Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Leonardo DiCaprio. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Leonardo DiCaprio. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 14 stycznia 2014

Kto się boi Leonarda DiCaprio?

Gdybym miał wymienić 100 filmów, które uważam za najlepsze, mógłbym to zrobić w jednej chwili, i nie miałbym z tym najmniejszych kłopotów. Gdybym miał napisać na ten temat książkę, jestem pewien, że pisanie jej zajęłoby mi jeszcze mniej czasu, niż pisanie książki o zespołach. Czy dlatego, że znakomitych filmów jest więcej, niż znakomitych piosenek? Oczywiście, że nie. Natomiast z całą pewnością znakomitych filmów jest więcej, niż znakomitych muzycznych projektów, a część z nich bije zespoły o głowę. Wśród nich są dwa, które, gdyby były piosenkami, prawdopodobnie słuchałbym ich na okrągło od rana do nocy. Najlepsze? Ależ skąd. Natomiast faktycznie bardzo dobre. Wyjątkowe.
Pierwszy z nich to film Terry’ego Gilliama „Fisher King”, drugi – komedia Chrisa Columbusa „Mrs. Doubtfire”. Co łączy oba filmy? Przede wszystkim, z mojego punktu widzenia, oprócz tego, że są bardzo dobre, to, że są – niezależnie od wszystkiego innego – niezwykle wzruszające, a po drugie, że i jeden i drugi, w pierwszych po premierze recenzjach zostały kompletnie zniszczone przez krytyków „Gazety Wyborczej”. O ile sobie dobrze przypominam, zarówno jeden, jak i drugi został przez „Wyborczą” wyróżniony jedną gwiazdką, natomiast to co pamiętam już bardzo dobrze, o „Mrs. Doubtfire” recenzent „Wyborczej” napisał, że tam jedyna warta uwagi scena, to fragment, gdy Robin Williams tańczy z miotłą do dźwięków piosenki zespołu Aerosmith; jak idzie natomiast o „Króla Rybaka”, jedyna dobra scena, to ta, gdy Jeff Bridges mówi Mercedes Ruehl, że ją kocha i oboje zwalają półkę z kasetami video.
W czym rzecz? Otóż, jak na ironię, obie dwie sceny, przyjęte przez recenzenta „Wyborczej” (mam bardzo mocne podejrzenie, że był to aktywny do dziś Paweł Mossakowski), jako najlepsze, to są jednocześnie jedyne dwie sceny, których tandetność, głupota i całkowita zbędność, oba filmy, na szczęście nieskutecznie, psują. Scena, kiedy Robin Williams tańczy z miotłą, a w tle słyszymy to nieszczęsne Aerosmith, jest tak kompletnie pozbawiona sensu, tak odstająca od całości filmu, tak dla niego obca, że to jest aż porażające. To jest scena, która robi wrażenie czegoś, co tam zostało wstawione wyłącznie z powodu jakichś nieujawnionych nigdy zobowiązań biznesowych. W tym filmie, wszystko od początku do końca jest doskonale prawdziwe, natomiast te parę minut równie dobrze można poświęcić na wyjście do toalety, lub do lodówki po piwo.
A teraz mamy tego Gilliama. Tam z kolei wprawdzie nic nie jest prawdziwe, bo ten film to od początku do końca klasyczna bajka, natomiast w momencie, gdy oni się zaczynają całować i przewracają tę półkę, jedyne, co biedna publiczność może zrobić, to zacząć rwać włosy z głowy, krzycząc: „Po co, do ciężkiej cholery!!!” Człowiek z „Wyborczej” jest jednak zachwycony, podczas gdy dotychczas się nudził.
Obie opisane wyżej sceny mają w sobie jeszcze coś. Zarówno ten taniec, jak i ta bezsensowna demolka, robią wrażenie czegoś, co zabija całe to wypełniające oba filmy wzruszenie. Obie te sceny robią wrażenie, jakby chciały nam zakomunikować, że te nasze łzy, ten nasz śmiech, to przejęcie, były kompletnie niepoważne. One robią wrażenie, jakby ktoś nam chciał dać do zrozumienia, że jeśli myśmy się aż tak bardzo wzruszyli, to znaczy, że jesteśmy kompletnymi bałwanami, bo przecież to jest tylko film, a więc zabawa. Czas na prawdziwe emocje przyjdzie wraz ze sztuką prawdziwą.
