać z nowym gruzińskim premierem. Że człowiek ten zaprosił go do swojej posiadłości i oni sobie bardzo fajnie przez całą godzinę porozmawiali. A jeszcze sam Janke już tylko dla siebie odebrał odpowiednią porcję zaszczytów, bo okazuje się, że poza nim naprawdę niewielu dziennikarzy z całego świata miało okazję się tam nad tym pięknym Tbilisi polansować. Mało tego, wielu z nich, jak widziało Igora Janke wychodzącego z tego pałacu, sądziło, że to może jakiś Reuters, czy BBC. Nie wiem dlaczego – może ktoś mi tu coś mądrego podpowie – ale i to mnie odpowiednio nie zainspirowało.
I oto, proszę sobie wyobrazić, w tym momencie pojawił się nie kto inny jak sam Adam Michnik. Ja zdaję sobie sprawę z tego, że z jednej strony już parokrotnie obiecywałem, że o nim już tu ani słowa, a z drugiej wydaje się, że on akurat to jest ktoś taki, że już nawet obietnice nie są potrzebne. W końcu z Michnikiem jest trochę tak, jak z jakimś… ja wiem? Frankensteinem? Większość myśli, że to jest postać z komiksu. Jednak okazuje się, że nie. Michnik nie jest postacią z komiksu. On jest jak najbardziej rzeczywisty. W dodatku on jest dokładnie taki sam jak był przed laty, idealnie zakonserwowany, cudownie przewidywalny. Można by nawet uznać, że on już tak naprawdę dawno nie żyje, tyle że został shibernowany, a to co jest powszechnie uważane za jego opinię, tworzone jest przez starannie dobrany sztab jego najbardziej zdolnych uczniów.
I oto Adam Michnik właśnie skomentował wyniki owych gruzińskich wyborów. A jego komentarz jest tak porażający, że ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że Adam Michnik jednak żyje. Żyje i głosi tę swoją czarną ewangelię. To bowiem nie mógłby być nikt inny. To muszą być jego słowa, i tylko jego. Tego nie byłby w stanie wymyślić nikt inny, jak tylko on. Proszę posłuchać zaledwie pierwszych zdań:
Widziałem gruziński cud; widziałem Tbilisi, miasto w stanie łaski. Dziesiątki tysięcy Gruzinek i Gruzinów, starych i młodych, przez całą noc świętowało. Wylegli na plac Wolności w centrum tego pięknego miasta i cieszyli się z wyniku wyborów do parlamentu.
Przyznać muszę, że byłem człowiekiem małej wiary: nie wierzyłem, że te wybory będą uczciwe i zakończą się dobrze. Na szczęście wierzyli w to moi gruzińscy przyjaciele. Ich wiara przesądziła o wybuchu radości na ulicach gruzińskich miast, kiedy ogłoszono, że partia prezydenta Micheila Saakaszwilego przegrała”.
No i jeszcze sam koniec tego syku:
Jeden z moich gruzińskich przyjaciół powiedział mi podczas spaceru na skrzyżowaniu ulic George'a W. Busha i Lecha Kaczyńskiego, że Saakaszwili podążył drogą Jaruzelskiego, a nie drogą Ceaucescu”.
Myślę, że wszyscy ci, którzy tu się pojawiają, rozumieją, o co mi chodzi. Oto Rosjanie wreszcie zdobyli Gruzję. Najpierw zamordowali naszego prezydenta, który w ten czy inny sposób stał im na drodze, a następnie weszli do samego Tbilisi. Wszystko w kompletnej ciszy, bez jednego wystrzału, przy kompletnym milczeniu świata. I na to Adam Michnik popada w niemal religijne uniesienie, pisząc o „mieście w stanie łaski”. I jakby tego było mało, w ów już całkowicie nie do opisania, ale też już i nie do skomentowania, sposób, wspomina to nazwisko – to jedno jedyne nazwisko – obok nazwiska amerykańskiego prezydenta, jedynie po to, by złożyć po raz kolejny już zresztą, swój hołd Wojciechowi Jaruzelskiemu.
Myślę sobie, że pewnie wielu czytelników tego bloga bardzo niecierpliwie czeka aż ja teraz wymyślę coś bardzo mocnego na temat Michnika i to coś tu zostawię, żeby straszyło pokolenia. Otóż nic z tego. Przepraszam bardzo, ale jestem całkowicie bezradny. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to tamto wspomnienie sprzed lat, kiedy ów sławatycki staruszek najpierw usłyszał, a potem podniósł swoją biedną głowę ku niebu, ujrzał te samoloty – i się rozpłakał. I wspominam też – na tyle wyraźnie na ile potrafię – wyjaśnienia, jakich wówczas dostarczała nam peerelowska propaganda, że to tak musi być, bo to jest tak zwana geopolityka, i takie tam. Dziś jesteśmy już znacznie dalej. Dostaliśmy wszystko, czego nam brakowało: wolne media, wolność, sklepy. A z tym wszystkim świadomość, że już nic nie musimy. To co mamy, to mamy, bo chcemy. Jedyne co nam zostaje, to niszczyć faszyzm. Tylko to nam zostało.
A ja już wiem, że jak wreszcie dojdzie do ostatecznego rozstrzygnięcia, to nikt nie będzie miał nic do powiedzenia. Będą się liczyły nie słowa, lecz czyny. Niewykluczone, że na słowa już nie będzie zapotrzebowania. Będziemy mieli tylko ruch. I wiem jeszcze coś. Kiedy przyjdzie pierwszy dogodny moment, taki Adam Michnik zwyczajnie wbije mi nóż pod żebro. Ot tak.

