Pokazywanie postów oznaczonych etykietą strajk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą strajk. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 7 maja 2019

Matury, czyli krajobraz po bitwie


Z tego co słyszę, matury rozpoczęły się niemal jak należy, z tym drobnym wyjątkiem, że tu i ówdzie jakieś głuptaski postanowiły niemal rzutem na taśmę zademonstrować swój stosunek do Dobrej Zmiany i wysłały do poszczególnych szkół ostrzeżenia o podłożonych ładunkach wybuchowych, no i tam egzaminy się nieco opóźniły. Przyznam uczciwie, że tego typu zachowanie mnie zainteresowało i niemal w jednej chwili pomyślałem sobie, że ci, jak sądzę, nauczyciele, w efekcie owej utraty zmysłów będą musieli teraz pójść siedzieć, no a jaki będzie tego zdarzenia uniwersalny efekt, pozostaje wciąż zagadką.
Ktoś zapyta, czemu mnie wciąż aż tak zajmuje temat wspomnianego strajku, a ja już chętnie odpowiadam. Otóż parę dni temu, późnym wieczorem, wracałem z wizyty u swojej wnuczki do domu taksówką  i pani taksówkarka wygłosiła takie oto mniej więcej przemówienie (parafrazuję):
Normalnie nikomu o tym nie mówię, bo ludzie różnie reagują, ale panu powiem. Otóż ja jeżdżę na taksówce od niedawna, a wszystko się zaczęło tak, że jako nauczycielka, zmuszona przez swoje koleżanki do strajkowania, wiedząc, że w tym miesiącu nie dostanę normalnej wypłaty, postanowiłam się ratować w ten właśnie sposób”.
Oczywiście spytałem ową dzielną kobietę, ile ona w tym miesiącu dostała, i usłyszałem odpowiedź, że 500 złotych. A w tej sytuacji nie mogę zamknąć tego tematu inaczej, niż konkluzją, że to jest właśnie efekt tego szaleństwa. Główni organizatorzy tego strajku, a więc w pierwszej kolejności politycy, następnie związkowi działacze, a ostatecznie dyrektorzy szkół, nie ponieśli w związku z tą akcją jakichkolwiek strat finansowych. Dla nich ów czas stanowił zaledwie kolejny miesiąc w pracy, z tym wyjątkiem, że tym razem było nieco bardziej wesoło. Faktem natomiast pozostaje to, że owe pięć stów to – nie przymierzając – dokładnie tyle co otrzymują co miesiąc polscy rodzice na każde ze swoich dzieci.
Matury zatem, dzięki odpowiednio szybkiej reakcji Dobrej Zmiany, trwają, a my zostajemy z pewnym bagażem, w którym można znaleźć  najróżniejsze, niekiedy nie byle jakie ciężary. O jednym z nich napisałem w swoim ostatnim felietonie do „Warszawskiej Gazety”. Pozwolę sobie dziś go powtórzyć tutaj.