Co mi strzeliło do głowy, żeby po serii tych tak bardzo poważnych tekstów, nagle pisać o filmach? Otóż przy okazji notki o aktorach, pojawiło się nazwisko wielkiego amerykańskiego aktora Leonardo DiCaprio, a mój kumpel Stinger49 podziękował mi za to, że pochwaliłem akurat DiCaprio, bo on akurat w swoim środowisku za to, że go szanuje, jako wybitnego aktora, jest konsekwentnie wyśmiewany. A ja, ponieważ doskonale znam tę reakcję, i kilka już razy przymierzałem się do tego, by się z nią zmierzyć, pomyślałem sobie, że może jednak spróbuję raz jeszcze.
Otóż, jak wiemy, kiedy DiCaprio miał już za sobą trzy autentycznie wielkie role, w „Co gryzie Gilberta Grape’a”, w „Chłopięcym świecie”, no a może przede wszystkim w „Pokoju Marvina”, być może jednym z najwybitniejszych filmów w historii kina – zagrał główną rolę w „Titanicu” Camerona, i od tego momentu zaczął być przez cały tak zwany „poważny” świat filmu traktowany, jako symbol wszystkiego, co w kinie, a może i w całej sztuce, najgorsze. Dlaczego? Czy on może źle zagrał? Ależ skąd? Raz, że on zagrać źle nie mógł, a to z tego prostego powodu, że ktoś, kto wcześniej zagrał Gilberta Grape’a, czy owego Hanka, źle grać zwyczajnie nie potrafi, a dwa, że „Titanic” to był od samego początku ten rodzaj produkcji, przy którym nikt sobie nie mógł pozwolić na jakąś fuchę. Może w takim razie ten film był tak beznadziejny, że został nagrodzony aż jedenastoma Złotymi Malinami? Nie. On był tak wybitny, że został nagrodzony jedenastoma Oscarami. Ja oczywiście znam osoby, które o Oscarach wypowiadają się wyłącznie w tonie szyderstwa, ta liczba jednak o czymś świadczyć musi. Za co więc, od momentu, gdy DiCaprio wystąpił w „Titanicu”, zaczął być w pewnych środowiskach wyłącznie wyszydzany? Jako aktor, jako człowiek i, przed wszystkim, jako symbol. I czemu praktycznie on już nigdy, mimo tego, że zawsze, aż do dziś, kiedy już pewnie wreszcie dostanie tego swojego Oscara, grał role jak najbardziej ważne, w bardzo poważnych filmach, nie był traktowany przez owe środowiska inaczej, jak z szyderczym przymrużeniem oka?
Otóż ja mam na to odpowiedź, i to jest coś, czego nie mogę oderwać od tego, o czym pisałem przy okazji tych dwóch nieszczęsnych, starych recenzji z „Wyborczej”. Otóż film o „Titatnicu” był w najbardziej oczywisty sposób zaprzeczeniem, a jednocześnie protestem wobec tego, do czego przez ostatnie lata próbuje się doprowadzić światowe kino, a więc albo jakichś nieznośnie pretensjonalnych europejskich nudziarstw w rodzaju Bergmana, czy Kieślowskiego, czy ich wciąż, wręcz do porzygania, odradzających się naśladowców, czy to w Danii, czy we Francji, albo kompletnie nieistotnych komputerowych popisów dla idiotów. Czyli tak naprawdę tego, na czym zasadzać się ma przyszłość współczesnego kina. A, co najgorsze, protestem jak najbardziej udanym. Wręcz bezbłędnym. Strzałem w czystą dziesiątkę.
No i jeszcze ten DiCaprio. Aktor, który najlepiej, jak tylko się dało, przypomniał to, o co od zawsze chodziło w byciu aktorem, a więc wyłącznie to odwieczne uwodzenie. Piękny, młody, wręcz idealny kochanek; mądry, dzielny, męski, utalentowany… A oni tego już wytrzymać nie potrafili. Zobaczyli sukces męskości, a przy okazji tradycji, w wydaniu modelowym, i dostali cholery. A swoją nienawiść skoncentrowali na tym, co było pod ręką, a więc na aktorze.