Książka o języku angielskim poszła do druku i powinna być w sprzedaży już za tydzień. Ponieważ zbieramy na jej wydanie, co, przy codziennych potrzebach, jest wysiłkiem szczególnie duzym, bardzo proszę o wszelkie mozliwe wsparcie. Dziękuję.

sobota, 6 października 2012

O tym jak grzech pychy i nieroztropności się spotkały. Ku naszej chwale a ich zgubie.

Kiedy Jarosław Kaczyński najpierw zapowiedział tak zwaną „jesienną ofensywę”, Prawa i Sprawiedliwości, następnie zorganizował debatę ekonomistów, chwilę potem wziął udział w marszu 29 września, gdzie usłyszał tam słowa – tradycyjnie już przez większość przegapione – ojca Rydzyka o tym, że „da Pan siłę swojemu ludowi”, by wreszcie – nie dając ludziom złym i podłym nawet odetchnąć – zaproponował osobę Piotra Glińskiego jako człowieka, który mógłby, przy odrobinie dobrej woli ze strony polskiej sceny politycznej, zastąpić Donalda Tuska i cały ten nieszczęsny projekt pod nazwą Platforma Obywatelska, każdy w miarę przytomny obserwator doskonale wiedział o co w tym wszystkim chodzi, i jakie są tego wszystkiego co obserwujemy cele. Każdy normalnie poukładany człowiek świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że choć każdy z tych ruchów nie jest niczym innym jak zagraniem czysto propagandowym, jego cele są jak najbardziej praktyczne, a ewentualne skutki na tyle realne, że nie dające się przecenić, a już na pewno zlekceważyć.
Dlatego też, powiem zupełnie uczciwie, publiczna reakcja, jaka nastąpiła w odpowiedzi na owe inicjatywy, a już zwłaszcza na kandydaturę prof. Glińskiego, mnie zdumiała. Ja oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że przy pewnym poziomie strachu, ludzie nawet najbardziej sprytni i opanowani potrafią się zachowywać jak zaszczute psy. Jednak to co zaobserwowałem w wypowiedziach komentujących zgłoszenie przez Jarosława Kaczyńskiego owej kandydatury, nawet mnie zdziwiło. Każdy – dosłownie każdy, a wśród nich nawet tak zwani komentatorzy „nasi” – czuł się w obowiązku poinformować świat, że tego akurat ruchu on nie rozumie. Przychodzili ci nieszczęśnicy jeden po drugim, i po kolei pytali: „No zaraz, ale o co tu chodzi? Przecież ten Gliński nie ma żadnych szans. Czyżby Kaczyński tego nie rozumiał?”
Jak już tu wspominałem, telewizji ostatnio raczej nie oglądam, co przy fakcie nie czytania też przeze mnie gazet, sprawia, że ja na przykład kompletnie nie mam pojęcia, czy ten Gliński, poza swoim pierwszym wystąpieniem obok Jarosława Kaczyńskiego na konferencji prasowej, w jakikolwiek sposób udzielał się medialnie. Natomiast muszę powiedzieć, że widziałem fragment jego, że tak powiem, programowego wystąpienia, i pomyślałem sobie od razu, że wystarczy by on się jeszcze parę razy tak podlansował, to trafi na listę najbardziej popularnych polskich polityków właśnie. Dlaczego? Ano dlatego, że jest zwyczajnie bardzo dobry. I to bardzo dobry nie w tym sensie, w jakim bardzo dobrzy są Kaczyński, czy jakiś choćby Wipler, ale w taki sposób, jaki w dzisiejszych czasach po prostu się nie zdarza. I wiedziałem świetnie, że jeśli on zdobędzie popularność i ludzie zaczną go rozpoznawać i kojarzyć właśnie z PiS-em, to Donaldowi Tuskowi już nic nigdy nie pomoże.
