Pokazywanie postów oznaczonych etykietą raport. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą raport. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 4 sierpnia 2011

Jeszcze o żartownisiach o czerwonych rękach

Niektórzy z czytelników tego bloga mają do mnie niekiedy pretensje o to, że zamiast zamieszczać tu regularnie coraz to nowsze przemyślenia, od czasu do czasu ponownie wklejam jakiś starszy tekst, co najwyżej z lekko świeżym komentarzem. Zarzut przy tym jest taki, że za tym wracaniem do starych refleksji nie stoi nic innego, jak brak nowych pomysłów, i że wbrew moim zapewnieniom, owe wspominki pełnią wyłącznie funkcję swego rodzaju zapchajdziury. Otóż jestem gotów wziąć te oskarżenia, jak się to popularnie mówi, na klatę. Niech będzie i tak, że przypominanie starych wpisów służy mi głównie jako alibi. W końcu, nie ulega wątpliwości, że gdybym miał coś ciekawego do napisania, to bym to napisał, a nie szperał gdzieś w zakamarkach mojej pamięci. Tak jak to na przykład zrobiłem ledwo co wczoraj.
Jest jednak w tym coś jeszcze. Bez względu bowiem na to, czy mi w głowie eksploduje jakaś nowa myśl, czy zaledwie westchnienie po którejś z tych już bardzo starych, to wszystko są wciąż jednak, w ten czy inny sposób, myśli. A, jak wiemy, z myślami jest tak, że nawet jeśli, jak twierdzi Herbert, większość z nich stoi nieruchomo, to bez nich nie byłoby nic. Bez nich, nawet te, które się od czasu do czasu jakoś ruszają, nie byłyby w stanie nawet mrugnąć. To one zatem napędzają to, co ostatecznie przynosi nam jakiś tam pożytek. Weźmy ów wczorajszy tekst na temat tamtego psikusa sprzed wielu już miesięcy, jaki Donald Tusk z kolegami chcieli zrobić prezydentowi Kaczyńskiemu, i kiedy to nagle – ku ich szczeremu zakłopotaniu – z psikusa polała się krew. Przyznaję, że w pierwszym rzędzie, przypomniałem go przez to, że Michał Dembiński – mój kolega i kompan od whisky pod talerzyk kaszanki – pomieścił na swoim blogu tę, moim zdaniem, kompletnie bezmyślną uwagę, na temat warszawskich hipsterów, jako lekarstwa na polską pamięć o Smoleńsku. Uznałem, że odpowiedzieć mu w komentarzu na blogu, to będzie zdecydowanie za mało, a też nie chciałem – i chyba też nie wiedziałem jak – poświęcać temu jednemu zdaniu całego nowego wpisu. Zwłaszcza, że w tamtym starym, moim zdaniem, powiedziałem już wszystko.
I oto nagle, okazało się, nie pierwszy zresztą już raz, że wystarczyło odgrzebać tę jedną, nieruchomą już całkowicie myśl, by parę innych zaczęło się ruszać. Cały wczorajszy dzień, jak idzie o przestrzeń medialną, został zdominowany przez przesłuchanie Jerzego Millera przed sejmową komisją, a tak naprawdę przez dwa wystąpienia: Antoniego Macierewicza i Jarosława Kaczyńskiego. To ich słowa doprowadziły wczoraj całą naszą polityczną scenę do ponownego wrzenia. To jest skądinąd bardzo ciekawe, jak skutecznie ci dwaj politycy rozprowadzili całą resztę. Przychodzi taki Macierewicz, zajmie nasz czas przez pół godziny, i efektem tego jest to tylko, że przez kolejne kilka dni jakieś posłanki o wdzięcznych imionach typu Jadzia, czy Janina, albo ich młodsi koledzy o spojrzeniach stalowych ja norweski fiord, zapluwają się napisanymi im przez kogoś żartami, których oni nie są nawet w stanie płynnie odczytać, a po tych Jadziach przychodzi już sama śmietanka reżimowego dziennikarstwa i zaczyna się już wielotygodniowa obróbka na poziomie najwyższym. A wszystko po to, żeby jakoś przykryć te głupie 30 minut.
A więc wczorajszy dzień, to był tylko Antoni Macierewicz i Jarosław Kaczyński, a poza tym już tylko owo nerwowe gulgotanie. A ja nagle sobie uświadomiłem, że od stycznia, kiedy napisałem ten swój tekst o psikusie w kolorze krwi, jeśli się cokolwiek zmieniło, to wyłącznie to, że nasze myśli na temat jakichś ewentualnych polsko-ruskich spisków na rzecz wyeliminowania Lecha Kaczyńskiego z walki o drugą kadencję zeszły na trzeci, a może nawet i na czwarty plan, przekryte przez coraz mocniejsze przekonanie, że tam naprawdę mogło pójść tylko o to, że paru durniów, którzy dostali w opiekę polskie państwo, wpadło w nastrój zabawowy. Myślałem sobie o tej katastrofie i o tych wszystkich szczegółach z nią związanych, o których informował Antoni Macierewicz, i o słowach Jarosława Kaczyńskiego, po raz nie wiem już który, przypominających fakt rozdzielenia wizyt, wspominałem czasy długo jeszcze przed katastrofą, i coraz bardziej dochodziłem do przekonania, że to stanowczo mógł być wypadek. Dokładnie taki sam, jak ten wymyślony przez mnie i opisany we wczorajszym tekście. A więc, jak to mówi angielskojęzyczne prawo: nie „murder”, lecz zaledwie „manslaughter”.