Ja do dziś pamiętam moje wszystkie kolejne spięcia z kolejnymi szalenie wykształconymi znajomymi, którzy wówczas, po sukcesie „Titanica”, nie dali sobie jednego marnego słowa powiedzieć na temat tego, jak wielkim aktorem jest DiCaprio. Ja im mówiłem o Grapie, o tym Hanku, mówiłem o filmach, które on kręcił aktualnie – bez efektu. Nawet Agnieszka Holland nie pomogła. Ten laluś z „Titanica”? To chyba jakieś wolne żarty! Ludzie! Trzymajcie mnie! A ja sobie już tylko myślałem, jakaż to potęga drzemie w prostych kompleksach.
Właściwie, jak sądzę, mógłbym tę notkę już kończyć, ale przychodzi mi do głowy coś, co, do czego prawdziwości wcale nie jestem przekonany, ale, skoro już się tej myśli uczepiłem, muszę ją pociągnąć. Otóż to, co mnie zastanawia, to fakt, że o ile DiCaprio – a co do tego, że to była robota wykonana co najmniej na poziomie, chyba nie mamy wątpliwości – został po sukcesie „Titanica” wyszydzony do końca, tego losu uniknęła Kate Winslet. Jej akurat ten film w żaden sposób nie zaszkodził. Ona i nigdy nie przestała, ale i wciąż jest traktowana przez tak zwane „towarzystwo”, jako wielka aktorka. Czemu, do ciężkiej cholery? Otóż tu też mam odpowiedź. To że Winslet jest kobietą, tym durniom nie przeszkadza. Oni kobiet mają wokół pod dostatkiem. Kobiety nigdy nie wymarły. Inaczej jest, jak idzie o mężczyzn. Tu mamy do czynienia z prawdziwym dramatem. Patrzy taki Mossakowski, czy inny Felis, na DiCaprio i czuje strach. Nie rozumie tego strachu, nie wie o nim nic, ale się boi. No a skoro się boi, to jak każde zwierzę, reaguje agresją. I stąd to wszystko.
Co było do powiedzenia. A mi już tylko pozostaje podziękować mojemu koledze Singerowi za inspirację. Bez niego, ten tekst by pewnie nie powstał.

Proszę o wspieranie tego bloga, a jeśli ktoś z nas bardzo lubi aktora DiCaprio, i ten tekst mu przyniósł pewną satysfakcję, to proszę tym bardziej. Dziękuję.

sobota, 2 lutego 2013

Być jak Justin Bieber

Ponieważ zrobiło się nam ostatnio bardzo poważnie, myślę, że nie zaszkodzi, jeśli się dziś, przy okazji weekendu, pozastanawiamy na sprawami lekkimi, acz wciąż jak najbardziej interesującymi, a mianowicie nad ludźmi, którzy odnieśli sukces i tym samym stali się obiektem publicznego szyderstwa, a często i żywej nienawiści.
Ktoś zapewne już pomyślał, że ja będę pisał o sobie i moim koledze Gabrielu Maciejewskim, bo raz, że my piszemy wciąż albo o sobie, albo ze względu na siebie, a dwa, że w rzeczy samej obaj odnieśliśmy pewien sukces, i za to spotkały na nas najróżniejszego rodzaju nieprzyjemności. Jednak nie. Nie będzie ani o mnie, ani o nim, ani o tej całej – naprawdę fantastycznie zorganizowanej – akcji, która ma na celu doprowadzenie nas do tego, byśmy, zmęczeni tą nagonką, zwyczajnie machnęli na to wszystko ręką i raz na zawsze zeszli im z oczu. Chciałbym natomiast, owszem, zwrócić uwagę na pewien mocno w życiu społecznym widoczny obyczaj, polegający na tym, że pewnych ludzi sukcesu się wręcz ubóstwia, podczas gdy innych bezlitośnie tępi. W jednym i drugim wypadku dokładnie za to samo – a mianowicie za to, że odnieśli sukces.