Tymczasem banda tych kompletnie głuchych i ślepych bałwanów stała z wykrzywionymi w szyderstwie twarzami i jak zaklęcie powtarzała tę jedną głupią do bólu myśl: „Ten Kaczyński musi być naprawdę chory, jeśli sądzi, że ten jego Gliński może kiedykolwiek zostać premierem”.
Jak mówię, nie wiem, czy Piotr Gliński prowadzi dziś jakiekolwiek życie publiczne, jednak z tego co widzę, myślę, że tak. Myślę też, że ci wszyscy głupcy, trzymający się pod boki ze śmiechu, zamiast się natychmiast zamknąć i nazwiska tego Glińskiego pod żadnym pozorem nie wypowiadać, a przy okazji w ogóle nie zabierać głosu w temacie pisowskiej ofensywy, jak biedne, zagubione we mgle dzieci, dodają sobie animuszu, śmiejąc się z tych, którzy roztropnie zostali w domu. Myślę, że tak to właśnie jest, bo widzę, co się dzieje. Dziś na przykład kompletnie się odkrył Jan Hartman, człowiek dotychczas szczycący się tym, że jest zabójczo wręcz racjonalny, i zawołał na tyle głośno, by go usłyszała cala Polska, że trzeba się kurwa ratować, bo PiS podnosi głowę.
I ja myślę, że to co on właśnie zrobił jest czymś fantastycznie symbolicznym. To właśnie on – Hartman pokazał kim oni wszyscy tak naprawdę są. Nędznym, pozbawionym zarówno intelektualnej, jak i czysto praktycznej możliwości reagowania na zagrożenia, towarzystwem tak zwanego popularnie kręcenia lodów, które bez wsparcia służb i mediów, nie są prawdopodobnie nawet w stanie się podetrzeć. Przyszedł wrzesień i Jarosław Kaczyński – przecież nie pozostawiający nawet na moment cienia wątpliwości co do tego, że on swoje życie w tej chwili traktuje już tylko jako służbę i zadanie – zrobił parę pozornie drobnych gestów, które jednak ludzie roztropni natychmiast odczytali jako początek czegoś bardzo znaczącego. Przyszedł wrzesień i naprawdę nie trzeba było szczególnego sprytu, żeby zrozumieć, że jeśli w ostatnich tygodniach w niemal każdej swojej wypowiedzi Jarosław Kaczyński podkreślał, że on się bardzo dużo modli, to on tym swoim wyznaniem cos nam chce powiedzieć. Tymczasem te głuptaski jedyne co potrafili zrobić, to rechotać. Jak zawsze zresztą.
W poprzednim swoim tekście – niespodziewanie chyba jednak raczej zlekceważonym – przedstawiłem ów obraz Tbilisi, otoczonego tym pięknymi wzgórzami, no i tego przepysznego pałacu na jednym z nich, z którego jego ubrany w czarną zbroję mieszkaniec od lat miał na to miasto i tych ludzi uważne bardzo oko. Obraz tego miasta, tego unoszącego się nad miastem pałacu, z tym jego bardzo złowrogim mieszkańcem, który nic nie mówi, w milczeniu czekając już tylko na ten dzień. Oczywiście, zachowując tu dziś wszelkie konieczne proporcje, chciałbym wszystkim nieprzyjaciołom Jarosława Kaczyńskiego powiedzieć, że okazaliście się – i nadal się okazujecie – co najmniej tak nieroztropni jak prezydent Saakashvili, który dziś już pewnie wie, co miał zrobić choćby jeszcze rok temu. Że Adam Michnik by się na niego obraził? I cóż takiego? W końcu z Michnika własnych słów wynika, że akurat od Sakashvillego on nigdy nic nie wymagał.
Wspomniałem o proporcjach. Jestem pewien, że wszyscy czytelnicy tego bloga wiedzą, co mam na myśli i jakie są moje intencje. Zawsze bowiem chodzi o to samo. O to, że z jednej strony są ludzie źli, a z drugiej ludzie dobrzy. I niestety grzech zarówno pychy, jak i naiwności jest dostępny wszystkim, niezależnie od pochodzenia. Dla nas – też tak jak to się dzieje zawsze – raz z radosną korzyścią, a raz z poczuciem bolesnej utraty.

