Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kazimierz Marcinkiewicz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Kazimierz Marcinkiewicz. Pokaż wszystkie posty

sobota, 10 lutego 2024

Być jak Paweł Wojciechowski

 

      Wczoraj przez Internet przebiegła informacja, że „były minister finansów w rządzie Prawa i Sprawiedliwości”, człowiek nazwiskiem Paweł Wojciechowski, został skierowany przez Donalda Tuska do obsługi jednej z wielu spółek państwowych, a to, jak wszyscy wiemy, dla skutecznego realizowania zadań nowej władzy. Oczywiście fakt, że wśród poznanej nam aż nazbyt dobrze ekipy, znalazł się również człowiek PiS-u, i to człowiek swego czasu zajmujący aż tak wysokie stanowisko, wzbudził zrozumiałą konsternację, a ja sobie przypomniałem, że całkiem niedawno udało mi się zupełnie niezwykłym przypadkiem w owego człeka wdepnąć. Dzisiejszy tekst będzie zatem owemu wdepnięciu poświęcony.

       Otóż kilka dni temu, kiedy estetyka i intelektualne napięcia emitowane przez telewizję Republika nerwowo mnie nadwyrężyły, coś mi strzeliło do głowy by po raz pierwszy od zeszłego jeszcze roku zajrzeć do nowego TVP Info i tam akurat ujrzałem jakąś nieznaną mi osobę przeprowadzającą rozmowę ze wspomnianym Pawłem Wojciechowskim na temat Daniela Obajtka i jego odejścia z Orlenu. Ktoś zapyta, czemu na niego akurat zwróciłem uwagę. Z dwóch powodów mianowicie. Po pierwsze, został ów mąż przedstawiony jako właśnie „były minister finansów” – co mnie mocno zaskoczyło – a po drugie, jego wypowiedź była prowadzona na poziomie tak prymitywnej publicystyki, że nawet najgłupsi komentatorzy z Twittera by się mogli tym czymś zawstydzić.

       Postanowiłem więc sprawdzić owego Wojciechowskiego i okazało się, że on, owszem... przez dokładnie dwa tygodnie, był ministrem finansów w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza wówczas gdy ten znajdował się już na pełnym wylocie. Jak do tego doszło? Otóż, jak się okazuje, równo dwa tygodnie przed tym jak został przez Jarosława Kaczyńskiego odpowiednio spuszczony, Kazimierz Marcinkiewicz, z powodów dotychczas niezbadanych, zdymisjonował śp. Zytę Gilowską i na jej stanowisko powołał owego Wojciechowskiego. Po wspomnianych dwóch tygodniach natomiast i jeden i drugi został z rządu wywalony na zbity pysk i premierem został Jarosław Kaczyński.

         Słuchałem rozmowy z Wojciechowskim w neo-TVP Info i czego się dowiedziałem? Otóż Daniel Obajtek to oszust i nieudacznik, poza tym to żaden Daniel Obajtek, ale Daniel „Wszystko Mogę” Obajtek, ale też że ów Wszystko Mogę zrezygnował z prezesowania Orlenowi, a nie został odwołany, wyłącznie po to by otrzymać milion złotych odprawy, no i wreszcie że on tego miliona nawet nie zobaczy, bo nowa władza mu to skutecznie uniemożliwi. W tym momencie wróciłem do Republiki, ale też zacząłem się zastanawiać, co to takiego się wydarzyło w roku 2006.

       Mamy bowiem czerwiec tamtego roku, Marcinkiewicz, bez konsultacji z władzami partii, wyrzuca z rządu Zytę Gilowską, powołuje na jej miejsce jakiegoś Wojciechowskiego, po dwóch tygodniach sam zostaje wyrzucony na zbity pysk, a wkrótce po nim, jego, jak rozumiem, kumpel – Wojciechowski. Co się takiego stało, że doszło do takiej zawieruchy? Czy Marcinkiewicz poleciał za Zytę i Wojciechowskiego, czy może on już od pewnego czasu wiedział, że jest na wylocie i niemal rzutem na taśmę wywalił Zytę i wrzucił tam tego, jak się okazuje dziś, nie byle jakiego cwaniaka? Tego nie wiemy, ale jeśli tak, to co takiego się stało, że po niecałym roku od osiągnięcia największego sukcesu w swoim życiu, niesławny Kaz dostał aż takiego kopa?