Osobiście uważam, że ten typ podejścia do świata wynika z bardzo poważnych kompleksów, czy nawet bardziej poważnych psychicznych zaburzeń, i opiera się na nieustannej walce dwóch przeciwieństw: jedno reprezentowane przez wyznanie: „Ja też bym tak umiał”, a drugie przez jego odwrotność: „Ja bym tak nigdy nie umiał”. Jestem głęboko przekonany, że wielu z nas w ten właśnie sposób patrzy na świat. Z jednej strony, jako na przestrzeń, którą wypełniają wielcy profesorowie, pisarze, aktorzy, piosenkarze, politycy, piękne kobiety i przystojni mężczyźni, którymi my nigdy nie będziemy, bo ani nie mieliśmy wystarczająco dużo talentu, albo pieniędzy, albo czasu, albo po prostu szczęścia, i jedyne co nam pozostaje, to pochylać przed nimi nasze głowy w milczącym szacunku, lub wykrzykiwać słowa podziwu w ekstazie zachwytu. Z drugiej natomiast, widząc go jako tę piękną domenę pięknych ludzi, do której wciąż aspirują niektórzy z nas, i niewiadomo z jakiej cholera racji, niektórym z nich się udaje. Czego jednak dotychczas nie udało mi się do końca zbadać, to, w jaki to sposób my potrafimy ocenić, który z nich to ktoś, którego pozycja jest realna i publicznie potwierdzona, a który zamiast dzielnie trwać w tym naszym wspólnym marazmie, bezczelnie – bo skutecznie – aspiruje. Nie wiem tego do końca, coś jednak tam wiem. Weźmy dwóch znakomitych piosenkarzy, tak się złożyło, że obu o tym samym imieniu, Justin. Mam na myśli Timberlake’a i Biebera. Dla każdego nieuprzedzonego, i jako tako znającego się na piosence człowieka, między jednym a drugim nie ma żadnej jakościowej różnicy. Zarówno Timberlake jak i Bieber to gwiazdy najwyższej wielkości. I nie ulega wątpliwości, że ani jeden ani drugi nie osiągnął tego co osiągnął, przy pomocy jakieś lewego myku, którego nikt nie zauważył, i mamy teraz to co mamy.
Ale jak idzie o tych dwóch, to jeszcze jedna rzecz jest oczywista – Bieber od Timberlake’a jest znacznie wybitniejszym wokalistą. Timberlake jest świetny, natomiast ktoś taki jak Bieber pojawia się raz na wiele, wiele lat. Tak się jednak stało, że, pomijając jakieś głupie gimnazjalistki, cały świat z Biebera kpi. Dla całego świata – odliczając z tego jego fanów – Bieber to kupa śmiechu. Timberlake to poważna gwiazda, szanowany aktor i celebryta, autor fantastycznego comebacku, natomiast Bieber to bałwan i pajac. Jestem pewien, że jeśli któregoś dnia ogłoszony zostanie występ Timberlake’a czy w Gdańsku, taka „Gazeta Wyborcza”, czy choćby Facebook eksplodują okrzykami zachwytu, do jakiego to fantastycznego wydarzenie dojdzie już niebawem w Polsce. Dziś natomiast widzę, jak po ogłoszeniu wiadomości, że w marcu w Łodzi wystąpi Justin Bieber, w intelektualnych kręgach od Białegostoku po Wrocław słychać tylko radosny rechot. Dlaczego? Czy może dlatego, że Bieber to amerykański odpowiednik zespołu Bayer Full? Oczywiście, że nie. Każdy wie bardzo dobrze, że on akurat śpiewa jak mało kto, a jak idzie o tak zwany sceniczny akt, jest bliski doskonałości. Rzecz jednak w tym, że kto to widział, by taki gówniarz się tak wypuszczał? Moje dziecko też ładnie śpiewa, a jemu akurat nikt niczego nie zaproponował.
Ciekawe jest zresztą to, że ta histeria dotyczy głównie utalentowanych dzieci. Tak jakby z jednej strony ich sukces doprowadzał do szału ich rówieśników, a z drugiej – ich rodziców. Jest aktorka i piosenkarka Miley Cyrus, znana z serialu Hannah Montana. Na wydanym niedawno czteropłytopwym albumie zawierającym covery utworów Boba Dylana, Miley Cyrus śpiewa dylanowskie „You’re Gonna Make Me Lonesome When You Go”. Przyznaję – Dylan jest lepszy, bo z Dylanem tak już jest, że kiedy on jest dobry, to jest najlepszy. Dotychczas tylko chyba Hendrixowi udało się ów porządek rzeczy zakłócić, a i to wcale nie jest takie oczywiste. Miley Cyrus śpiewa tę piosenkę tak, że dreszcz biegnie po plecach, a wzruszenie odbiera głos. To jest coś tak nieprawdopodobnie wspaniałego, że człowiek nagle zaczyna myśleć, że oto pojawiła się nowa Dolly Parton. Pytam o tę Cyrus moje dzieci, a one wybuchają śmiechem: „To Hannah Montana!”. Mówię im, że ona jest świetna, a one patrzą na mnie, jakby myślały, że ja sobie robię jaja. Puszczam im te piosenkę, a moja córka mówi, że to jest nieprawda, bo to nie jest jej głos, tylko jakieś cyfrowe oszustwo. Zaglądam do youtuba, żeby obejrzeć jakiś jej koncert… i wszystko się zgadza. Ona śpiewa w sposób zupełnie zjawiskowy. Czemu więc moje dzieci się z niej śmieją? Czemu się z niej śmieje cały świat?