Muszę przyznać, że jak idzie o ten rok, nie jest tak źle, jak sie obawiałem jeszcze w sierpniu. I choć pracy w szkole na którą liczyłem nie dostałem, w dodatku EMPiK w tym roku nie dał mi już zupełnie nic, a tam gdzie pracowałem i wciąż pracuję straciłem dwie godziny, to jakoś wciąż ciągnę. Natomiast nie będę ukrywał, że bez dotychczasowego wsparcia, nie uciągnę. A zatem proszę kupować książki i wspomagać ten blog w tradycyjny sposób. Numer konta jest obok. Dziękuję.

piątek, 5 października 2012

Gruzja - moja miłość. A ich wściekłość.

Ponieważ mam już swoje lata, pamiętam dość dobrze rok 1968, a więc czas, kiedy to wojska Układu Warszawskiego rozdeptały Czechosłowację. Byłem wtedy na wakacjach u siebie w Sławatyczach i pamiętam, jak nagle pojawiło się najpierw owo przedziwne buczenie, którego nigdy wcześniej nie słyszałem, a potem pokazały się te samoloty. Duże, dziwne samoloty, których też nigdy wcześniej nie widziałem. Leciały w całych eskadrach i wydawały ten przedziwny dźwięk. Miałem wtedy dopiero 13 lat, a więc nie wiedziałem, co się dzieje. Dopiero to starsi ode mnie ludzie wyjaśnili mi, że to są sowieckie samoloty, które lecą na Czechosłowację. Potem jeszcze spotkałem pewnego bardzo już starego człowieka – nazywał się Żurek, a może Żuryk – i zobaczyłem jak on płacze. Zwyczajnie, szczerymi łzami, z tego powodu, że oto Ruscy zaatakowali Czechosłowację.
Wspomnienie to zostało ze mną już na całe życie. I to pewnie nie najbardziej wspomnienie tych samolotów, ale właśnie owego staruszka, który się pobeczał, bo zobaczył jak Ruscy lecą na Czechosłowację. Jako ktoś, kto swój antykomunizm, a może jeszcze nawet bardziej anty-rosyjskość, wyssał z mlekiem matki, trochę oczywiście tę reakcję rozumiałem, no bo, cholera, kiedy się widzi jak sowieckie samoloty lecą, i diabli wiedzą, co ci którzy je wysłali sobie kombinują – żartów nie ma. Z drugiej strony, zawsze się zastanawiałem, cóż ten człowiek musiał mieć w głowie, jakie myśli nim wstrząsały, że w sytuacji, która przecież – jeśli w ogóle – jego akurat dotyczyła naprawdę bardzo pośrednio, zareagował tak emocjonalnie. I powiem szczerze, że przez cały ten czas, traktowałem ów wybuch rozpaczy, jako jednak pewnego rodzaju eksces.
Kiedy nadeszły do nas pierwsze wyniki wyborów w Gruzji, nie płakałem. Dlaczego? No bo nie. Jakoś po prostu nie płakałem. Nie płakała też pani Toyahowa, ale też nie płakała starsza Toyahówna, która – co akurat niektórym z nas jest wiadome – na temat płakania ma wiele do powiedzenia. Nie zmienia to faktu, że owe pierwsze wyniki wprawiły nas wszystkich w nastrój czarny jak – tu nieustające ukłony dla King Crimson – biblijnie bezgwiezdna noc. Popatrzmy bowiem co się stało. Oto ów wielki, dumny i wspaniały naród wybrał sobie na przywódcę człowieka, którego autoryzuje jedynie to, że jest niezmiernie bogaty, i że jego syn jest ogólno-gruzińskim celebrytą. Cała reszta to już czysta, najbardziej jednoznaczna Rosja. I oto Gruzini zdecydowali, że dla nich będzie najlepiej, jak to on właśnie się nimi zajmie.
I oto jest wymiar podstawowy. Gruzini na swojego prezydenta, czy premiera, wybierają kogoś, kto jedyne co ma, to pieniądze i syna –znanego popowego piosenkarza. Jest jednak coś, co w moim odczuciu znaczenie przerasta wszystko to, z czym mieliśmy do czynienia wcześniej, a co przez swoją wartość symboliczną może już tylko budzić wręcz metafizyczny lęk. Oto bowiem dowiadujemy się, że ów Rosjanin – który nie dość że w tych wyborach nie mógł nawet głosować, to jeszcze z powodów prawnych jego wszystkie interesy musi prowadzić jego żona – od lat mieszkał w tym ogromnym, przepysznym pałacu z widokiem na Tbilisi… i już wiemy, że on przez te wszystkie lata mieszkał tam, patrzył na to miasto, i czekał, aż przyjdzie jego czas. Tkwił tam jak najstraszniejsza bakteria i czekał. No i wreszcie ów czas przyszedł. Przez te wszystkie lata Gruzini chodzili po swojej stolicy, ile razy spojrzeli w górę, widzieli ów pałac, wiedzieli, że tam mieszka ten jakiś Rosjanin z Gazpromu i zapewne traktowali go jako stały element krajobrazu. No i dziś widzą na własne oczy, jak ten dziwny człowiek wreszcie do nich postanowił stamtąd zejść.
Chodzą nam po głowie wszystkie te okropne myśli i oczywiście staramy się jakoś pocieszać. Pani Toyahowa na przykład mówi mi, że przede wszystkim to co się stało w Gruzji pokazuje, że to wszystko co tak i nas tu u nas w Polsce przeraża, to nie tylko nasz problem. Że taki już jest najwidoczniej dzisiejszy świat. My mamy swoją Olę Kwaśniewska i Kubę Wojewódzkiego, a Gruzini tego jakiegoś piosenkarza. No i ze pieniądze robią wrażenie wszędzie. A drugiej strony, ci Gruzini jednak okazali się bardzo odporni. To nie jest przecież takie proste ujrzeć przed sobą człowieka, którego majątek sięga połowy majątku całego państwa i powiedzieć mu, żeby szedł w diabły. A jak by nie patrzeć, znaczna część tego społeczeństwa to mu właśnie powiedziała. I jemu i jego pieniądzom i jego pałacom, ale też i temu jego synowi powiedzieli, żeby oni wszyscy zabierali swoje rzeczy, i spieprzali do Rosji.