      
       Gdy swego czasu znana nam dobrze fundacja „Otwarty Dialog”, pod tytułem: „Niech państwo stanie: wyłączmy rząd”, zamieściła niesławną instrukcję, wzywając nauczycieli do ogólnopolskiego strajku, większość z nas z całą pewnością nastawiła czujnie ucha. Wiadomo bowiem, że nie ma w Polsce środowiska tak zdemoralizowanego, a jednocześnie w swoim zepsuciu solidarnego, jak nauczyciele właśnie i że naprawdę niewiele trzeba, by wykorzystując odpowiedni moment, faktycznie wyłączyć nawet nie rząd, ale w sensie niemal dosłownym, prąd.
       Dziś, kiedy piszę ten tekst, wygląda na to, że
zaproponowane przez Bartosza Kramka rozwiązanie, mimo pozornego z początku sukcesu, skończy się spektakularną klapą, a rząd Prawa i Sprawiedliwości, wyjdzie z tego nie tylko z tarczą, ale wręcz z ognistym mieczem w triumfalnie uniesionej dłoni. I kiedy wydawać by się mogło, że nie pozostaje nam nic innego jak cieszyć się, że zło zostało przepędzone, chciałbym dziś zwrócić uwagę na trzy rzeczy, które zostaną z nami na dobre i które w dalszej perspektywie przynieść mogą wiele złego.
       Otóż przede wszystkim, nie ma najmniejszej wątpliwości, że kiedy już strajk się skończy, a nauczyciele zajmą się tym co potrafią najlepiej, czyli zbijaniem bąków, zarówno uczniowie, jak i rodzice, ale też znaczna część społeczeństwa, zrozumieją tę prawdę, że polska szkoła w swoim obecnym kształcie to fikcja, gdzie uczniowie zasadniczo tracą czas. Proszę spojrzeć, od trzech tygodni, wydawałoby się w kluczowym dla
uczniów okresie, szkoły są przed owymi uczniami
zamknięte, a oni przez to nie są ani mądrzejsi, ani głupsi, ani szczególnie rozczarowani, ani cierpiący na jakieś wyjątkowe niedouczenie. Gdyby z nimi porozmawiać, w większości wypadków powiedzieliby nam, że właściwie nic się nie dzieje, poza tym może, że tej zabawy jest już może trochę za dużo. A to, moim zdaniem, jest wiadomość wręcz swoim smutkiem porażająca.
      Po drugie, przez ów czas, wielu nauczycieli, w
oczach uczniów, ich rodziców, ale i tu też znacznej
części społeczeństwa, swoją bezmyślną nadaktywnością w ogólnopolskich mediach, tak się skompromitowało, że ja nie widzę, jak – kiedy to już się wszystko skończy – jedni będą mogli drugim spojrzeć bez wstydu w oczy. I to jest również wiadomość bardzo smutna.
      No i sprawa trzecia. Oto po raz pierwszy w całej historii polskiej oświaty, tak wyraźnie zaznaczyła się dramatyczna wręcz przepaść między nauczycielem, a ową bandą uzurpatorów, o których można powiedzieć, że są jedynie pracownikami szkół. I jestem pewien, że gdy szkoły znów wpuszczą do klas uczniów i wspomniana fikcja znów zacznie dyszeć, wrogość
między poszczególnymi grupami będzie tak straszna, że już tylko się modlę, by w jej efekcie owa uczciwa i kompetentna mniejszość nie zaczęła po kolei składać wypowiedzenia. A zatem, Dobra Zmiana, w politycznym wymiarze, sobie z nową sytuacją poradzi, gorzej natomiast będzie z nami.
      I z tym niemiłym akcentem życzę wszystkim słońca na początek maja.




Gdyby ktoś miał ochotę kupić którąś z moich książek, zachęcam do odwiedzania księgarni www.basnjakniedzwiedz.pl, ewentualnie do kontaktu osobistego pod adresem k.osiejuk@gmail.com.
      
     

sobota, 27 kwietnia 2019

O tym jak Dobra Zmiana pomogła nauczycielom osiągnąć skaliste dno


Obiecywałem już parokrotnie że z tematem szkolnych strajków kończę, i w pewnym sensie była to prawda, rzecz natomiast w tym, że jeszcze mamy dwa felietony z
Warszawskiej Gazety”, które zwyczajowo zamierzam tu zamieścić. A zatem tych, którzy są tematem zainteresowani średnio, proszę o zrozumienie, a pozostałych o uwagę.