       No ale tu pojawia się pytanie, kim takim jest ów Paweł Wojciechowski, że Marcinkiewicz aż tak się zapędził; no i czemu to zrobił. Najprościej byłoby zwrócić się do samego Wojciechowskiego – zwłaszcza po jego rozmyślaniach na temat odprawy, jaką Daniel Obajtek pragnie sobie dopisać do konta – z pytaniem, jaką odprawę otrzymał on, po byciu ministrem finansów przez zaledwie dwa, czy może trzy tygodnie. No ale to by faktycznie było zbyt proste. A zatem, ja mam pytanie może jeszcze ciekawsze: Kim w ogóle jest ten Paweł Wojciechowski, i kim planuje jeszcze zostać, że po tych dziś już niemal dwudziestu latach wciąż jest na swoim miejscu, nie dość że niewzruszony i niepokonany, to jeszcze najwidoczniej – że tu zacytuję klasyka – wyjątkowo „bezczelny i zuchwały”.

      Może być ciekawie.




sobota, 17 kwietnia 2021

Onet obstawia walkę Collins - Marcinkiewicz

       Kiedy po raz pierwszy raz usłyszałem, że Kazimierz Marcinkiewicz postanowił się przypomnieć przez ring bokserski, nawet się nie uśmiechnąłem. Kiedy bowiem ma się przed sobą osobę o tego rodzaju reputacji, można się spodziewać właściwie wszystkiego; a kiedy mówię „wszystkiego”, to w rzeczy samej mam na myśli wszystko. To był początek. Po raz drugi zdarzyło mi się skupić uwagę na tym nieszczęśniku, gdy jakimś niezbadanym przypadkiem losu wszedłem akurat na Onet i tam – swoją drogą, gdzieżby indziej – trafiłem na wywiad ze wspomnianym Marcinkiewiczem, gdzie ten zapowiada swoją walkę bokserską z niejakim Collinsem, a przy okazji staje wręcz na głowie, by pokazać światu, że nie ma takich wyzwań, do których on nie byłby predystynowany i na które nie byłby gotowy. Proszę posłuchać:

Pierwszy trening z Mistrzem Robert Złoty Złotkowski. Trafiłem kapitalnie pod oko wymagającego profesjonalisty. Sam jestem ciekaw co zrobi z takim neptkiem jak ja. No nie będzie łatwo. Boks to sport techniczny, nauka kroków, gardy, ciosów i uników.... Mam tylko sprawność i wytrzymałość, muszę dodać techniki ile się da. Jest co robić. Ale wyzwania to ja uwielbiam, a próbowanie nowości, a boks jest dla mnie totalnie nowy, to przecież smaczek życia”.

Sport daje możliwość odbicia się od różnego rodzaju problemów. Dodaje sprawności i kreatywności. Jest parę rzeczy w życiu, które budują kreatywność człowieka, a jedną z nich – obok znajomości języków obcych i podróży – jest sport. Kreatywność jest człowiekowi niesamowicie potrzebna, bo daje możliwość podejmowania fajnych decyzji w różnych sytuacjach. Wiem, że mam to w dużej mierze dzięki sportowi”.

Zabrzmi to może nieskromnie, ale ja jestem profesjonalistą. Jeśli już coś robię, to na 100 proc. Przygotuję się przez te dwa miesiące, by ta walka była ciekawa. Chcę, żebyśmy pokazali fajny pojedynek. To będzie starcie przyszłości z doświadczeniem”.