Oczywiście – to zastrzeżenie musi być tu poczynione – nie wykluczam w żadnym wypadku prawdziwego, czystego zamachu, a nawet wielomiesięcznego, z zimną krwią przygotowywanego spisku, natomiast to, co mi dziś chodzi po głowie, to głównie ten psikus i cała ta banda, która do dziś zza tego psikusa na nas spogląda. Przypominam sobie przede wszystkim, jak to przez wiele długich miesięcy, przy najróżniejszych okazjach, sytuacja w której dysponentem samolotu dla Lecha Kaczyńskiego była Kancelaria Premiera, oni z każdą chwilą, z coraz większą przyjemnością, tym samolotem machali Prezydentowi przed nosem. Problem samolotu pojawiał się coraz częściej i zawsze na jego końcu stała sugestia, że jak on chce, niech sobie załatwi u wojewody paszport, a następnie normalnie, jak człowiek, kupi bilet. Najlepiej w jedną stronę. Wciąż pojawiał się ten sam obraz: Kancelarii Prezydenta proszącej Kancelarię Premiera o samolot, a po tamtej stronie te krztuszące się ze śmiechu ryje i szept: „Ty, powiedz mu, żeby sobie kupił bilet”.
Ale przecież nie chodziło tylko o samolot. Cokolwiek prezydent Kaczyński próbował robić, nie było nawet krytykowane merytorycznie, lecz natychmiast w najbardziej sztubacki sposób wyśmiewane. Że niby on tam gdzieś pojedzie, a dla niego nie będzie krzesła, albo że gdzieś przyjedzie i się wypieprzy o dywan, albo że będzie wygłaszał przemówienie i zachce mu się kupę. Przecież to nie było tak, że kiedy Andrzej Mleczko tworzył ten swój prześmieszny rysunek z prezydencką limuzyną ciągnąca za sobą budkę z napisem „toy toy”, to za tym stała osobista refleksja artysty. Ależ skąd! Mleczko, doczepiając Prezydentowi kibel do samochodu, wyłącznie odpowiadał na społeczne zapotrzebowanie. I Donald Tusk, jego ministrowie, a z nimi parlamentarna reprezentacja Platformy Obywatelskiej bardzo gorliwie w tej zabawie uczestniczyli. Doszło w końcu do tego, że oni wszyscy się w tej zabawie całkowicie zatracili i przestali panować nad tym, co się tak naprawdę dzieje. Ja bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że oni, zamiast normalnie pracować, wisieli od rana do wieczora na telefonach i dzwonili po różnych miejscach z nowymi pomysłami. Żeby tu gdzieś jakąś flagę obrócić, a tam gdzieś wysmarować schody czymś śliskim, a gdzie indziej jeszcze wysłać jakiegoś menela, żeby coś powrzeszczał.
Niedawno przypomniałem – właśnie, przypomniałem – starą historię o tym, jak to podczas wspólnej konferencji prasowej, podczas gdy prezydent Kaczyński odpowiadał na pytania, Radek Sikorski z Donaldem Tuskiem demonstracyjnie zabawiali się wzajemnie jakimiś żartami, tylko po to, by Prezydenta wyprowadzić z równowagi, i najwyraźniej ta przyjemność tak ich wciągnęła, że machnęli ręką i na protokół i na obecność obcych ludzi i na kamery i w ogóle na cały świat, byleby jeszcze chwilę to pociągnąć. I teraz, ja jestem niemal w stu procentach pewien – zakładając, że to jednak nie był spisek – że kiedy Putin zaproponował Tuskowi, by zrobić wspólną imprezę w Katyniu, on najpierw oczywiście się ucieszył, że ktoś tak wybitny jak sam rosyjski car wybrał go na swojego przyjaciela, ale już w chwilę później zaczął dzwonić do swoich kumpli i im proponować, co można przy tej okazji zrobić Kaczyńskiemu. I tak już dalej poleciało.
Przecież oni wiedzieli, że będą dwie uroczystości. Oni wiedzieli, że Lech Kaczyński nie zrezygnuje, żeby na tak ważną rocznicę do Katynia nie pojechać. Ale oni też nie byli już w stanie machnąć na to ręką i sobie tę zabawę, w której już byli zanurzeni po uszy, odpuścić. Jestem przekonany, że gdyby oni tylko mogli, zamiast samolotu, daliby Lechowi Kaczyńskiemu do dyspozycji jakąś dziurawą łódkę i zaproponowali, by spróbował do tego Katynia dotrzeć jakoś od morza. Oni, gdyby mogli, a ten samolot byłby już gotowy do drogi, zrobiliby tak, żeby tak jakoś popsuć w nim odpowiednie urządzenia, żeby on zamiast do Smoleńska, poleciał na przykład do Kijowa i tam wylądował, i wszyscy by mieli ubaw po pachy. Ja nie mam cienia wątpliwości, że w tamtych kręgach panowała wówczas taka atmosfera, że każda prośba kierowana ze strony Kancelarii Prezydenta i każda procedura wiążąca się z wylotem Prezydenta do Katynia były głównie rozpatrywane pod kątem takim oto, co by się tu dało tak zrobić, żeby było gorzej, a więc śmieszniej.
