Mój kolega Gabriel Maciejewski, znany nam troszkę bardziej jako Coryllus, ma ostatnio w głowie kilka tematów, które go absorbują w sposób zupełnie skandaliczny, a jednym z nich jest coś co on chyba trochę umownie określa mianem „uniwersytety”. Inna sprawa, że prawdę powiedziawszy, ja sam do końca nie wiem, czy to jest istotnie coś umownego, czy jak najbardziej dosłownego, bo Gabriel jest tak bardzo oczytany i tak pełen najróżniejszej wiedzy, że ja właściwie nie mam pojęcia, co on do mnie mówi. To znaczy, słucham go – lub też czytam – regularnie i z najwyższą przyjemnością, ale zdecydowanie bardziej dlatego, że nie znam nikogo, kto potrafi opowiadać w tak pasjonujący sposób, niż przez to, że jego wykłady dają mi jakakolwiek konkretną wiedzę. A więc wiem, jak mi się zdaje, że jego zdaniem cała historia świata, od narodzenia Pana do dzisiaj, to wyłącznie wojna między demonami a chrześcijaństwem, i że uniwersytety stoją bardzo zdecydowanie po stronie demonów. Poza tym, wszystko co mi pozostaje to już tylko czuć i zgadywać.
Przyznać jednak muszę, że te uniwersytety akurat mnie zainteresowały bardziej niż może i cała reszta. Chodzi bowiem o to, że ja od wielu już lat, mam niezwykle silne wrażenie, że uniwersytety w rzeczy samej są siedliskiem wszelkich trapiących nas dziś chorób. Jestem bardzo mocno przekonany, i wydaje mi się, że to przekonanie już tu w różny sposób wyrażałem, że z jakiegoś nie do końca przeze mnie rozpoznanego powodu, każdy kto przepracuje choćby kilka lat na którymkolwiek uniwersytecie, popada w rodzaj szaleństwa, przy którym to co się dzieje z niektórymi nauczycielkami w podstawówkach gimnazjach, czy choćby i w liceach, wydaje się być wakacyjną zabawą. Co ciekawe, nie tak jak w szkołach, tu nie może tu chodzić o to, że oni wszyscy są tak sterroryzowani przez studentów i ich rodziców, że aby tę agresję przeżyć, muszą uciec w psychiczną chorobę. Większość z nas świetnie bowiem wie, że jeśli w ogóle mamy mówić o terrorze, to tu mamy do czynienia z kierunkiem odwrotnym. Pracownicy naukowi na uniwersytetach mają władzę pełną i egzekwują ją z pełną swobodą i, można by powiedzieć, zamiłowaniem… gdyby nie ten właśnie fakt. Oni w swojej poważnej większości są obłąkani. I wcale nie mam tu na myśli tylko tych wręcz już przysłowiowych staruszków-wariatów, odjechanych naukowców, którym wszystko się kojarzy z nieskończonością. Mówię o wszystkich. Nawet o jakichś niedorobionych filologach uczących gramatyki opisowej. A to by wskazywało na to, że oni na tych uniwersytetach jednak cierpią. Dlaczego?
Żeby nie poruszać się wyłącznie w sferze publicystycznej retoryki, pozwolę sobie na parę przykładów z tak zwanego życia. Wiem przy tym z całą pewnością, że gdybyśmy nie rozmawiali ze sobą na blogu, lecz zwyczajnie przy flaszce w jakimś przytulnym kąciku, już w tej chwili podniósłby się las rąk i wszyscy zaczęliby wołać: „To może ja coś opowiem!” Tak się jednak składa, ze to ja tu jestem dziś szefem, więc proszę posłuchać. Studiowałem tę filologię w Sosnowcu i zajęcia z fonologii mieliśmy z człowiekiem nazwiskiem Ruszkiewicz. Z wyglądu przypominał on trochę młodego Stefana Niesiołowskiego i korzystał jedynie z dwóch zestawów ubrań. Wykłady prowadził w garniturze, zawsze tym samym, zajęcia – zawsze w tych samych spodniach i polo nieokreślonego koloru. Lubiliśmy go, bo się zabawnie jąkał i był zawsze w dobrym humorze. Nienawidziliśmy go, bo był kosmitą. Egzamin wyglądał u niego tak, że człowiek przychodził, udzielał odpowiedzi w sposób jednoznaczny całkowicie idealnych, na co Ruszkiewicz mówił: „P… p… panie kolego, idź się pan o… o… żeń” i wstawiał do indeksu dwójkę. Albo na egzaminie zadawał pytanie: „P… powiedz mi p… pan miasto w Polsce, gdzie mamy b… b… bezdźwięczne „l”. A po chwili sam odpowiadał „P… Przemyśl. Idź się pan p…. poucz”. I odsyłał studenta z dwóją na wrzesień.