Tak źle dawno już nie było. Rządzący są kompletnymi nieudacznikami. Nie potrafią zorganizować niczego: właściwego podejścia do pandemii, szczepień czy biznesu, który pada. Jestem zdruzgotany tym, co dzieje się w Polsce. Cała masa ludzi umiera kompletnie niepotrzebnie. Tylko dlatego, że były podejmowane absurdalne i bardzo złe decyzje. Tylko dlatego, że nikt nie dba o ochronę zdrowia, że nie szanuje się lekarzy i pielęgniarek, że nie potrafi się zorganizować opieki zdrowotnej tak, by ona służyła i walce z pandemią, i ludziom cierpiącym na inne schorzenia. Właśnie przez niekompetentne działania rządu będziemy mieli jeszcze przez kilka tygodni czy miesięcy zwiększoną umieralność”.

       A więc, jak widzimy, nic nowego pod Słońcem – Kaz, mimo że trup, to zupełnie jak żywy. Nas jednak nie tyle interesuje dziś Kazimierz Marcinkiewicz, co sama okazja, dzięki której on ma nadzieję ponownie zaistnieć na scenie, z której lata temu został zrzucony i strącony w niebyt, a mam na myśli ową walkę. Ktoś się zapyta, co to za cudo, a ja już spieszę z odpowiedzią. By jednak dostarczyć odpowiednio precyzyjnej odpowiedzi pozwolę sobie zacząć od początku, czyli od wpisu w Wikipedii:

Grzegorz i Rafał Chmielewscy pochodzą z ubogiej rodziny, są synami Ryszarda i Violetty. Ich ojciec był właścicielem wypożyczalni kaset wideo i dorabiał jako handlarz detaliczny. Grzegorz uczył się w technikum elektrycznym, a Rafał – w technikum spożywczym. Będąc nastolatkami wyjechali do Londynu, gdzie podjęli pracę zarobkową – Grzegorz był pomocnikiem budowlanym, a Rafał pracował jako pomoc kuchenna w restauracji. Będąc na emigracji, urzędowo zmienili nazwisko na Collins, by ułatwić sobie komunikację z anglojęzycznymi kontrahentami. Po kilku latach pobytu w Wielkiej Brytanii założyli własne działalności: Grzegorz prowadził firmę budowlaną, a Rafał – kilka sklepów komputerowych.

W 2009 wspólnie założyli firmę motoryzacyjną Prestige Wrap and Customs, która zajmowała się tuningiem wizualnym samochodów, później także śmigłowców i łodzi. Kilka lat później, na londyńskich targach motoryzacyjnych Top Gear Live Show, poznali swojego przyszłego wspólnika, piosenkarza Shane'a Lynch'a, członka irlandzkiego boysbandu Boyzone. Z usług Prestige Wrap and Customs chętnie korzystają celebryci, m.in. Simon CowellRonan KeatingRita OraGareth BaleArkadiusz MilikWojciech SzczęsnySławomir Peszko.

W 2013 wzięli udział w projekcie YouTube pt. Fast Furious and Funny, w którym prezentowali, jak przerabiają samochody. W 2016 premierę telewizyjną miał ich autorski program Odjazdowe bryki braci Collins, emitowany przez TVN Turbo, w którym pokazywali swoją pracę w warsztacie samochodowym. Do jesieni 2020 zrealizowano pięć sezonów programu. W sierpniu 2020 premierę na Discovery Channel Polska miał ich program Bracia Collins biorą się do roboty.

W czerwcu 2019 Grzegorz zawalczył z Rafałem Krylą w formule MMA podczas gali Free Fight Federation.

Wiosną 2020 stacja TVN wyemitowała drugą edycję programu Ameryka Express z udziałem braci, w której Rafał i Grzegorz dotarli do finału, zajmując ostatecznie drugie miejsce.

W lipcu 2020 otworzyli restaurację „Fuego Bar & Grill” w Warszawie”.