A zatem, tak tośmy się z jednej strony smucili, a drugiej pocieszali, a ja cały czas zastanawiałem się, co tu napisać, i w jaki sposób, by to straszne wręcz wydarzenie zapisać na tym blogu. I mimo najszczerszych chęci, nie umiałem tu znaleźć odpowiedniej metody. W pewnym momencie w Salonie24 Igor Janke opisał, jak to on dostąpił zaszczytu, by się spotkać z nowym gruzińskim premierem. Że człowiek ten zaprosił go do swojej posiadłości i oni sobie bardzo fajnie przez całą godzinę porozmawiali. A jeszcze sam Janke już tylko dla siebie odebrał odpowiednią porcję zaszczytów, bo okazuje się, że poza nim naprawdę niewielu dziennikarzy z całego świata miało okazję się tam nad tym pięknym Tbilisi polansować. Mało tego, wielu z nich, jak widziało Igora Janke wychodzącego z tego pałacu, sądziło, że to może jakiś Reuters, czy BBC. Nie wiem dlaczego – może ktoś mi tu coś mądrego podpowie – ale i to mnie odpowiednio nie zainspirowało.
I oto, proszę sobie wyobrazić, w tym momencie pojawił się nie kto inny jak sam Adam Michnik. Ja zdaję sobie sprawę z tego, że z jednej strony już parokrotnie obiecywałem, że o nim już tu ani słowa, a z drugiej wydaje się, że on akurat to jest ktoś taki, że już nawet obietnice nie są potrzebne. W końcu z Michnikiem jest trochę tak, jak z jakimś… ja wiem? Frankensteinem? Większość myśli, że to jest postać z komiksu. Jednak okazuje się, że nie. Michnik nie jest postacią z komiksu. On jest jak najbardziej rzeczywisty. W dodatku on jest dokładnie taki sam jak był przed laty, idealnie zakonserwowany, cudownie przewidywalny. Można by nawet uznać, że on już tak naprawdę dawno nie żyje, tyle że został shibernowany, a to co jest powszechnie uważane za jego opinię, tworzone jest przez starannie dobrany sztab jego najbardziej zdolnych uczniów.
I oto Adam Michnik właśnie skomentował wyniki owych gruzińskich wyborów. A jego komentarz jest tak porażający, że ja nie mam najmniejszych wątpliwości, że Adam Michnik jednak żyje. Żyje i głosi tę swoją czarną ewangelię. To bowiem nie mógłby być nikt inny. To muszą być jego słowa, i tylko jego. Tego nie byłby w stanie wymyślić nikt inny, jak tylko on. Proszę posłuchać zaledwie pierwszych zdań:
Widziałem gruziński cud; widziałem Tbilisi, miasto w stanie łaski. Dziesiątki tysięcy Gruzinek i Gruzinów, starych i młodych, przez całą noc świętowało. Wylegli na plac Wolności w centrum tego pięknego miasta i cieszyli się z wyniku wyborów do parlamentu.
Przyznać muszę, że byłem człowiekiem małej wiary: nie wierzyłem, że te wybory będą uczciwe i zakończą się dobrze. Na szczęście wierzyli w to moi gruzińscy przyjaciele. Ich wiara przesądziła o wybuchu radości na ulicach gruzińskich miast, kiedy ogłoszono, że partia prezydenta Micheila Saakaszwilego przegrała”.
No i jeszcze sam koniec tego syku:
Jeden z moich gruzińskich przyjaciół powiedział mi podczas spaceru na skrzyżowaniu ulic George'a W. Busha i Lecha Kaczyńskiego, że Saakaszwili podążył drogą Jaruzelskiego, a nie drogą Ceaucescu”.
Myślę, że wszyscy ci, którzy tu się pojawiają, rozumieją, o co mi chodzi. Oto Rosjanie wreszcie zdobyli Gruzję. Najpierw zamordowali naszego prezydenta, który w ten czy inny sposób stał im na drodze, a następnie weszli do samego Tbilisi. Wszystko w kompletnej ciszy, bez jednego wystrzału, przy kompletnym milczeniu świata. I na to Adam Michnik popada w niemal religijne uniesienie, pisząc o „mieście w stanie łaski”. I jakby tego było mało, w ów już całkowicie nie do opisania, ale też już i nie do skomentowania, sposób, wspomina to nazwisko – to jedno jedyne nazwisko – obok nazwiska amerykańskiego prezydenta, jedynie po to, by złożyć po raz kolejny już zresztą, swój hołd Wojciechowi Jaruzelskiemu.
Myślę sobie, że pewnie wielu czytelników tego bloga bardzo niecierpliwie czeka aż ja teraz wymyślę coś bardzo mocnego na temat Michnika i to coś tu zostawię, żeby straszyło pokolenia. Otóż nic z tego. Przepraszam bardzo, ale jestem całkowicie bezradny. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to tamto wspomnienie sprzed lat, kiedy ów sławatycki staruszek najpierw usłyszał, a potem podniósł swoją biedną głowę ku niebu, ujrzał te samoloty – i się rozpłakał. I wspominam też – na tyle wyraźnie na ile potrafię – wyjaśnienia, jakich wówczas dostarczała nam peerelowska propaganda, że to tak musi być, bo to jest tak zwana geopolityka, i takie tam. Dziś jesteśmy już znacznie dalej. Dostaliśmy wszystko, czego nam brakowało: wolne media, wolność, sklepy. A z tym wszystkim świadomość, że już nic nie musimy. To co mamy, to mamy, bo chcemy. Jedyne co nam zostaje, to niszczyć faszyzm. Tylko to nam zostało.
A ja już wiem, że jak wreszcie dojdzie do ostatecznego rozstrzygnięcia, to nikt nie będzie miał nic do powiedzenia. Będą się liczyły nie słowa, lecz czyny. Niewykluczone, że na słowa już nie będzie zapotrzebowania. Będziemy mieli tylko ruch. I wiem jeszcze coś. Kiedy przyjdzie pierwszy dogodny moment, taki Adam Michnik zwyczajnie wbije mi nóż pod żebro. Ot tak.