Literatury uczyła nas kobieta o nazwisku Wiszniowska. Ta z kolei miała taki zwyczaj, że jeśli kogoś nie lubiła – najczęściej były to dziewczyny – patrzyła na którąś z naszych koleżanek, słuchała jak odpowiada na zadane pytanie i nagle jej przerywała uwagą: „Pani śmierdzi”. Zdawałem u niej egzamin wstępny. Siedziała wprost przede mną, jadła słonecznik i wypluwała w moją stronę skorupki. Kiedy byłem na trzecim roku, pokochała mnie. Bez względu na to, czy coś umiałem, czy wygadywałem kompletne bzdury, zwracała się do mnie „panie Krzysieńku” i dawała mi czwórkę. Zawsze czwórkę.
Praktycznego angielskiego uczył nas człowiek nazwiskiem Anthony Jeffrey i wieść niosła, że był on absolwentem Oxbridge. Lubiliśmy go niezmiernie, bo się z nami upijał, nie miał żadnych wymagań, a oceny do indeksu wpisywał jednobrzmiące: „Amazing!” I do tego datę – 3.14.3611.
Zajęcia z tak zwanej gramatyki kontrastywnej mieliśmy z doktorem Jakubczakiem. Był bardzo gruby – coś na kształt Piotra Semki – chodził w obcisłym elastycznym polo i w spodniach na szelkach, wszędzie ze sobą nosił siatkę na zakupy, wypełnioną całą kupą batoników Prince Polo i gazetą „Przyjaciółka” i wszyscy wiedzieli o nim, że uchodzi za „największego w Europie specjalistę od predykatów”. Baliśmy się go tak bardzo, że pewnego dnia, kiedy mu podczas zajęć puściły szelki i został w samych gaciach, nikt nawet nie sapnął. Egzamin wyglądał tak, że pisał go jednocześnie cały rok w czterech salach. On przyszedł, podał nam temat i powiedział, że wróci za półtorej godziny… i sobie poszedł. Przez te półtorej godziny wszyscy siedzieliśmy sami, cichuteńko jak trusie, i pisaliśmy najlepiej jak tylko mogliśmy. Po półtorej godzinie wrócił, zebrał prace i powiedział, żeby przyjść do niego za pięć minut, to poda wyniki. Na to spotkanie wysłaliśmy naszą koleżankę, pewną Ewę z Sanoka, która się niczego nie bała. Ewa do niego poszła, a on jej powiedział, że wszyscy oblali. Ewa zapytała go, jak on to zrobił, że sprawdził 60 prac w pięć minut, na co Jakubczak wysapał – on z reguły sapał – że on je tylko przejrzał i wyszło mu że wszyscy oblali. Na to Ewa sprytnie go poprosiła, by on jej powiedział, jaki ona zrobiła błąd, tak by na przyszłość wiedziała lepiej. Jakubczak powiedział jej na to, że jego najbardziej zdenerwowało to, że wszyscy pisali „container” zamiast „vessel”, na co Ewa pochwaliła się, że ona akurat napisała „vessel”. Odpowiedź brzmiała: „Widocznie gdzieś zrobiła pani jakiś inny błąd”.
I tak oczywiście można by w nieskończoność, oczywiście cytując też przy tym wspomnienia naszych przyjaciół i krewnych wszystkich pokoleń. A ja muszę tylko jeszcze wrócić do tego fragmentu moich refleksji, w którym wspomniałem, że uniwersytecki rodzaj obłąkania znacznie przewyższa nawet to, z czym mamy do czynienia w szkołach. Otóż chodzi o to, że ci ludzie niekiedy opuszczają swoje uniwersytety by popisywać się na zewnątrz. Pamiętam jak w drugiej klasie liceum z jakiegoś powodu chemii nas uczył niejaki Mrowiec – człowiek właśnie z Uniwersytetu Śląskiego. Wszyscy byliśmy bardzo poruszeni, bo fakt że nas będzie uczył jakiś doktor z Wydziału Chemii UŚ, traktowaliśmy jako wielkie wyróżnienie. Pamiętam, jak musieliśmy umieć coś, o czym dziś już nie mam bladego pojęcia, a co polegało na tym, by na tablicy zapisywać jakieś potwornie długie ciągi cyfr, liter i znaków. On mnie z tego pytał, wstawiał mi dwóję i odsyłał na miejsce nieodmiennie mówiąc: „Siadaj, debilku”. Po jakimś czasie umiałem te ciągi wręcz na pamięć. Umiałem je tak, że robiłbym je z zamkniętymi oczami zerwany z najgłębszego snu. Szedłem do odpowiedzi, rysowałem mu na tablicy wszystko jak należy, a on mi dawał dwójkę i mówił „Siadaj, debilku”. Ja go pytałem, co ja zrobiłem źle, a on mi mówił: „Naucz się, debilku, to będziesz wiedział”. W końcu wstawił mi siedem dwój pod rząd, i na wakacje wysłał mnie z poprawką. Nie wiem, na co on cierpiał, w każdym razie, w następnym roku wrócił na uniwersytet, a ja tej poprawki nigdy nawet nie zdawałem. Myślę, że nauczyciele z mojego liceum – też w znacznej większości mocno stuknięci – wiedzieli, że do ludzi z uniwersytetu ktoś bez wieloletniej praktyki psychiatrycznej nawet nie powinien podchodzić, więc mi to darowali. Tak na marginesie, to był bardzo zabawny wrzesień. Ja już byłem w trzeciej klasie, chodziłem cały miesiąc za panią z chemii i pytałem, kiedy mogę zdawać te poprawkę, a ona mnie przeganiała i mówiła, żebym nie zawracał jej głowy. W końcu dałem jej spokój.