      Notka w Wikipedii wprawdzie z nieznanego mi powodu o tym nie wspomina, natomiast faktem jest, że wśród niewątpliwych biznesowych osiągnięć tych dwóch hochsztaplerów znalazł się projekt pod nazwą Fundacja Braci Collins, której program najlepiej prezentują sami dobrodzieje:

Fundacja Braci Collins powstała z potrzeby serca, aby pomagać tym, którzy mają w życiu mniej szczęścia. Pełni empatii, pokory i oddania pragniemy nawiązywać i pielęgnować trwałe relacje, oparte na uczciwości, honorze i wzajemnym poszanowaniu. Pracujemy z pasją i dzielimy się dobrem, które - w co wierzymy - tkwi w każdym z nas.
Codziennie wyciągamy wnioski z doświadczeń własnych i tych, którzy zwracają się do nas ze swoimi problemami, aby w przyszłości czynić więcej dobra i wywoływać uśmiech na twarzach większej ilości osób
”.

       I w tym momencie pojawia się Kaz z wszystkim swoimi talentami. Otóż, jak się dowiadujemy, już 2 czerwca tego roku – jeśli koronawirus pozwoli – odbędzie się zorganizowana przez wspomnianą fundację wielka gala, podczas której Kaz zmierzy się w walce bokserskiej z jednym z Collinsów, a cały dochód z owej gali zostanie przekazany na, jak czytam, „pomoc dzieciom”.

         Napisałem, że gala odbędzie się, jeśli pozwoli koronawirus, choć tak naprawdę nie mam pewności, czy ów koronawirus jest tu największym zagrożeniem. Zaglądam na internetową stronę owej fundacji i tam ani słowa o tym, gdzie ten event ma mieć miejsce, kto poza Kazem ma być jego ozdobą, co to za dzieci, dla których to wszystko jest organizowane, i w ogóle nic poza specjalnym guziczkiem, w który można kliknąć, by przesłać pieniądze i myślę sobie, że to wszystko może się skończyć dokładnie tak samo jak zorganizowana przez Zbigniewa Hołdysa jeszcze głębokim PRL-u akcja kupowania biletów na koncert Perfectu na Stadionie Narodowym w roku 2000.

      Ale i to nie jest dla nas dziś najważniejsze. Rzecz w tym, że ci dziwni braci Collins, szukając chętnych do udziału w tym swoim geszefcie, trafili wyłącznie na Kazimierza Marcinkiewicza oraz Onet. I tu szczególnie Onet robi dobre wrażenie. Już nie mogę doczekać aż prezes Obajtek wysupła ze swojej złotej sakiewki parę złotych i wykupi tę nędzę. Jeszcze jeden krok ku temu bym mógł spokojnie umrzeć.

 

 


                                                                                                   


czwartek, 7 stycznia 2016

Zielony Baran, czyli czy ktoś się może sfajdał?