Kiedy patrzę na Donalda Tuska – przede wszystkim, kiedy patrzę na niego – nie mogę przestać myśleć o pewnym bardzo ściśle określonym typie człowieka, który znam bardzo dobrze, ale jest mi bardzo trudno go zwięźle opisać. Jest to z całą pewnością człowiek wykształcony – nie bardzo wykształcony, a więc tak mniej więcej na poziomie magistra – lubiący, jak to często zresztą on sam określa, miło spędzać czas w towarzystwie kolegów przy piwku i dobrej muzyce – chętnie jazzie – gdzie można sobie pożartować, ale też niekiedy porozmawiać bardziej na serio. To jest ktoś, kto lubi na przykład zwracać się do swoich przyjaciół per pan, bo to brzmi tak jakoś dowcipnie. To jest wreszcie taki typ, który się wiecznie na wszystkich „wkurwia”, bo go wszyscy „kurwa” „wkurwiają”, ale wystarczy mu opowiedzieć jakiś fajny kawał, żeby się rozchmurzył. Człowiek ten bardzo lubi sport i kiedy gra jego drużyna, to lepiej mu nie przeszkadzać, natomiast kiedy po raz 69. ogląda swój ulubiony film pod tytułem „Miś”, to koniecznie musi mieć do tego towarzystwo, z którym będzie mógł się wymieniać wyprzedzającymi akcję cytatami. Zdaję sobie sprawę, że ten opis w żaden sposób nie jest w stanie odzwierciedlić tego, co mam w głowie, ale staram się jak mogę. Bo chodzi mi o to, żeby jakoś dotknąć stanu umysłu, który stał za tym, co się 10 kwietnia 2010 roku stało w Smoleńsku.
Donald Tusk. Oto człowiek, który, żeby się nie rozpaść na strzępy z tego ciągłego stanu „wkurwienia”, musiał nieustannie być pobudzany przez całą serię wciąż nowych psikusów pod adresem Prezydenta. A wraz z nim, całe jego najbliższe otoczenie – albo w sposób naturalny – albo tylko dlatego, że oni świetnie wiedzieli, co panu premierowi jest potrzebne. Zbliżał się ten tragiczny wylot do Smoleńska, a to towarzystwo tłoczące się po swoich gabinetach aż łapało się za brzuchy, przewidując czy to sytuację, kiedy przez złą pogodę samolot z Prezydentem będzie musiał wrócić do Warszawy, czy może, kiedy to on jednak gdzieś wyląduje, ale nie będzie nikt tam na nikogo czekał i Prezydent będzie musiał dzwonić po taksówkę, albo wreszcie ten samolot spadnie. Nie tak całkiem, oczywiście, ale troszeczkę. Tyle tylko, żeby się można było pośmiać. Ja jestem szczerze pełen podejrzeń, że, kiedy Radek Sikorski usłyszał informację, że coś się z tym samolotem stało, w pierwszej chwili klasnął z radości w dłonie. A w chwilę później jęknął, pobladł i rzucił krótkie: „O kurwa!”
Michał Dembiński – podkreślam raz jeszcze, człowiek pełen dobrej woli i dobrych myśli o Polsce – pisze, że przyczyną katastrofy było to, że „bylejactwo Państwa Polskiego wyszło na jaw – i to nie w Niemczech czy Anglii czy we Stanach, gdzie rzeczy są jakoś normalne, ale w Rosji – Afryce Europy – gdzie faktycznie ‘wieża kontrolna’ wygląda jak pomieszczenie gospodarcze na podmiejskim ogrodzie działkowym. W Rosji, gdzie w wypadkach ciągle giną ludzie setkami przez niedbalstwo i poziom bylejactwa już niewyobrażalny w Polsce”. Otóż to. To właśnie najprawdopodobniej było przyczyną katastrofy. Natomiast jeśli kiedyś doczekamy się sprawiedliwości i ci którzy są odpowiedzialni za tę okrutną śmierć zostaną postawieni przed sądem, to wśród nich akurat nie będzie tych kontrolerów lotu ze Smoleńska, ani nawet samego pułkownika Putina, lecz owa grupka żartownisiów, która się tak uchachała, że się z tymi swoimi „byle jakimi” zabawkami przeniosła tam, gdzie wchodzić nie było wolno, a już na pewno wchodzić z zapuchniętymi ze śmiechu oczami. Do tego, jak pisze Michał, „gospodarczego pomieszczenia” na ruskich ogródkach. Bo ten rodzaj braku odpowiedzialności niekiedy wymaga kary najwyższej.

I to już koniec na dzisiaj. Zachęcam do kupowania książki, gdzie to wszystko, o czym pisałem wyżej, jest zrelacjonowane niemal dzień po dniu. Wystarczy tylko kliknąć w okładkę tuż obok, a reszta pójdzie już z górki. No i przy okazji, proszę o dalsze wspieranie tego bloga pod stałym numerem konta. Dziękuję.

środa, 29 czerwca 2011

Prawda przeciwko przemocy

Każdy normalnie myślący człowiek, który miał okazję zapoznać się ze sposobem w jaki operuje System i jego służby, mógł się spodziewać, w jaki sposób System zareaguje na dzisiejszą prezentację wyników prac zespołu Antoniego Macierewicza. Oczywistość tej reakcji była tak prosta, a jej kształt tak jednoznacznie parszywy, że ja osobiście, na przykład, nie widziałem nawet powodu, by ryzykować tu jakikolwiek kontakt. A mimo to, w pewnym momencie trafiłem na jedno jedyne zdanie, które padło wcale nie koniecznie z ust najbardziej brudnych, a mimo to przekaz jaki ono niosło wystarczył mi za wszystko, co mnie minęło i ma nadzieję, że już ominie. Mówię o ustach Pawła Śpiewaka.
Otóż podczas którejś z audycji, jaką System przygotował dziś dla obywateli, Paweł Śpiewak wyraził opinię, że zajmowanie się katastrofą Smoleńską świadczy ni mniej ni więcej, jak tylko o braku szacunku dla powagi tamtej śmierci. Że on, kiedy słucha całego tego „gadania” o katastrofie, czuje niesmak i zażenowanie, bo ma wrażenie że grzebanie w tym wraku jest zwyczajnie nieprzyzwoite. No i jak już wspomniałem – dowodzi braku szacunku dla samych ofiar smoleńskiej katastrofy.