Ja akurat miałem to szczęście, że studiowałem w PRL-u. Z tego co dziś się dowiaduję, obecnie jest jeszcze gorzej, choćby z tego względu, że dzisiejsi wariaci, jak już idzie o sam poziom zawodowy, są znacznie mniej sprawni i kompetentni. Inna sprawa, że ponieważ studenci też są dziś o wiele głupsi, niż byli lata temu, relacje właściwie są zachowane. Poza tym, w sposób całkowicie naturalny, dzisiejsi magistrowie, doktorzy, docenci, czy może nawet i profesorowie, też już są z nowego rzutu. Z zatem o kimś takim jak „największy w Europie specjalista od predykatów” nie ma co mówić. Pozostaje wyłącznie świr. No i oczywiście ta nieodmienna zagadka: „Lubi mnie, czy nienawidzi?” Bo tak naprawdę to jest jedyna istotny w tym interesie element. Szczególnie żywy, gdy się uwzględni znane nam wszystkim podziały polityczne, przy których problemy wynikające z tego, że się w latach 70-tych było pobożnym patriotą, wyglądają jak wesoły psikus. No ale to już jest temat na inną opowieść – no i na inne, bezpieczniejsze czasy.
Ktoś w tym, momencie powie, że ja tu załatwiam swoje sprawy. Otóż nic nie załatwiam, bo tu się nic nie da załatwić. Mamy bowiem do czynienia z uniwersytetem, a więc miejscem gdzie zwykle, obowiązujące w świecie cywilizowanym, reguły nie istnieją. Uniwersytet to świat gdzie przede wszystkim nie ma mowy o jakiejkolwiek odpowiedzialności. Ja nie wiem, co musiałaby zrobić jakaś pani doktor, żeby ją wezwał na rozmowę dziekan, czy kto tam teraz rządzi, i powiedział jej, żeby się jednak wzięła w garść, bo pełni bardzo odpowiedzialną funkcję i przy tym nie reprezentuje tylko siebie. Zabić studenta? No, może. Może to by stanowiło jakiś argument. Tak jak jest, mamy do czynienia z sytuacją całkowicie patologiczną. Uniwersytet, a więc szkoła teoretycznie mająca decydować o rozwoju społeczeństwa, stanowi patologiczne środowisko poza wszelką, również wewnętrzną, kontrolą. I muszę to podkreślić raz jeszcze. Mnie wcale nie chodzi o rozliczanie się z jednym przypadkiem i z jednym okresem w naszej historii. To jest autentyczna patologia przekraczająca granice czasów i regionów. Uniwersytet. Widzimy to od dziesięcioleci, wciąż w nieco innej formie, a zawsze takie samo. Co to za cholera? Chyba jednak trzeba się będzie zwrócić do Coryllusa, i poprosić go, żeby nam to jakoś przystępnie wytłumaczył. Nie używając języka typu: „Termin ‘predykat’ może oznaczać funktor zdaniotwórczy od (co najmniej jednego) argumentu nazwowego”. I on wtedy nam powie, kiedy to się zaczęło, i kto to tak zorganizował. Mam nadzieję, że on nam tylko nie zasugeruje, że to wszystko przez Czechów. Bo to by dla mnie było już zbyt straszne.
Ostatnio zaktywizował się tu pewien troll, który uznał, że skoro ja nie publikuję ostatnio podziękowań za wpłaty na blog, oznacza to, że nie mam komu dziękować, a to świadczy o tym, że ten blog pada. Ma on rację o tyle, że faktycznie, jeśli przyjdzie taki czas, że nie będzie komu dziękować, ten blog padnie. Natomiast, póki co, sprawy się mają tak, że ja mam tak dużo tych wpłat, że spisywanie ich zabiera mi zbyt dużo czasu i po prostu odkładam tę robotę na kolejny dzień. Wiem że to brzydko z mojej strony, ale ponieważ staram się rekompensować to moje lenistwo kolejnymi wpisami, mam nadzieję, że spotkam się ze zrozumieniem. w każdym razie wszystkim dziękuję i proszę o mnie pamiętać, bo fakt jest taki, że ja w istocie z prowadzenia tego bloga żyję. No i z książek. Więc o nich też proszę pamiętać. Dziękuję.