Jak wszyscy już wiemy, wczoraj w Niedzicy w pensjonacie o nazwie „Zielona Owieczka”, doszło do niezapowiedzianego i kompletnie niespodziewanego spotkania Jarosława Kaczyńskiego z premierem Węgier Viktorem Orbanem. Ponieważ było to spotkanie prywatne, nie wiemy o nim absolutnie nic, poza tym, że zaczęło się rano, panowie zjedli na przywitanie śniadanie, po paru godzinach obiad w postaci żurku i pstrąga, a po 6 godzinach się pożegnali i wrócili do innych zajęć, Orban do przygotowania następnego spotkania, tym razem z premierem Cameronem. Jak donoszą media, podobno był jeszcze plan, żeby pójść na zamek i rzucić stamtąd okiem na Pieniny, ale to już sobie darowano.
Jak już wspomniałem, o spotkaniu nie wiemy nic. Nie wiemy więc zatem, po co oni się spotkali, o czym rozmawiali, co się przez ten czas wydarzyło, natomiast możemy oczywiście próbować się w tym jakoś rozeznać i jakieś propozycje składać. Gdy chodzi o mnie na przykład, ja już wczoraj w komentarzu na Twitterze zaproponowałem, że może poszło o to, że Kaczyński poprosił Orbana o spotkanie, by ten mu opowiedział, jak się należy zachować w sytuacji, gdy nagle się okazuje, że cały dosłownie świat jest przeciwko nam, a w dodatku strzały przesłoniły niebo. Czy jednak tak było, tego oczywiście nie wiem. Fakt pozostaje niewzruszony: premier Węgier spotkał się z Jarosławem Kaczyńskim, panowie rozmawiali przez sześć godzin, nikt nic nie wie i nikt nic nie chce powiedzieć… tyle że jeśli któregoś dnia dochodzi do czegoś takiego, to każdy normalnie myślący człowiek wie, że żartów być nie może. Moim zdaniem, to do czego doszło wczoraj w Niedzicy, niezależnie od tego, czy kiedykolwiek się dowiemy, o czym tam rozmawiano i po co to w ogóle było, ma wymiar ściśle historyczny. Ja wiem, że to porównanie jest z pewnego punktu widzenia mocno niezręczne, ale mówię o czymś, co można tylko porównać do spotkania Donalda Tuska z Putinem na sopockim molo przed sześcioma laty.
Na to co się stało, nasze media zareagowały oczywiście w charakterystycznym dla siebie stylu, a więc, z jednej strony, całkowitym niezrozumieniem skali i powagi wydarzenia, a z drugiej rechotem. Mam jednak wrażenie, że tym razem, o ile owo niezrozumienie nie jest niczym nowym i zaskakującym, to rechot robi wrażenie dość szczególne, zwłaszcza gdy dochodzi z miejsc, gdzie już wszyscy są mocno po wyroku. Weźmy takiego byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza, który wystąpił wczoraj w telewizji TVN i ogłosił, że Kaczyńskiemu to już chyba tylko pozostaje Orban, bo na przykłada taka „kanclerz Merkel nigdy by się z nim nie chciała spotykać w jakimś ‘Zielonym Baranie’”. Wyskoczył Marcinkiewicz z owym „zielonym baranem”, a prowadząca rozmowę Jolanta Pieńkowska dostała na to autentycznego ataku śmiechu.
Tymczasem rzecz polega na tym, że jeśli dochodzi do spotkania między prezesem Prawa i Sprawiedliwości a premierem Węgier, spotkanie trwa sześć godzin i nikt – dosłownie nikt – na jego temat nie wie nic, to znaczy, że ci, którzy by chcieli cokolwiek tu wiedzieć, a wiedzieć nie będą, nie mają naprawdę żadnego powodu, by rechotać. Jeśli już, to raczej powinni się bać. No a rechoczą. I to może świadczyć o dwóch rzeczach: oni są albo tak głupi, że zatracili instynkt samozachowawczy, albo ze strachu oszaleli. Oba rozwiązania przyjmuję z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Oczywiście wszystkie moje książki są na swoim miejscu, a więc w księgarni u Coryllusa pod adresem www.coryllus.pl. Polecam gorąco.