To jest, jak mówię, zaledwie jedno słowo, stanowiące odpowiedź na informacje, jakie na temat tego co się zdarzyło 10 kwietnia zeszłego roku przedstawił dziś Antoni Macierewicz z Zespołem. Ale ja, nawet nie słuchając tego jazgotu już dłużej, wiem świetnie co tam się dziś musi dziać. A więc z całą pewnością najpierw zabrał głos Stefan Niesiołowski, i ogłosił, że Macierewicz to człowiek chory. Jestem pewien, że wystąpił też któryś z drobnych posłów Platformy Obywatelskiej i powiedział, że ten raport to stek kłamstw. Niewątpliwie, redaktorzy TVN-u zaprosili do studia eksperta lotniczego Tomasz Hypkiego, który z wyżyn swojego autorytetu zakomunikował, ze raport Macierewicza to bzdura i amatorstwo, a przyczyną katastrofy był błąd pilotów. Oczywiście na pewno też dziś się pojawił w telewizorze płk Klich, który po raz kolejny pochwalił ruski raport, jako jedyną pełną i właściwą ocenę katastrofy. Ja nawet nie oglądając dziś telewizji wiem na pewno, że dziś znów w studio telewizyjnym pojawili się – jako politycy bezpośrednio nie uczestniczący w sporze PiS-u z Platformą, a więc obiektywni – Stanisław Ciosek i Leszek Miller, by też dorzucić swoje trzy grosze na ten temat. Domyślam się też, że już się musiały ukazać pierwsze głosy na temat tego, że jedna czy dwie informacje podane przez Antoniego Macierewicza, to ewidentna nieprawda, i choć, jak to już nie raz bywało, za parę dni okaże się, że owszem, i one stanowią prawdę, dziś jeszcze i jutro o tym przypadku rzekomego fałszerstwa będzie się jeszcze toczyła bardzo gorąca dyskusja.
Nie oglądam dziś telewizji, bo wiem, że nie ma po co. Wszystko co tam się dzieje, mam przed oczami. I słyszę świetnie, jak Tomasz Sianecki, czy któryś z redaktorów Faktów, przygotowuje na zakończenie programu lekki felieton na temat tego jakie mamy rodzaje ksiąg. Że są księgi białe i czarne i grube i cienkie, i że są księgi gości i księgi, a wszystko po to, by na koniec zażartować, że lepiej by było, gdyby Polacy, zamiast białych ksiąg czytali księgi zapisane literkami, bo z tego by mieli więcej pożytku.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że to jest bardzo oczywisty strzał w ciemno, i może się okazać, że przeszarżowałem. Że tam dziś wszystko wygląda inaczej. Jednak mam poczucie, że i tym razem się nie mylę. Że jak o nich idzie, to wiem akurat wszystko. I to wiem bardzo dobrze. Kim oni są i co potrafią, wiem dokładnie tak samo dobrze, jak to, że 10 kwietnia 2011 roku w Smoleńsku doszło do zamachu na Prezydenta Rzeczpospolitej Lecha Kaczyńskiego. I że był to zamach skuteczny. I że ów zamach był wcześniej bardzo starannie planowany i przygotowywany przez złych ludzi i w Polsce i w Rosji. Przez jednych bardziej, przez innych mniej świadomie, jak idzie o szczegóły i sam cel. Ale wiem to na pewno. Że prezydent Lech Kaczyński, jego żona, jego przyjaciele, piloci, generałowie, wszyscy ci ludzie, których los tamtego dnia rzucił w to przeklęte miejsce – zostali z zimną krwią przez jednych wystawieni na śmierć, a przez drugich z równie zimną krwią zamordowani. I to po prostu wiem.
Ale wiem też coś jeszcze. Nie ma takiej możliwości, by prawda o tym co się wtedy stało, została skutecznie ukryta. Ona prędzej czy później zostanie ujawniona, a następnie oficjalnie przyznana. A jeśli to się stanie, to z całą pewnością wszyscy ci, którzy dziś biorą udział w tej akcji – akcji prowadzonej pod hasłem ‘Przemoc przeciwko prawdzie’ – zostaną ukarani. Skąd to wiem? Stąd mianowicie, że widzę bardzo wyraźnie, że oni też to wiedzą. I to prawdopodobnie wiedzą to znacznie lepiej ode mnie, czy od kogokolwiek z nas. Wiedzą to i aż piszczą ze strachu. Ale tu już nie stanie się nic, co im pozwoli uratować skórę. Dopóki żyją ci wszyscy, dla których wyjaśnienie tego, co się wtedy stało i to co się dzieje przez te wszystkie miesiące, pozostaje sprawą życia lub śmierci. Bo wbrew temu co powiedział dziś Paweł Śpiewak – człowiek o duszy tak czarnej jak czarna jest sprawa, której broni – tego właśnie domagają się ci, których dziś wciąż tak bardzo opłakujemy.

Wszystkich którym spodobał się powyższy wpis, bardzo proszę, by w ramach swoich możliwości wspomagali ten blog, a przez niego i moją rodzinę. Dziękuję.

czwartek, 13 stycznia 2011

Panie Premierze! Może już Pan mówić po polsku

Tak się szczęśliwie złożyło, że główny wczorajszy atak ze strony Imperium przetrwałem pozostając w idealnej niewiedzy. Dopiero wieczorem, dzieci moje przekazały mi odpowiednie informacje, i w ten sposób dowiedziałem się dokładnie wszystkiego, co wiedzieć musiałem. Wspominam o tym szczęściu, bo z innych relacji wiem, jak fatalnym doświadczeniem dla wielu się stało zarówno obserwowanie samej moskiewskiej konferencji, jak i komentarzy już w języku polskim, które nastąpiły tuż po jej zakończeniu. W sposób naturalny, moje wieczorne doświadczenia, miały już znacznie mniejszą wagę. Przy okazji, właśnie przez to, że proporcje między ilością przekazu w języku rosyjskim a w języku polskim, w miarę upływu dnia przesunęły się na korzyść zdrajców. A, co do czego musimy się wszyscy zgodzić, los zdrajców zajmuje nas dziś znacznie bardziej, niż los panów.