Proszę o wspieranie tego bloga. W każdy dostępny sposób. Dziękuję. Gdyby ktoś potrzebował numer konta, jest tuż obok.

piątek, 11 maja 2012

To jest film o Lechu Kaczyńskim

Nie umiem powiedzieć, czy to jest coś bardzo dziwnego, czy może zupełnie oczywistego, ale nie przypominam sobie, by sowiecki, czy rosyjski totalitaryzm został kiedykolwiek w kulturze popularnej pokazany w sposób choćby w połowie tak wyrazisty – by nie wspominać o jakiejś jednoznaczności – jak zbrodnie hitlerowskich Niemiec. Oczywiście, są książki czy filmy, popularnych nawet autorów, z których możemy się dowiedzieć, jak to za wiele naród rosyjski będzie jeszcze musiał odpowiedzieć, jednak wspomniana oszczędność jest tu wręcz uderzająca. Niezwykle znaczącym faktem na przykład jest choćby ten, że chyba najbardziej solidny dokument na temat zbrodni komunizmu „The Soviet Story” tylko teoretycznie stanowi produkcję brytyjską. Tak naprawdę bowiem, zarówno sam reżyser, jak i większość zaangażowanych w produkcję osób to Łotysze, i wydaje się, że nawet pieniądze przeznaczone na produkcje tego wybitnego w sposób oczywisty dzieła poszły właśnie z Łotwy. No ale wiadomo – Łotysze, jak wiemy, to pierwsi pomocnicy Hitlera, prawda?
Kiedy już więc jakiś czas temu dowiedziałem się, że Gruzja postanowiła użyć wszystkich swoich politycznych i finansowych możliwości, by historia owej pamiętnej samotnej wojny z Rosją o Osetię została spopularyzowana w świecie za pośrednictwem dużej hollywoodzkiej produkcji, z poważnymi hollywoodzkimi gwiazdami, wiedziałem świetnie, że z tego prawdopodobnie nic nie wyjdzie, a jeśli nawet, to ostatecznie i tak oni sami będą musieli sobie ten film nakręcić. To już prędzej Rosjanie zrobiliby w wersji na rynek amerykański film o ataku Gruzji na Moskwę, i wywalczyliby dla tego obrazu nominację do Oskara, niż ktokolwiek z branży zgodziłby się zaangażować w gruziński projekt choćby dolara. No i film, jak się okazuje, powstał i w dodatku ma, skromną bo skromną, jednak światową dystrybucję. Zatytułowany jest równie skromnie „Pięć dni w sierpniu”, jako prezydent Saakaszwili występuje Andy Garcia i pod każdym względem ów film stanowi typową amerykańską superprodukcję, w najlepszym słowa tego znaczeniu.
Poszliśmy na to z młodym Toyahem przedwczoraj wieczorem. Akurat dla tego o czym chcę dziś pisać, nie jest to całkiem najważniejsze – choć nie widzę też powodu, by ten fakt lekceważyć zupełnie – ale należy od razu powiedzieć, że jest to film znakomity. Jeden z najlepszych amerykańskich filmów tego gatunku, jaki miałem okazję oglądać w całym swoim życiu. Tam jest wszystko, a więc dźwięk, obraz, akcja, napięcie, strach, humor, wzruszenie – wszystko czego można oczekiwać, kiedy się idzie do kina dla czystej ludzkiej przyjemności. Film jest fantastycznie sfilmowany, świetnie zagrany, doskonale – co ostatnio jest rzadkością wręcz chroniczną – opowiedziany. Nie jest ani za długi, ani za krótki, jednocześnie skromny i wystawny, jest w nim nawet piękna piosenka w wykonaniu Katie Melua, i, co być może najważniejsze, nie jest w żaden sposób tak prostacki, jak możnaby się było spodziewać po filmie o Gruzji nakręconym przez kogoś, kto o Gruzji nie wie nawet tego, że to nie jest to samo co Georgia w USA.
No i niestety, część tej tajemnicy zostaje już wyjaśniona na kończących film napisach. Podobnie jak to miało miejsce przy okazji „The Soviet Story” – powtórzę, filmu najwyższej klasy – również ”Five Days of August” zostało niemal w całości wyprodukowane przez ludzi, którzy na sprawie się znają i, co najważniejsze, sprawę mocno i szczerze przeżywają. Reżyserem jest Fin, a reszta nazwisk, to albo nazwiska gruzińskie, albo kojarzone raczej z byłymi republikami nadbałtyckimi. Jak idzie o Amerykanów, to mamy tylko świetnego Garcię, Van Kilmera i jeszcze parę osób, w tym – jak się dowiaduję – Sharon Stone, która dorzuciła do tego projektu okrągły milion swoich jak najbardziej dolarów. A więc, możemy to powiedzieć raz jeszcze – to sami Gruzini zadbali o swój narodowy i historyczny interes. I to zadbali bardzo skutecznie.
Byłem z moim synem wczoraj na tym filmie, i oprócz nas, na sali była tylko jedna osoba. W ten sposób chciałbym przejść do głównego powodu, dla którego w ogóle piszę te słowa. Otóż nawet jeśli znam, to akurat w tej chwili nie potrafię sobie przypomnieć bardziej wyrazistego przykładu na to, jak wiele potrafi zrobić propaganda, lub jej kompletny brak, a więc prosta i czysta cisza. Mamy przed sobą film, w najgorszym wypadku równie bestsellerowy jak każda tego typu amerykańska produkcja, film na który w normalnej sytuacji by szły tłumy, i okazuje się, że jakimś cudem o nim nie wie nikt. A jeśli ktoś akurat wie, to wie coś jeszcze – że to jest najprawdopodobniej jakaś beznadziejna, wykonana na potrzeby chwili, polityczna chała. Ktoś powie, że właśnie tak jest – ten film to w sposób oczywisty beznadziejna, wykonana na potrzeby chwili, polityczna chała. Tyle że nawet jeśli tak jest, to nie ma żadnych wątpliwości, że w nie większym stopniu, niż każdy inny tak zwany dramat polityczny. Nie w większym stopniu niż którykolwiek z najbardziej wychwalanych filmów gatunku w historii kina. A już na pewno mniej niż takie dzieła sztuki filmowej, jak choćby „Lista Schindlera”, czy „Szeregowiec Ryan”. A zatem, tu wcale nie poszło o to, że mamy do czynienia z głupim produkcyjniakiem. Tu bowiem sytuacja jest dokładnie taka, z jaką mamy do czynienia, słysząc choćby szyderstwa na temat wtrącania się Kościoła do seksu, o ile oczywiście nie chodzi o Kamasutrę i religie Wschodu.