wtorek, 27 stycznia 2009

O poplątanych językach i szurniętych umysłach

Jak już zapewne tu wspominałem, jestem osobą wybitnie słabo utalentowaną. Ani utalentowaną, ani szczególnie inteligentną, ani też jakoś bardziej wykształconą. Jestem ogólnie dość wrażliwy, potrafię ładnie i bez większego wysiłku pisać i znam język angielski. I właściwie to wszystko. Biorąc pod uwagę fakt, że tylko ta zdolność zgrabnego formułowania zdań, to faktyczny talent, nie ma się doprawdy z czego cieszyć. Języka angielskiego nauczyłem się na studiach i przez kolejne lata pracy, a i tak bez większych rewelacji. Tyle że potrafię dobrze uczyć. Powiedzmy, coś takiego jak Łukasz Kruczek. Wiem co robić, żeby ktoś inny leciał równo i daleko.
Kiedy więc dziś we Wproście czytam, jakie to zabawne, że posłowie nie znają języków obcych, mam uczucia wyjątkowo mieszane. Oczywiście, zgadzam się z autorem artykułu Grzegorzem Lakomskim, że jeśli się jest osobą wykształconą, publicznie znaną, a na dodatkiem kimś, kto sam zdecydował, że będzie pracował w Komisji Spraw Zagranicznych i w Komisji ds. Unii Europejskiej, powinien jednak język obcy znać i nie byłoby źle, gdyby tym językiem był również język angielski. Nie byłoby też źle, gdyby znał ten język obcy, skoro w głębi duszy jest przekonany, że go zna i się z tym przekonaniem obnosi.
Z drugiej jednak strony, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jedynymi osobami, które znają język, to młodzież szkolna, i w mniejszym stopniu, studenci. Oczywiście, wśród osób starszych, są tacy, co język angielski znają, ale jest ich na tyle mało, żeby się tą sytuacją zbytnio nie ekscytować. Uczę na kursach w różnego rodzaju firmach i mam pewną orientację w tej kwestii. Ludzie, najogólniej rzecz ujmując, język znają bardzo pobieżnie i na ogół o wiele mniej, niż im się wydaje. Tak to jakoś zdarzyło się w tej naszej Polsce, że część osób starszych zdołała się troszeczkę nauczyć języka rosyjskiego, niewielka grupa języka niemieckiego i na tym sprawa się zakończyła. Czy to przez obiektywny brak możliwości nauki, czy przez fatalny stan szkolnictwa na każdym poziomie (polecam wywiad z Markiem Migalskim w weekendowym Dzienniku), czy w końcu przez brak kontaktów z obcokrajowcami, zarówno na zewnątrz, jak i tu u nas, całe pokolenia pozostały przy jezyku polskim. I tyle.
Pamiętam jak jeszcze w początkach lat 90-tych, kiedy kształtowała się nowa władza, czytałem książkę francuskiego dziennikarza Guy Sormana, który, opisując swoje spotkanie, z Jackiem Kuroniem – wówczas pierwszym polskim politykiem, ministrem i czołowym intelektualistą – nie mógł wyjść z podziwu, że Kuroń nie umie mówić w żadnym obcym języku poza ruskim. Dla Sormana to był szok i – nawet jeśli weźmiemy poprawkę na fakt, że jako Francuz, mógłby być trochę bardziej oględny w ocenach – powinniśmy go potrafić zrozumieć. Przyjeżdża Sorman do świeżo odzyskanej przez Polaków Polski, chce sobie porozmawiać z jedną z najważniejszych postaci tej właśnie nowej Polski i… okazuje się, że się nie da.
Pamiętam też, jak w dawnych, jeszcze mocno komunistycznych latach poszedłem na występ zespołu Mungo Jerry, znanego z wielkiego przeboju In the Summertime, który nagle zawitał do Katowic. Zespól skończył śpiewać, a ponieważ publiczność chciała więcej, to Ray Dorset wyszedł na scenę i zawołał: „Do you wanna say goodnight?” Publiczność oczywiście krzyknęła „Yeah!”, więc Dorset wyszedł. Ponieważ wszyscy się nadał darli, zdezorientowany muzyk wyszedł ponownie i zapytał „Do you wanna say goodnight?” Sytuacja się powtórzyła, i choć w końcu wszystko odbyło się w sposób cywilizowany, ja wciąż to zdarzenie pamiętam i wiem, czego mogę oczekiwać, a czego nie.