Oczywiście, trudno nam przewidzieć, jak się teraz rozwinie sytuacja. Nasze dotychczasowe doświadczenia pokazują aż nazbyt wyraźnie, że zarówno poziom społecznego zniewolenia, jak i potęga propagandowej agresji Systemu, nie pozostawiają tu zbyt dużego manewru. Już od pewnego czasu można się obawiać, że przede wszystkim pozostaje nam modlitwa. I tym razem już przede wszystkim słowami psalmisty.
Ale też, jak sądzę, powinniśmy się bardzo uważnie wsłuchiwać w głosy. I to nie w głosy płynące do nas z Moskwy, ale właśnie w te, nasze polskie głosy. Patrzmy im prosto w te wybałuszone oczy i słuchajmy tego syku. To w nich znajdziemy odpowiedź na wszystkie nurtujące nas pytania. Rosjanie powiedzieli nam już wszystko, co mieli nam do przekazania. To była demonstracja siły, pogardy i całkowitej obojętności na to, co my możemy sobie pomyśleć, lub powiedzieć. To było szyderstwo doskonale. Szyderstwo na poziomie tamtej kultury, cywilizacji i historii. I oni nas już nie będą interesować. Dziś już tylko rozmawiamy po polsku.
Na razie panuje pełny chaos, a więc wszyscy mówią to co mówili już wcześniej. Przedwczoraj w telewizji wystąpił wspomniany już Antoni Mężydło i powiedział, że wyłączną odpowiedzialność za tę ruską agresję ponosi Prawo i Sprawiedliwość. Wczoraj, już po ataku Imperium, pojawiła się posłanka Kidawa-Błońska i oświadczyła, że raport MAK-u jest „w miarę rzetelny”. Oficjalni medialni eksperci od spraw lotniczych powtórzyli wszystkie swoje dotychczasowe zarzuty pod adresem polskich pilotów. Minister Miller po raz kolejny ogłosił, że nie wiadomo, kto naciskał i w jaki sposób naciskał, ale fakt nacisków jest bezsprzeczny. Pokazał się nawet adwokat „tamtej” części rodzin i z szyderczym uśmiechem poskarżył się, że my Polacy jesteśmy wiecznie niezadowoleni. Brak raportu – źle. Jest raport – jeszcze gorzej. Media, jak zwykle, przekazują obraz równoległy – a więc moskiewski raport jest jak najbardziej nierzetelny, natomiast winę za katastrofę ponosi, jak najbardziej, generał Błasik i polscy piloci. Pojawił się właśnie kultowy tu już Jacek Palasiński i ogłosił, że on nie widzi powodu, żeby się w ogóle denerwować. Moskwa powiedziała co powiedziała, świat to przyjął i na tym powinniśmy sprawę zakończyć. Bo mamy już tylko to. Dziś Polsat pokazał kolejnego psychologa, który przedstawił naukowy opis stresu, jakiemu musieli podlegać piloci tupolewa., a konferencję prasową Prawa i Sprawiedliwości wszystkie telewizje, jedna po drugiej, raptownie przerwały. Wciąż czekamy na wypowiedź premiera Tuska w sprawie hańby, na jaką jego zaniedbania naraziły Polskę na świecie. Zapewne zmarszczy nam premier swoje słodkie czoło. I nie spodziewajmy się rewelacji. Jeśli cokolwiek się zdarzy, to zdarzy się z dnia na dzień. Ani dziś, ani jutro. Ale to będzie ważny dzień.
W końcu pojawi się jakiś nowy, wspólny komunikat. A więc słuchajmy. To jest jedyne co nam pozostaje. Ale powinniśmy już zapomnieć o tamtych. Od dziś zajmujmy się wyłącznie naszymi. Z całym sercem i oddaniem. W końcu tacy jesteśmy – serdeczni i pełni oddania.

środa, 12 stycznia 2011

Jeszcze o prawdzie z twarzą Antoniego Mężydły

No i wreszcie udało się zakończyć pewien okres w najnowszych dziejach naszej Ojczyzny i otworzyć nowy rozdział w budowie cywilizacji, jak to pięknie określił, mistrz Gowin, „białego człowieka”. Wprawdzie nasz polski udział w tym wydarzeniu jest minimalny – powiedzmy, że nam przypadnie wyłącznie rola, inspiratora i ewentualnie autora prac przygotowawczych – niemniej już do końca naszych dni będziemy pamiętać całą rzeszę nazwisk i twarzy, które za tym projektem stoją. Nie zapomnimy ich, i ile razy nadarzy się okazja, będziemy mogli powiedzieć, że wiemy i z całą pewnością doceniamy.