Jest jednak w tym akurat filmie coś jeszcze. Otóż Gruzini zrobili film przez który oddali hołd Polsce na takim poziomie, jakiego nie udało się dotychczas zdobyć żadnemu naszemu autorowi. Film „Five Days of August” to film w jedynie trochę mniejszym stopniu o Polsce niż o Gruzji. To film, który, jeśli uwzględnić to nasze, tak typowe polskie, pragnienie bycia pierwszym gościem na weselu, powinien nas napełnić dumą wręcz nieporównywalną z niczym, co nas ze strony sąsiadów spotkało wcześniej. Kiedy czytam recenzje z tego filmu, głównie oczywiście przedstawiane w Internecie, spotykam pełen ukrytej satysfakcji zarzut, że kiedy pojawia się scena słynnego wiecu na placu w Tbilisi, tam są niemal wyłącznie flagi gruzińskie, a o tym że tam jest prezydent Kaczyński wiemy wyłącznie stąd, że w pewnym momencie widzimy jakiegoś pokazanego od tyłu wyłysiałego kurdupla. No i owszem – to jest to co widzimy, tyle że przede wszystkim, polskich flag jednak tam trochę widać, a poza tym na początku mamy jednoznaczną dedykację reżysera dla prezydenta Kaczyńskiego, natomiast już na samym końcu absolutnie porażające – ze względów o których potem – dokumentalne nagranie wystapienia Prezydenta na konferencji prasowej właśnie w Tbilisi. A to wystarczy w pełni, by wiedzieć, że w filmie głównie o tym, że kiedy Gruzja stanęła na progu politycznej anihilacji, przy całkowitej bierności cywilizowanego świata, to właśnie głos Lecha Kaczyńskiego który ją uratował, jest pokazany. Ten sam zresztą głos, który jego samego pare lat później zaprowadził do grobu. Co do tego nie może być wątpliwości. I to jest też film o tym. Podkreślę raz jeszcze – film w sposób jednoznaczny i klasyczny – świetny.
Jak mówię, podczas projekcji, na sali były trzy osoby, w mainstreamowych mediach na temat filmu – cisza, czytam notkę o filmie w Wikipedia, a tam powtarzająca się z pełnym satysfakcji uporem informacja, że film spotkał się w świecie z jak najgorszym przyjęciem, że jest nieobiektywny i ordynarnie antyrosyjski, słyszę głosy polskich komentatorów, a tam głównie zgiełk, że oto kolejna pisowska propaganda za pieniądze tego idioty Saakaszwilego, no i że oczywiście film jest żenująco slaby. Ale też przypominam sobie sam film i kolejne jego sceny, i nagle przypominam też sobie ten czas dziś już sprzed wielu lat, kiedy w Gruzji szalała zbrodnia, a Polska tonęła z jednej strony w obojętności, a z drugiej w szyderstwie, że co ten Kartofel tam się pcha na tę Gruzję? Film, zanim jeszcze słychać głos prezydenta Kaczyńskiego, zawiera dokumentalne ujęcia z wypowiedziami osób – starców, dzieci, ale też i ludzi ani młodych ani starych – którzy ściskają w rekach zdjęcia zamordowanych podczas ataku Rosjan swoich bliskich, i łamiącym się ze wzruszenia głosem, mówią, kogo stracili, a ja sobie przypominam tamtą atmosferę w Polsce, kiedy cała ta Gruzja i te ich dziwne problemy były niczym w porównaniu z coraz bardziej rosnącą potrzeba upokorzenia Prezydenta. Patrzę na ten film, który – oczywiście nie w sposób bezpośredni – pokazuje wręcz wołanie o to, by w tej ciszy, jaka zapadła na całym świecie w obliczu tych nieludzkich zbrodni – zabrał głos polski prezydent Lech Kaczyński – głos, co na tym filmie widać zupełnie jasno, wielkiego światowego przywódcy – i przypominam sobie ten rechot o pijanym snajperze. I znów patrzę na ekran… i widzę tych snajperów. I przyznaję. To prawda. Niektórzy z nich są bardzo pijani.
Przypominam sobie tamte miesiące, kiedy Gruzja stała nad przepaścią, ale też już po, kiedy to Lech Kaczyński zostawał niekwestionowanym przyjacielem Gruzji zwycięskiej, i wiem, że on dziś akurat najwięcej otrzymuje właśnie od nich. Nie od nas. Od Gruzinów. I to oni go dziś najbardziej opłakują. I to jest już wiadomość straszna. Przez jakieś zabójcze opętanie, nienawiść do Lecha Kaczynskiego doprowadziła nas do tego, żeśmy nagle, najzwyczajniej w świecie polubili Putina. Przedwczoraj na Wirtualnej Polsce doszło do bardzo ciekawej manipulacji. Otóż przeprowadzili oni sondaż wśród internautów, z którego wynikło, że 64 procent Polaków nie ufa Putinowi, natomiast 30 procent chciałoby, byśmy mieli takiego własnie prezydenta. Oczywiście te 30% robi pewne wrażenie, natomiast wyszło na to, że dla Wirtualnej Polski to wciąż za mało, a zatem wyniki tych badań podsumowali oni następującym zdaniem: „Głosów krytykujących nowego-starego prezydenta Rosji jest tylko garstka. Zdecydowana większość Internautów WP zazdrości Rosjanom tak charyzmatycznego przywódcy”. A więc to jest oczekiwany kierunek. To w tę stronę powinniśmy iść.
Niedawno miałem okazję rozmawiać z pewną bardzo bliską nam osobą – katolikiem, człowiekiem jak najbardziej wychowanym tradycyjnie, w miłości do Polski, który mi powiedział, że jeśli z jakiegoś powodu Platforma Obywatelska przestanie istnieć, on będzie glosował na SLD, albo na Ruch Palikota. A ja wiem jeszcze coś. Że oto, jeśli zabraknie też Palikota i Millera, to on poprosi, by polskim prezydentem został własnie Putin. Przynajmniej zna języki i umie grać na fortepianie. Byleby nie Kaczyński. Byle nie on.
Boże! Chroń Gruzję!