Więc, nawet gdybym nie czytał tej rozmowy Sormana z Kuroniem, to wiedziałbym, że na poziomie języków nie jest dobrze. Ale, szczerze mówiąc, nie to uważam za problem, że ludzie nie znają języków. Chciałbym żeby znali, ale wcale nie uważam, że to że nie znają to wielkie zmartwienie. Wspomniani Francuzi nie znają, Hiszpanie nie znaja, Włosi nie znają, Grecy nie znają, Portugalczycy nie znają i jakoś sobie radzą. To co mnie martwi o wiele bardziej, to fakt, że jeśli spytać przeciętnego, jakoś tam wykształconego Polaka, czy zna język angielski, natychmiast odpowie, że oczywiście tak. I czym bardziej się ten ktoś znajduje na eksponowanym stanowisku, tym bardziej jest przekonany, że on, owszem, język zna. I to w stopniu zaawansowanym.
Jeszcze bardziej irytujące jest to, że wielu z tych niby znających język angielski strasznie się cieszy, ile razy dowie, że ktoś, kto w ich mniemaniu język powinien znać – go nie zna. Ja jestem niemal pewien, że autor artykułu we Wprosćie – jeśli jakimś cudem nie jest anglistą – zna język angielki dokładnie w tym samym stopniu, co poseł Piechociński, czy akurat nie wspominany w artykule, a znany skądinąd Kazimierz Marcinkiewicz. Jestem pewien na sto procent, że ogromna większość z tych słynnych telewizyjnych, czy gazetowych dziennikarzy, od Żakowskiego po Miecugowa przez Olejnik, którzy aż się turlają ze śmiechu po dywanie, kiedy dowiadują się, że prezydent Kaczyński, albo jego brat, albo nawet Donald Tusk nie potrafią po angielsku ani be me, sami w konkretnej sytuacji umieliby najwyżej kiwać mądrze głową i powtarzać w kółko to yeah, o którym już tu było wyżej.
Bo takie sa fakty. Ludzie języków po prostu nie znają. Oczywiście, ile razy trzeba wypełnić cv, albo zdeklarować się w tej sprawie publicznie, to wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ale jak przyjdzie co do czego, to zawsze okazuje się, ze pozostaje tylko to yeah. I proszę mi uwierzyć. Choć ton tego tekstu jest wesoły, ja wcale się nie chcę z nikogo śmiać. Choćby dlatego, że doskonale wiem, jak ciężko jest nagle zacząć mówić nie po polsku, kiedy nie mamy praktyki, a dzwoni telefon, czy jesteśmy nagle zaczepieni na ulicy. Żeby czuć się choć minimalnie pewnie, trzeba mieć praktykę. Trzeba kontakt z językiem mieć na co dzień i trzeba ten język ćwiczyć. Bez tego, zawsze będzie tak jak tylko możemy sobie na smutno wyobrazić. I jeśli chcemy przeprowadzać jakieś badania dotyczące znajomości języków przez osoby publiczne, to z pewnością nie w taki sposób, że się do kogoś dzwoni i każe mu się nagle gadać po angielsku.
Oczywiście, nie zmieniam nagle mojej opinii. Nie twierdzę, ze jednak nie jest źle. Jest fatalnie. Jednak wcale nie dlatego, że jakiś podstawiony anglista (który prawdopodobnie sam mówi po angielsku tak, że Anglik by go nie zrozumiał) nie potrafi zmusić posła Halickiego do rozmowy po angielsku. Problem polega na tym, że poseł Halicki najprawdopodobniej nie potrafi nawet napisać poprawnie jednego zdania w języku angielskim. Nie jest w stanie przeczytać tekstu w języku angielskim i zrozumieć z niego wszystko tak jak należy. I oczywiście na tym, że – jeśli go spytać – to powie, że język zna znakomicie. I że, w gruncie rzeczy, jest o tym święcie przekonany. Bo problem Halickiego polega na tym, że on jest taki jak jest. Nie językowo. Czysto ludzko.