Kiedy wczoraj, jak grom z jasnego nieba, pojawiła się informacja, że już dziś z samego rana, Rosjanie nas poinformują o tym, co takiego się dokładnie wydarzyło 10 kwietnia pod Smoleńskiem, można się było spodziewać, że będzie o czym myśleć. Nawet sam Edmund Klich wspomniał coś na temat spraw na tyle dla nas przykrych, że jemu nawet nie wypada wysuwać się przed szereg. Nawet pan premier, jak się okazuje, odpowiednio wcześniej poinformowany o tym, że czas rozliczeń już nadchodzi, zwiał na narty. Nawet ktoś tak szary i skromny jak poseł Mężydło, wczoraj w telewizji zapowiedział, że wszystkie nieszczęścia, jakie spadną na nas w związku z zakończeniem prac Rosjan, idą na konto PiS-u i tylko PiS-u. Bo to PiS przez te dziewięć miesięcy – w odróżnieniu od Platformy Obywatelskiej – zachowywał się nieodpowiedzialnie i antypaństwowo. Z łaskawym wyłączeniem Jarosława Kaczynskiego, który, jak wiemy, po smoleńskim wypadku popadł w obłęd a więc za siebie nie odpowiada.
A więc można powiedziec, że właściwie wszystko wiedzieliśmy, i jedyne co mogliśmy robić, to spokojnie czekać dzisiejszego przedpołudnia, by – już, jak mówię, z czystym sumieniem – móc przejść do kolejnej części projektu o nazwie „Demokratyczna Polska w Demokratycznej Europie”. I nagle okazuje się, że rzeczywistość, jak zresztą wiele już razy wcześniej, przerosła nasze wyobrażenia. I to do tego wręcz stopnia, że nikt – dosłownie nikt – nie może dziś powiedzieć, że są jeszcze miejsca, gdzie można by zgłaszać jakiekolwiek pretensje. I to z każdej możliwej strony publicznej sceny. Rosjanie, po raz kolejny zresztą, udowodnili, że cokolwiek robią – są w tym perfekcyjni. I że jeśli ktokolwiek miał co do tego wątpliwości, powinien jak najszybciej swoje przekonania zweryfikować. Jak słyszę, pierwszy na wysokości zadania stanął pan premier, który – tak dramatycznie niewypoczęty – odłożył narty, ucałował panią Małgosię i wraca za biurko. Dobrze. Życzmy mu zdrowia i wielu sił, bo kolejny kryzys – choć dla nas osobiście zdecydowanie do przeżycia – nasz biedny kraj może już tylko roznieść w pył.
Jestem pewien, że, jak idzie o dokładne analizowanie tego, co nam Rosjanie rzucili do miski, inni zrobią to za mnie znacznie lepiej i solidniej. Jestem głęboko przekonany, że nie będzie takiej opinii, takiego przekleństwa, takiej złośliwości, które powinny być wypowiedziane, a ktoś tu coś zaniedbał. Nie mam też jednak wątpliwości, że na każde słowo jakie zostanie wypowiedziane pod adresem ludzi, którzy Polskę doprowadzili do tego stanu, już w tej chwili najlepsi specjaliści pracują, żeby znaleźć dwa – i celniejsze i mocniejsze. A więc wygląda na to, że nic tu po mnie. To co mi pozostaje to, jak zwykle, ponarzekać i poprosić o każde możliwe wsparcie.
Jak już wspomniałem, wczoraj w telewizji wystąpił Antoni Mężydło i uświadomił nam – jak mało kto precyzyjnie – dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że czas pędzi jak nigdy dotąd, i cokolwiek powiemy, już za chwilę staje się stare i kompletnie zdezaktualizowane. Druga natomiast tego typu, że jakby się nie starać od siebie tę prawdę odsuwać, to za każdym złem – podobnie jak zresztą za każdym dobrem – stoi tylko człowiek. Żadna polityka, żadne interesy, żadna strategia. I że jeśli to zło jest zawsze tylko większe, to dzięki niemu, i nikomu innemu. Słuchałem więc tego dziwnego , jak najbardziej, człowieka i myślałem sobie, jak to już było dawno, kiedy on dał się tak fatalnie opętać, ale wciąż przecież wydawała się pozostawać jakaś szansa, że siła wiary i ducha zatryumfuje. Że otworzą się te oczy, a to serce znów zacznie bić w starym rytmie. Minęły te lata i widać, że jednak wszystko jest tak jak było, tyle że bardziej i straszniej. Zdecydowanie bardziej i zdecydowanie straszniej. I już pewnie nigdy się nie dowiemy, co się przez ten cały czas działo w jego głowie – ale przecież i w głowach wielu, kiedyś ludzi takich jak my – że doprowadziło go do tego stanu, że już brakuje i słów i myśli i nawet zwykłych gestów. I to jest ta refleksja, która mi towarzyszy, kiedy słyszę o tym, że Rosjanie opublikowali swój raport, że Polska będzie musiała jakoś na tę nową rzekomo sytuację zareagować, no i że Premier przerywa urlop. Przyszedł wreszcie ten moment, że nam pokazano, jak działają zawodowcy. Prawdziwi profesjonaliści. A ja, zamiast się tą demonstracją całego kunsztu zła, widzę posła Mężydle, jak nam tłumaczy, że w tym wszystkim źli są oczywiście Ruscy i PiS, który to ruskie zło tylko autoryzował.
A więc co mogę jeszcze dodać do tego, co wyżej? Myślę, że będzie dobrze spojrzeć na pewną starą już refleksję dotycząca jego właśnie, bo co by nie powiedziec, to jego akurat warto wspominać zawsze, a dziś szczególnie. Nie Tuska, nie Komorowskiego, nawet nie Gowina, ale właśnie skromnego, cichego posła Mężydłę. To on bowiem ma w sobie tę całą symboliczną moc tego, co nas przez minione lata spotkało. I tego, co nas spotyka dziś. Pomyślmy o nim i pamiętajmy, że zło zawsze potrafi zadziwić i zaimponować.