Uważam, że powód jest jeden. Timberalake, Chris Martin, Bono, nawet Bjork – oni są naszymi bohaterami – my gotowi im nieść nasze uznanie i podziw co do takiego Biebera, czy Cyrus, no proszę, nie żartujmy, a w czymże to oni są lepsi od nas i od naszych dzieci, ale też od nas, kiedy sami byliśmy dziećmi?
Pamiętam atmosferę, jaka zapanowała, kiedy sławę zaczął zdobywać Leonardo DiCaprio. Pamiętam, jak najpierw jego pojawienie się, choćby w filmie „Co gryzie Gilberta Grape’a” – gdzie pokazał, że oto mamy do czynienia z urodzonym aktorem, z kimś kto już niedługo zostanie największą gwiazdą światowego kina – wzbudziło wzruszenie ramion, ale pamiętam tę wściekłość, kiedy swoje Oskary zebrał „Titanic”, a DiCaprio i Winslet dali pokaz gry na poziomie niemalże niespotykanym. Pamiętam też ową publiczną atmosferę, kiedy to nie było większego wstydu, niż choćby tylko zasugerować, że ten DiCaprio jest chyba bardzo jednak dobry. DiCaprio???? Leonardo? Co to za żarty! I tak już było przez kolejne lata, kiedy to on był wręcz symbolem najgorszego kiczu i aktorskiego humbugu, aż do czasu, gdy nagle – jakby niepostrzeżenie, w kompletnej ciszy – przeszliśmy do naszej współczesności, oglądamy go w najnowszym filmie Tarantino i już bez szczególnych emocji zastanawiamy się, czy on dostanie tego swojego Oscara, czy nie. A jak ktoś nam przypomni, że DiCaprio jeszcze parę lat temu funkcjonował w przestrzeni popularnej, jako filmowy odpowiednik Justina Biebera, krzywimy się zdziwieni, że chyba się coś komuś musiało pomylić.
Bo tak to właśnie z nami jest. My wciąż potrzebujemy mieć przed sobą jakieś autorytety, z tym jednak koniecznie zastrzeżeniem, że żaden z nich ani w jednym calu nie będzie taki jak my, bo ten jeden cal nie da nam nigdy spokoju. Ten jeden cal nie da nam spać i nie pozwoli na jeden zwykły odruch szacunku dla cudzych osiągnięć. I to może być wszystko – i ten zbyt młody wiek, i to zbyt normalne wreszcie to zbyt proste pochodzenie. Wystarczy, że ten ktoś choćby w jednym calu będzie nam przypominał, że coś zawaliliśmy. Nie darujemy. Nie odpuścimy choćby na milimetr. Zaplujemy się z wściekłości i nienawiści, a nie odpuścimy. Ta nienawiść i ta wściekłość nas zadusi, ale nie odpuścimy.
A pomyśleć tylko, że to jest wszystko takie proste. Że wystarczy spojrzeć, i powiedzieć sobie, że no proszę, skoro oni potrafili, to czemu nie ja. I spróbować. Pewnie się nie uda. A więc można spróbować jeszcze raz, tyle że trochę inaczej. Jeszcze raz i jeszcze raz. W końcu może coś z tego wyjdzie. Coś. Cokolwiek. Przynajmniej to coś.
To takie proste. O tym była już nawet mowa w przypowieści o talentach. Czyżbyśmy wszyscy byli jak Maria Peszek, dla której już dosłownie przekaz jest zbyt trudny.

Prowadzę ten blog już od niemal pięciu lat. Robię to najbardziej uczciwie i solidnie. Wydaję książki. Staram się by były tak dobre jak to tylko możliwe. Z jednego i z drugiego próbuję utrzymać rodzinę. Jeśli ktoś mi tego zazdrości, niech się puknie w czoło i spróbuje coś zrobić samodzielnie, na własne konto i własny rachunek. Naprawdę to się opłaci. Znacznie bardziej niż bezużyteczne plucie.



Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...