Niektórzy z czytelników tego bloga mają do mnie niekiedy pretensje o to, że zamiast zamieszczać tu regularnie coraz to nowsze przemyślenia, od czasu do czasu ponownie wklejam jakiś starszy tekst, co najwyżej z lekko świeżym komentarzem. Zarzut przy tym jest taki, że za tym wracaniem do starych refleksji nie stoi nic innego, jak brak nowych pomysłów, i że wbrew moim zapewnieniom, owe wspominki pełnią wyłącznie funkcję swego rodzaju zapchajdziury. Otóż jestem gotów wziąć te oskarżenia, jak się to popularnie mówi, na klatę. Niech będzie i tak, że przypominanie starych wpisów służy mi głównie jako alibi. W końcu, nie ulega wątpliwości, że gdybym miał coś ciekawego do napisania, to bym to napisał, a nie szperał gdzieś w zakamarkach mojej pamięci. Tak jak to na przykład zrobiłem ledwo co wczoraj.
Jest jednak w tym coś jeszcze. Bez względu bowiem na to, czy mi w głowie eksploduje jakaś nowa myśl, czy zaledwie westchnienie po którejś z tych już bardzo starych, to wszystko są wciąż jednak, w ten czy inny sposób, myśli. A, jak wiemy, z myślami jest tak, że nawet jeśli, jak twierdzi Herbert, większość z nich stoi nieruchomo, to bez nich nie byłoby nic. Bez nich, nawet te, które się od czasu do czasu jakoś ruszają, nie byłyby w stanie nawet mrugnąć. To one zatem napędzają to, co ostatecznie przynosi nam jakiś tam pożytek. Weźmy ów wczorajszy tekst na temat tamtego psikusa sprzed wielu już miesięcy, jaki Donald Tusk z kolegami chcieli zrobić prezydentowi Kaczyńskiemu, i kiedy to nagle – ku ich szczeremu zakłopotaniu – z psikusa polała się krew. Przyznaję, że w pierwszym rzędzie, przypomniałem go przez to, że Michał Dembiński – mój kolega i kompan od whisky pod talerzyk kaszanki – pomieścił na swoim blogu tę, moim zdaniem, kompletnie bezmyślną uwagę, na temat warszawskich hipsterów, jako lekarstwa na polską pamięć o Smoleńsku. Uznałem, że odpowiedzieć mu w komentarzu na blogu, to będzie zdecydowanie za mało, a też nie chciałem – i chyba też nie wiedziałem jak – poświęcać temu jednemu zdaniu całego nowego wpisu. Zwłaszcza, że w tamtym starym, moim zdaniem, powiedziałem już wszystko.
I oto nagle, okazało się, nie pierwszy zresztą już raz, że wystarczyło odgrzebać tę jedną, nieruchomą już całkowicie myśl, by parę innych zaczęło się ruszać. Cały wczorajszy dzień, jak idzie o przestrzeń medialną, został zdominowany przez przesłuchanie Jerzego Millera przed sejmową komisją, a tak naprawdę przez dwa wystąpienia: Antoniego Macierewicza i Jarosława Kaczyńskiego. To ich słowa doprowadziły wczoraj całą naszą polityczną scenę do ponownego wrzenia. To jest skądinąd bardzo ciekawe, jak skutecznie ci dwaj politycy rozprowadzili całą resztę. Przychodzi taki Macierewicz, zajmie nasz czas przez pół godziny, i efektem tego jest to tylko, że przez kolejne kilka dni jakieś posłanki o wdzięcznych imionach typu Jadzia, czy Janina, albo ich młodsi koledzy o spojrzeniach stalowych ja norweski fiord, zapluwają się napisanymi im przez kogoś żartami, których oni nie są nawet w stanie płynnie odczytać, a po tych Jadziach przychodzi już sama śmietanka reżimowego dziennikarstwa i zaczyna się już wielotygodniowa obróbka na poziomie najwyższym. A wszystko po to, żeby jakoś przykryć te głupie 30 minut.