Pod koniec mojego poprzedniego wpisu, nawet dla mnie dość niespodziewanie, pojawiło się nazwisko posła Platformy Obywatelskiej Antoniego Mężydły. Wyskoczył mi ten Mężydło i wciąż jakoś nie mogę się uspokoić. Ktoś mi powie, ze przesadzam. Przecież ani Mężydło pierwszy, ani ostatni na liście polityków, których gwiazda świeciła kiedyś pełnym blaskiem, ale ostatecznie okazało się, że albo zabrakło im talentu, albo siły, albo i jednego i drugiego i musieli przyznać, że znaleźli się w polityce tylko przypadkiem i dyskretnie ustąpić. Tu jednak sprawa nie jest taka prosta. Antoni Mężydło to nie byle kto. To nie jeden z tych polityków, kórych do polityki wwiało przez przypadek i którzy od początku wiedzieli, że jeśli się odpowiednio długo pokręcą w towarzystwie lepszych od siebie, może ktoś na nich zwróci uwagę i da im jakąś robotę. Krótko mówiąc, Mężydło to ani nie Paweł Zalewski, ani Kazimierz Michał Ujazdowski, ani nawet Radek Sikorski, by ograniczyć się tylko do trzech najświeższych, a więc i najbardziej spektakularnych, przykładów owej przypadkowości.
Ktoś kiedyś powiedział, że ludzie dzielą się na tych, co karty rozdają i na tych, co tymi kartami mają grać. O tych rozdających możemy naprawdę powiedzieć wiele rzeczy krytycznych i niemiłych, jednak nikt nie potrafi zaprzeczyć, że najprawdopodobniej to co udało im się w życiu osiągnąć, zawdzięczają swoim niewątpliwym zdolnościom i pracy, jaką wykonali, by te zdolności w pełni wykorzystać. To oni zostają liderami, oni wyznaczają kierunki i – ostatecznie – to oni zbierają większość korzyści, jakie daje im to, czym się zajmują. Z kolei ci, którzy nigdy nie mieli być przywódcami, ale jakoś znaleźli sobie swoje miejsce i jakoś tam potrafili o nie zadbać, też tworzą dwie podobne kategorie – tych co karty rozdają i tych, którzy tymi rozdanymi już kartami będą grać. Uważam, że, wbrew pozorom, wcale nie jest tak trudno znaleźć sobie to miejsce w życiu, na tyle porządne, wygodne i uczciwe, żeby na nim pozostawać długo i z poczuciem pełnej satysfakcji. Wystarczy mieć trochę rozumu, być wobec siebie uczciwym i przede wszystkim mierzyć siły na zamiary. To z pewnością wystarczy.
Antoni Mężydło, moim zdaniem miał absolutnie wszystko, czego trzeba było, żeby pozostać wybitnym, szanowanym i cieszącym się autorytetem politykiem. Niekoniecznie przywódcą. Ale z pewnością kimś, kto stojąc zawsze trochę z boku, będzie jednak też tym, który rozdaje karty. On był kimś takim, jak – nie przymierzając – Stefan Niesiołowski, tyle że z o wiele lepszą historią i znacznie czystsza kartą. Ale on miał jeszcze coś. Odnoszę wrażenie, że Antoni Mężydło nie był skażony tym fatalnym kompleksem, który każe niektórym, wybitnym skądinąd, ludziom lgnąć do środowisk, których głównym wyróżnikiem jest to, że robią wokół siebie strasznie dużo hałasu, ale jeśli tylko ich poprosić o referencje, to się okazuje, że tam nie ma absolutnie nic. Nieco upraszczając sprawę, mam wrażenie, że Antoni Mężydło to człowiek, któremu, gdyby mu przedstawić kogoś, kto ma tytuł profesorski, nawet nie drgnęłaby powieka. Człowiek, który, gdyby mu puścić nagranie Jimiego Hendrixa, może i by się tym co słyszy w ogóle nie zainteresował, ale z pewnością nie zapytałby, czy ten Hendrix umie dobrze grać też muzykę klasyczną. A jednocześnie, Antoni Mężydło to człowiek, który pewnego dnia – z kompletnie niezrozumiałych powodów – postanowił zachować się nie jak ktoś, kto rozdaje karty, ale jak ktoś, kto wyłącznie czeka aż głupsi od niego mu coś dadzą. I to czeka pokornie i cierpliwie.
Jeśli ktoś nie pamięta, o co chodzi, przypomnę. Antoni Mężydło, w czasach, kiedy Prawo i Sprawiedliwość w Polsce rządziło, był tego Prawa i Sprawiedliwości prominentnym politykiem. Politykiem budzącym szacunek, sympatię i uznanie, nie tylko w samej partii, ale i poza nią. Oczywiście, medialna propaganda była wówczas tak zorganizowana, że nawet komuś tak wybitnemu i niewinnemu jak Mężydło nie udało się uniknąć razów, ale faktom zaprzeczyć się nie dało. Mężydło to była postać wielka. Skąd się brała ta pozycja? Właściwie z jednego, ale absolutnie bezprecedensowego zdarzenia. Jeszcze w czasach najbardziej mrocznej komuny, kiedy niemal wszystkim wydawało się, ze tak jak jest zostanie na wieki i że nawet nie warto próbować, Antoni Mężydło stanął oko w oko z najbardziej trudnym wyzwaniem i tę konfrontację wygrał. Sam opisywał to tak:
W biały dzień zaciągnięto nas z ulicy do nyski, wywieziono do lasu i tam poddawano torturom psychicznym i fizycznym, straszono śmiercią. Właściwie początek tego porwania wyglądał bardzo strasznie, wydawało się, że jest to egzekucja. Znałem również z opowieści sposób działania w przypadku porwania Janusza Krupskiego spod Pałacu Kultury i wyglądało to bardzo podobnie – też bez słów, wywiezienie do lasu, przywiązanie do drzewa, symulowanie kopania dołu. Wyglądało to na egzekucję. I napinanie pistoletów. Następnie przewieziono nas do ośrodka i tam już systematycznie przez 50 godzin poddawano różnym torturom i to psychicznym, i fizycznym, bito, przesłuchania w nocy ze światłem w oczy, uderzenie w brzuch, w kark, po których padałem. Przez 50 godzin nie pozwalano mi załatwiać żadnych potrzeb fizjologicznych, polewano wodą, gdy zasypiałem. I bez przerwy przesłuchania – albo monotonne przesłuchania przez jedną osobę, albo przez całą grupę. I wtedy po odpowiedzi takiej 'nie znam, nie pamiętam, nie wiem' były uderzenia, bicia, symulacje nacinania tętnic szyjnych, bicie po piętach pałką. To były straszne rzeczy, po prostu zupełnie niezgodne nawet z tamtym prawem.