I oczywiście problem mamy z ludźmi typu Kazimierza Marcinkiewicza. Ja rozumiem, że on ma już te swoje 50 lat, czy coś koło tego. Rozumiem, że – jako nauczyciel fizyki z Gorzowa – nie miał okazji nigdy uczyć się angielskiego, a kiedy już tę okazje miał, to zobaczył, że – cholera – nie jest łatwo. Bo rzeczywiście jest bardzo ciężko. Nie mam też do niego pretensji, ze po już prawie dwóch latach stałego pobytu w Londynie, nie nauczył się języka. Że kiedy mówi po angielsku, to ludzie się z niego śmieją. Zdarza się. Niektórzy po prostu nie maja tej iskry, która pomaga zdobyć coś więcej. Pamiętam jak wiele lat temu, byliśmy z Toyahową i z dziećmi w Walii i tam poznaliśmy małżeństwo bardzo starych już ludzi z Leeds. Ona była Polką z Chorzowa, on starszym panem z Estonii. Mieszkali jednak w tym Leeds od zakończenia wojny i po tych wszystkich latach mogli się spokojnie uważać za Brytyjczyków. I oni też mówili po angielsku w sposób absolutnie niepowtarzalny. Była to mieszanina języków polskiego, niemieckiego, estońskiego i trochę angielskiego. Po prostu, przez te pięćdziesiąt lat w Anglii, angielskiego się nie nauczyli. Trochę dlatego, ze nie potrafili, ale pewnie trochę dlatego, ze nie chcieli i nie musieli.
Więc Marcinkiewicz prawdopodobnie tego angielskiego nie nauczy się również nigdy. Jego sytuacja jest jednak nieco inna. O ile ci państwo z Leeds byli imigrantami, którzy potrzebowali wyłącznie żyć i robić to co im każą w pracy, Kazimierz Marcinkiewicz jest byłym premierem, dyrektorem w ważnym banku, Polakiem, który zajmuje nagle w Londynie bardzo publiczne stanowisko i jeśli, mimo to, zna język tak jak zna, to ten stan się po prostu rzuca w oczy. I w uszy. A tym bardziej się rzuca w oczy i uszy, kiedy Marcinkiewicz uznaje za stosowne tą swoją londyńską przygodą tak fatalnie się afiszować. Łazi po tym Londynie w tym swoim niebieskim sweterku i fantazyjnym szaliku, robi mądre miny, daje się fotografować na każdym kroku i podtykać sobie pod nos wszystkie mikrofony świata i uważa za stosowne zgrywać prawdziwego Londyńczyka i nawet nie widzi, jaki jest śmieszny.
Teraz jeszcze dodatkowo pozwolił zrobić z siebie durnia z tym swoim spóźnionym romansem i znalazł się w sytuacji, gdzie już nikt nigdy na niego nie spojrzy tak, by się przy tym nie krztusić ze śmiechu. Starsza Toyahówna mówi mi wczoraj, że to jest niesamowite, jak człowiek w końcu bardzo dorosły i dość towarzysko umocowany, zsunął się do poziomu tych pokojowych malarzy, czy masarzy, którzy wyjechali do Londynu za pracą, zostawili swoje rodziny w kraju i ostatecznie też postanowili te rodziny zostawić w ogóle na dobre. Dotychczas więc Marcinkiewicz chodził po tym Londynie, wyglądał jak turysta z Gorzowa, uśmiechał się do fotografii, opowiadał coś tą komiczną angielszczyzną i jakoś szło. Teraz dodatkowo, ile razy będzie mówił te swoje „ajem zedirktor in the veryimportant london institiuszon”, to obok niego będzie stała ta laseczka, którą gdzieś tam wyrwał na jakiejś imprezie, a w Gorzowie – czego już oczywiście widzieć nie będziemy – będzie sobie mieszkała jego była żona, która – mam wielką nadzieję – kiedy on w wieku 80 lat, porzucony, samotny i schorowany wróci do niej prosząc, żeby zechciała z nim pogadać, powie mu, żeby się najpierw wreszcie nauczył mówić dobrze po angielsku. Zupełnie zresztą okrutnie, niepotrzebnie i głupio. Bo każdy normalny człowiek wie, ze nie języki się liczą, ale coś zupełnie innego.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...