A więc wczorajszy dzień, to był tylko Antoni Macierewicz i Jarosław Kaczyński, a poza tym już tylko owo nerwowe gulgotanie. A ja nagle sobie uświadomiłem, że od stycznia, kiedy napisałem ten swój tekst o psikusie w kolorze krwi, jeśli się cokolwiek zmieniło, to wyłącznie to, że nasze myśli na temat jakichś ewentualnych polsko-ruskich spisków na rzecz wyeliminowania Lecha Kaczyńskiego z walki o drugą kadencję zeszły na trzeci, a może nawet i na czwarty plan, przekryte przez coraz mocniejsze przekonanie, że tam naprawdę mogło pójść tylko o to, że paru durniów, którzy dostali w opiekę polskie państwo, wpadło w nastrój zabawowy. Myślałem sobie o tej katastrofie i o tych wszystkich szczegółach z nią związanych, o których informował Antoni Macierewicz, i o słowach Jarosława Kaczyńskiego, po raz nie wiem już który, przypominających fakt rozdzielenia wizyt, wspominałem czasy długo jeszcze przed katastrofą, i coraz bardziej dochodziłem do przekonania, że to stanowczo mógł być wypadek. Dokładnie taki sam, jak ten wymyślony przez mnie i opisany we wczorajszym tekście. A więc, jak to mówi angielskojęzyczne prawo: nie „murder”, lecz zaledwie „manslaughter”.
Oczywiście – to zastrzeżenie musi być tu poczynione – nie wykluczam w żadnym wypadku prawdziwego, czystego zamachu, a nawet wielomiesięcznego, z zimną krwią przygotowywanego spisku, natomiast to, co mi dziś chodzi po głowie, to głównie ten psikus i cała ta banda, która do dziś zza tego psikusa na nas spogląda. Przypominam sobie przede wszystkim, jak to przez wiele długich miesięcy, przy najróżniejszych okazjach, sytuacja w której dysponentem samolotu dla Lecha Kaczyńskiego była Kancelaria Premiera, oni z każdą chwilą, z coraz większą przyjemnością, tym samolotem machali Prezydentowi przed nosem. Problem samolotu pojawiał się coraz częściej i zawsze na jego końcu stała sugestia, że jak on chce, niech sobie załatwi u wojewody paszport, a następnie normalnie, jak człowiek, kupi bilet. Najlepiej w jedną stronę. Wciąż pojawiał się ten sam obraz: Kancelarii Prezydenta proszącej Kancelarię Premiera o samolot, a po tamtej stronie te krztuszące się ze śmiechu ryje i szept: „Ty, powiedz mu, żeby sobie kupił bilet”.
Ale przecież nie chodziło tylko o samolot. Cokolwiek prezydent Kaczyński próbował robić, nie było nawet krytykowane merytorycznie, lecz natychmiast w najbardziej sztubacki sposób wyśmiewane. Że niby on tam gdzieś pojedzie, a dla niego nie będzie krzesła, albo że gdzieś przyjedzie i się wypieprzy o dywan, albo że będzie wygłaszał przemówienie i zachce mu się kupę. Przecież to nie było tak, że kiedy Andrzej Mleczko tworzył ten swój prześmieszny rysunek z prezydencką limuzyną ciągnąca za sobą budkę z napisem „toy toy”, to za tym stała osobista refleksja artysty. Ależ skąd! Mleczko, doczepiając Prezydentowi kibel do samochodu, wyłącznie odpowiadał na społeczne zapotrzebowanie. I Donald Tusk, jego ministrowie, a z nimi parlamentarna reprezentacja Platformy Obywatelskiej bardzo gorliwie w tej zabawie uczestniczyli. Doszło w końcu do tego, że oni wszyscy się w tej zabawie całkowicie zatracili i przestali panować nad tym, co się tak naprawdę dzieje. Ja bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że oni, zamiast normalnie pracować, wisieli od rana do wieczora na telefonach i dzwonili po różnych miejscach z nowymi pomysłami. Żeby tu gdzieś jakąś flagę obrócić, a tam gdzieś wysmarować schody czymś śliskim, a gdzie indziej jeszcze wysłać jakiegoś menela, żeby coś powrzeszczał.