I właśnie wtedy, gdy mógł chodzić z dumnie podniesioną głową, jako bohater polskiej historii i szanowany poseł PiS-u, a jego wrogom – tak, właśnie wrogom, bo to byli zawsze jego wrogowie – nie pozostawało nic innego, jak tylko bezradnie przestępować z nogi na nogę, Antoni Mężydło postanowił, zamiast rozdawać karty w PiS-ie, zostać jednym z szeregowych, nikomu niepotrzebnych, kompletnie zlekceważonych elementów pewnego szarego projektu, który nigdy nie miał jakichkolwiek innych ambicji, jak tylko, z jednej strony, czysta destrukcja, a drugiej utrzymanie jak największej władzy, wyłącznie dla samej władzy. Jak mówię, nie wiem, czemu Mężydło zrobił to co zrobił. Wykluczam taką możliwość, że jemu zaimponowało to nowe środowisko. Że w PiS-ie brakowało mu tej mitycznej „kultury”, „elegancji” i „klasy” i uznał, że to właśnie u Tuska i Schetyny otrzyma tę satysfakcję. Nie wierzę też, że zjadła go wewnętrzna pycha i kiedy usłyszał, jak Donald Tusk mówi mu, że „w życiu nie spotkałem ludzi o takiej odwadze cywilnej jak Antoni Mężydło czy Bogdan Borusewicz. Akurat ci dwaj politycy związani z PiS prezentowali wielką odwagę cywilną”, uznał, że tylko w Platformie będzie się mógł czuć, jak prawdziwy bohater. Nie mogę uwierzyć, że on autentycznie uwierzył, że kiedy Jan Maria Rokita informuje Polskę, że „Mężydło to jedna z najszlachetniejszych postaci polskiej polityki. Jeżeli zechce przyjść do Platformy, bramę, przez którą będzie wchodził, wyścielimy różami”, to on również z własnej kieszeni zapłaci za te róże. I że władze Platformy, Rokitę pod bramę, którą Mężydło będzie przechodził, w ogóle wpuszczą.
Nie wiem więc, czemu Antoni Mężydło skazał się tak bezmyślnie na tak niesprawiedliwy dla siebie los. Z pewnością miał o coś pretensje do PiS-u, z pewnością, liczył na to, że w Platformie Obywatelskiej jakoś go uszanują, przede wszystkim jednak z całą pewnością nie spodziewał się, jak bezwzględna jest walka, której niechcąco stał się częścią i jak wiele siły i jak szczególnych zdolności trzeba, żeby w tej walce wytrwać, kiedy się jest samotnym. No i jak niektórzy ludzie potrafią być podli. Odchodząc z PiS-u, Antoni Mężydło musiał wiedzieć, ze stąpa po niepewnym gruncie. W swoim, wydanym na tę okoliczność oświadczeniu, pisał: „Mam nadzieję, że moja decyzja będzie zrozumiała dla moich dotychczasowych politycznych współpracowników, jak również dla moich wyborców. Jeżeli którejkolwiek z tych osób sprawiłem zawód, to proszę o wybaczenie, ale moja decyzja jest podyktowana chęcią pozostania w zgodzie z własnymi poglądami i realizowania politycznych ambicji w sposób efektywny dla Polski”. Ale, jestem też pewien, że pisząc te słowa, on autentycznie wierzył, że to w Platformie będzie mógł „realizować swoje polityczne ambicje w sposób efektywny dla Polski”. Tyle że dziś widać bardzo wyraźnie, jak fatalnie ocenił Antoni Mężydło, nie tylko swoją, sytuację. Jak nagle stał się nikim, wśród bandy ludzi o mentalności piłkarskich kibiców i podobnych talentach, gdzie każdy sprytniejszy uczestnik tego meczu, doskonale wie, że bez noża i kilku kamieni nie ma nawet co w ogóle wychodzić z domu. I wcale nie z tą myślą, żeby coś zbudować, ale tylko po to, by przetrwać. Bo tam się już myśli wyłącznie o przetrwaniu.
Przeglądam sobie dziś internetową stronę www.mezydlo.pl i widzę u góry tej strony zdjęcie Antoniego Mężydły – człowieka dzielnego i bardzo dla Polski zasłużonego – pod spodem logo Platformy Obywatelskiej, a obok tekst, który dziś brzmi już tylko jak czarna kpina: „By żyło się lepiej. Wszystkim!”.
I widzę, że ostatniej aktualizacji na tej stronie Antoni Mężydło dokonał najprawdopodobniej jeszcze w 2007 roku. I że z tego wszystkiego co tam można znaleźć, aktualny pozostaje już tylko ten komórkowy numer telefonu, pod którym pan poseł prosi, żeby się z nim kontaktować. Jeśli tylko ktokolwiek zechce. Boję się jednak, że nie jestem jedynym, który z tak wielkim smutkiem czuje, że nawet za bardzo nie ma po co.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...