Powyższy tekst wcześniej opublikowałem w Salonie24. Zrobiłem tak ze względu na jego dość interwencyjny charakter i pragnienie, by dotarł do tych, którzy są od nas daleko. Inna sprawa, że tu akurat i tak wisiało co innego. Tak czy inaczej, wklejam go dziś i tu, a wszystkich zwyczajowo proszę o wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

czwartek, 9 czerwca 2011

Marylka: Szabla, szklanka i Gruzini

Niedawny post Toyaha o Węgrzech – nie o Kolonii, nie o Maastricht, ale o Węgrzech – i niektóre komentarze pod nim, przypomniały mi o świetnych winach naszych braci Gruzinów, o akcji wspierania Gruzinów przez kupowanie ich wina, która jakoś ucichła i zamarła, i o tym, że dwóch młodych Gruzinów z polskimi korzeniami i polskim nazwiskiem dwa miesiące temu otworzyło w Warszawie na ul. Ząbkowskiej mały sklepik z gruzińskim winem i gruzińskimi przysmakami pod nazwą Alaverdi - The Georgian Point. I pomyślałam sobie, że bardzo bym chciała, żeby im się powiodło, ale nie wiem, jak im pomóc oprócz tego, żeby kupować u nich jak najczęściej i zachęcać do tego samego tych moich przyjaciół, którzy lubią wino albo na przykład sok z granatów.
Dlaczego tak mi zależy na powodzeniu tych chłopców – poza tym, że są mi bliscy jako Gruzini, jako Polacy i jako synowie swoich rodziców, a moich i naszej Polski przyjaciół? Otóż chodzi mi tylko i najbardziej o solidarność, bez której, czego jestem pewna, stalibyśmy się w końcu nikim z tymi naszymi wspominkami o pięknej polskiej historii, a nawet może zasługiwalibyśmy na ten marny los, który nam szykują różne moce. Dla mnie sklep, który założyli chłopcy, to kawałek Gruzji, która wciąż znajduje w sobie wolę i zdolność do walki.
No a rodzina Domuchowskich to wspaniali i wyjątkowi ludzie, o których pokrótce opowiem. Znaleźli się w Polsce jako jedni z pierwszych, a może nawet pierwsi uchodźcy polityczni po 1989 roku. Nie przyjechali tu, żeby poprawić sobie swój byt ani robić interesy, lecz znaleźć azyl. Wiktor, fizyk z wykształcenia, był od lat 80. działaczem niepodległościowym i jednym z najbliższych współpracowników prezydenta Zwiada Gamsachurdii. Czy ktoś pamięta postać pierwszego prezydenta Gruzji? Wikipedia dziś poświęca mu 12 linijek tekstu, ale od Wiktora i jego żony Rusudan można dowiedzieć się, jak ciekawa i pod wieloma względami znakomita to była postać. No i jak z bliska wyglądały krwawe początki niepodległej Gruzji. Mam nadzieję, że kiedyś napiszą o tym wszystkim.
W każdym razie w 1992 roku Rosja ze swoim SPECNAZ-em wsparła zbrojnie przeciwników Gamsachurdii, a on musiał z Gruzji uciekać. Przez jakiś czas wybrany w wolnych wyborach parlament gruziński obradował konspiracyjnie w Czeczenii, gdzie też przebywał Gamsachurdija pod opieką Dżohara Dudajewa, podczas gdy w Gruzji rządził z ruskiego nadania Szewardnadze ze swoimi władzami. Wiktor z rodziną był przez rok na emigracji w Azerbejdżanie, skąd jeździł do Czeczenii na obrady uchodźczego parlamentu. W 1993 roku został porwany z Baku przez służby Szewardnadzego wraz z przyjacielem i wtrącony do więzienia. Tam przeżył bicie, tortury, czekając na wyrok śmierci – mógł się tego spodziewać, bo jego towarzyszy skazywano na śmierć i rozstrzeliwano. Pewnie tak by się stało, gdyby nie jego żona, która podjęła dramatyczną walkę o niego. Znalazła drogi dotarcia do tzw. społeczności międzynarodowej, organizacji praw człowieka i polityków. Z pewnością dzięki temu Wiktor został skazany „tylko” na 14 lat więzienia. Rusudan nie ustawała w staraniach, żeby go uwolnić i sprowadzić do Polski, gdzie pojechała wraz z dziećmi. I to się udało. W 1998 roku ktoś przekonał ówczesnego ministra SZ Geremka, żeby w czasie oficjalnej wizyty w Gruzji upomniał się o Domuchowskiego. Po dwóch dniach Wiktor był wolny i połączył się w Polsce z rodziną. Tu dorośli i wykształcili się ich synowie.
Czy muszę dodawać, że choć cała czwórka tęskni i zawsze będzie tęsknić za swoją ojczyzną, to stała się niegorszymi, a może nawet lepszymi od nas Polakami? Tak bywało z wieloma cudzoziemcami, którzy w ciągu historii osiadali w Rzeczypospolitej – z jej zasługą czy bez. Dla mnie osobiście ta znajomość jest bezcenna z innego jeszcze powodu. Ci, którzy żyli w piekle rosyjskim i podjęli z nim walkę – a walka o niepodległość na Kaukazie oznaczała zawsze prawdziwą, krwawą wojnę – wiedzą, czują i oceniają rzeczywistość polityczną znacznie lepiej niż my. Jeśli coś niecoś rozumiem z tego, co się dzieje w Polsce, w Rosji, na świecie, to w jakimś stopniu zawdzięczam to takim ludziom jak Domuchowscy – wychodźcom z Kaukazu.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...