Niedawno przypomniałem – właśnie, przypomniałem – starą historię o tym, jak to podczas wspólnej konferencji prasowej, podczas gdy prezydent Kaczyński odpowiadał na pytania, Radek Sikorski z Donaldem Tuskiem demonstracyjnie zabawiali się wzajemnie jakimiś żartami, tylko po to, by Prezydenta wyprowadzić z równowagi, i najwyraźniej ta przyjemność tak ich wciągnęła, że machnęli ręką i na protokół i na obecność obcych ludzi i na kamery i w ogóle na cały świat, byleby jeszcze chwilę to pociągnąć. I teraz, ja jestem niemal w stu procentach pewien – zakładając, że to jednak nie był spisek – że kiedy Putin zaproponował Tuskowi, by zrobić wspólną imprezę w Katyniu, on najpierw oczywiście się ucieszył, że ktoś tak wybitny jak sam rosyjski car wybrał go na swojego przyjaciela, ale już w chwilę później zaczął dzwonić do swoich kumpli i im proponować, co można przy tej okazji zrobić Kaczyńskiemu. I tak już dalej poleciało.
Przecież oni wiedzieli, że będą dwie uroczystości. Oni wiedzieli, że Lech Kaczyński nie zrezygnuje, żeby na tak ważną rocznicę do Katynia nie pojechać. Ale oni też nie byli już w stanie machnąć na to ręką i sobie tę zabawę, w której już byli zanurzeni po uszy, odpuścić. Jestem przekonany, że gdyby oni tylko mogli, zamiast samolotu, daliby Lechowi Kaczyńskiemu do dyspozycji jakąś dziurawą łódkę i zaproponowali, by spróbował do tego Katynia dotrzeć jakoś od morza. Oni, gdyby mogli, a ten samolot byłby już gotowy do drogi, zrobiliby tak, żeby tak jakoś popsuć w nim odpowiednie urządzenia, żeby on zamiast do Smoleńska, poleciał na przykład do Kijowa i tam wylądował, i wszyscy by mieli ubaw po pachy. Ja nie mam cienia wątpliwości, że w tamtych kręgach panowała wówczas taka atmosfera, że każda prośba kierowana ze strony Kancelarii Prezydenta i każda procedura wiążąca się z wylotem Prezydenta do Katynia były głównie rozpatrywane pod kątem takim oto, co by się tu dało tak zrobić, żeby było gorzej, a więc śmieszniej.
Kiedy patrzę na Donalda Tuska – przede wszystkim, kiedy patrzę na niego – nie mogę przestać myśleć o pewnym bardzo ściśle określonym typie człowieka, który znam bardzo dobrze, ale jest mi bardzo trudno go zwięźle opisać. Jest to z całą pewnością człowiek wykształcony – nie bardzo wykształcony, a więc tak mniej więcej na poziomie magistra – lubiący, jak to często zresztą on sam określa, miło spędzać czas w towarzystwie kolegów przy piwku i dobrej muzyce – chętnie jazzie – gdzie można sobie pożartować, ale też niekiedy porozmawiać bardziej na serio. To jest ktoś, kto lubi na przykład zwracać się do swoich przyjaciół per pan, bo to brzmi tak jakoś dowcipnie. To jest wreszcie taki typ, który się wiecznie na wszystkich „wkurwia”, bo go wszyscy „kurwa” „wkurwiają”, ale wystarczy mu opowiedzieć jakiś fajny kawał, żeby się rozchmurzył. Człowiek ten bardzo lubi sport i kiedy gra jego drużyna, to lepiej mu nie przeszkadzać, natomiast kiedy po raz 69. ogląda swój ulubiony film pod tytułem „Miś”, to koniecznie musi mieć do tego towarzystwo, z którym będzie mógł się wymieniać wyprzedzającymi akcję cytatami. Zdaję sobie sprawę, że ten opis w żaden sposób nie jest w stanie odzwierciedlić tego, co mam w głowie, ale staram się jak mogę. Bo chodzi mi o to, żeby jakoś dotknąć stanu umysłu, który stał za tym, co się 10 kwietnia 2010 roku stało w Smoleńsku.
Donald Tusk. Oto człowiek, który, żeby się nie rozpaść na strzępy z tego ciągłego stanu „wkurwienia”, musiał nieustannie być pobudzany przez całą serię wciąż nowych psikusów pod adresem Prezydenta. A wraz z nim, całe jego najbliższe otoczenie – albo w sposób naturalny – albo tylko dlatego, że oni świetnie wiedzieli, co panu premierowi jest potrzebne. Zbliżał się ten tragiczny wylot do Smoleńska, a to towarzystwo tłoczące się po swoich gabinetach aż łapało się za brzuchy, przewidując czy to sytuację, kiedy przez złą pogodę samolot z Prezydentem będzie musiał wrócić do Warszawy, czy może, kiedy to on jednak gdzieś wyląduje, ale nie będzie nikt tam na nikogo czekał i Prezydent będzie musiał dzwonić po taksówkę, albo wreszcie ten samolot spadnie. Nie tak całkiem, oczywiście, ale troszeczkę. Tyle tylko, żeby się można było pośmiać. Ja jestem szczerze pełen podejrzeń, że, kiedy Radek Sikorski usłyszał informację, że coś się z tym samolotem stało, w pierwszej chwili klasnął z radości w dłonie. A w chwilę później jęknął, pobladł i rzucił krótkie: „O kurwa!”
Michał Dembiński – podkreślam raz jeszcze, człowiek pełen dobrej woli i dobrych myśli o Polsce – pisze, że przyczyną katastrofy było to, że „bylejactwo Państwa Polskiego wyszło na jaw – i to nie w Niemczech czy Anglii czy we Stanach, gdzie rzeczy są jakoś normalne, ale w Rosji – Afryce Europy – gdzie faktycznie ‘wieża kontrolna’ wygląda jak pomieszczenie gospodarcze na podmiejskim ogrodzie działkowym. W Rosji, gdzie w wypadkach ciągle giną ludzie setkami przez niedbalstwo i poziom bylejactwa już niewyobrażalny w Polsce”. Otóż to. To właśnie najprawdopodobniej było przyczyną katastrofy. Natomiast jeśli kiedyś doczekamy się sprawiedliwości i ci którzy są odpowiedzialni za tę okrutną śmierć zostaną postawieni przed sądem, to wśród nich akurat nie będzie tych kontrolerów lotu ze Smoleńska, ani nawet samego pułkownika Putina, lecz owa grupka żartownisiów, która się tak uchachała, że się z tymi swoimi „byle jakimi” zabawkami przeniosła tam, gdzie wchodzić nie było wolno, a już na pewno wchodzić z zapuchniętymi ze śmiechu oczami. Do tego, jak pisze Michał, „gospodarczego pomieszczenia” na ruskich ogródkach. Bo ten rodzaj braku odpowiedzialności niekiedy wymaga kary najwyższej.
I to już koniec na dzisiaj. Zachęcam do kupowania książki, gdzie to wszystko, o czym pisałem wyżej, jest zrelacjonowane niemal dzień po dniu. Wystarczy tylko kliknąć w okładkę tuż obok, a reszta pójdzie już z górki. No i przy okazji, proszę o dalsze wspieranie tego bloga pod stałym numerem konta. Dziękuję.