       Trudno jest mi oczywiście powiedzieć, jaka będzie sytuacja w dniu, gdy Czytelnicy
będą czytać te słowa, gdybym jednak miał sugerować jakąś odpowiedź, zaryzykowałbym zdanie, że przewodniczący Broniarz już się zdąży wycofać na z góry upatrzone pozycje, a wyciśnięci jak szmata do podłogi nauczyciele zostaną odesłani do codziennej roboty. Czy to rozwiązanie mnie cieszy? Powiem uczciwie, że gdyby ktoś mnie spytał o moją ewentualną reakcję w momencie, gdy strajk się dopiero zaczynał, odpowiedziałbym pewnie, że upadek
protestu przy jednoczesnym triumfie nadzwyczaj aroganckiej władzy, potraktowałbym jako i swoją porażkę. Czemu tak? Odpowiedź jest prosta: otóż przez minione trzy lata nie zdarzyło
mi się doświadczyć ze strony Dobrej Zmiany tak potężnej fali kłamstw, i to kłamstw wybitnie bezczelnych, z jaką ona wyruszyła na wojnę z nauczycielami, gdy ci ogłosili swój protest. Ktoś więc zapyta, skąd moje wahania – czy, kto wie, czy nie ich kompletny brak – dzisiaj? Tu odpowiedź też jest prosta. Żeby ją jednak w pełni przedstawić, pozwolę sobie na krótkie wprowadzenie.
      Rzecz mianowicie w tym, że im dłużej ów strajk trwa i im bardziej widzę z
jednej strony zaangażowanie po stronie strajkujących szkół najgorszego autoramentua  a z drugiej nadzwyczajną zupełnie desperację strajkujących nauczycieli w demonstrowaniu swojego zidiocenia, tym bardziej dochodzę do wniosku, że wszystkie te kłamstwa, te obelgi kierowane w stronę nauczycieli, w żaden sposób nie stanowią części debaty ani ze środowiskiem, ani tym bardziej z przewodniczącym Broniarzem, ale mają tylko jednego adresata, mianowicie aktualny oraz ewentualny elektorat Prawa i Sprawiedliwości. To nieustanne machanie nauczycielom przed nosem ową kompletnie wirtualną „średnią”, ta gadka na temat kolejnej transzy podwyżek, jeśli w jakikolwiek sposób miała dotrzeć do nauczycieli, to tylko po to, by oni – jeśli tylko potrafią – zrozumieli, że w swoich oczekiwaniach są bez jakichkolwiek szans, a już szczególnie w kompletnie chorej nadziei, że to oni właśnie posłużą jako taran w akcji obalania popularnego rządu.
      To drugie zresztą wymaga naszej szczególnej uwagi. Otóż w ostatnich dniach, bez mrugnięcia okiem, z bezczelnie kamienną twarzą, premier Szydło zaproponowała nauczycielom „250 zł za 90 minut pracy więcej”. A moim zdaniem, owa oferta, w rzeczywistości znacząco obniżająca nauczycielskie pensje, mogła mieć tylko jeden skutek. Dla każdego umiejącego rachować nauczyciela, tworzyła tylko jedną wiadomość: „W tej wojnie
jesteście nikim, a więc mordy w kubeł”.
      To wszystko każe mi wycofać moje wcześniejsze pretensje pod adresem rządu. Oni doskonale zdają sobie sprawę z tego, że to jest wojna, w której nie bierze się jeńców. Oni wiedzą lepiej niż ktokolwiek z nas, że jeśli pozwolą sobie na chwile słabości, stracą wszystko, i to nie tylko dla siebie, ale przede wszystkim dla Polski. A gdy chodzi o środowisko z natury im wrogie i nie rokujące jakichkolwiek nadziei na opamiętanie, nie mogą sobie pozwolić na
jakąkolwiek litość.



Jak zawsze przypominam, że mam u siebie pewną ilość egzemplarzy swojej nowej książki o języku angielskim, jako zabójczej broni Imperium wymierzonej przeciwko światu. Zapraszam do kontaktu: k.osiejuk@gmail.com.

piątek, 26 kwietnia 2019

Dorota Łosiewicz moją kandydatką na przewodniczącego Brauniarza

        Nie mam naturalnie bladego pojęcia, jaka część czytelników tego bloga w ogóle wie, że od trzech tygodni w polskich szkołach i przedszkolach trwa strajk, a tym bardziej ilu z tych co wiedzą tak naprawdę sprawą się interesuje. Ja jednak, z licznych względów, owym strajkiem od samego jego początku żyję i, jak wiemy, daję tego zainteresowania świadectwo aż nazbyt często. Ostatnio aż sam się nawet zdziwiłem, kiedy sobie uświadomiłem, że dwa kolejne felietony dla „Warszawskiej Gazety” niemal bezwiednie poświęciłem tej właśnie kwestii. No ale, jak niektórzy z nas być może słyszeli, ów strajk się właśnie zakończył, a ja mam w tym temacie jeszcze parę słów do dodania. Otóż to, że on się zakończył, mnie zbytnio nie zaskakuje, bo tego ruchu spodziewałem się już znacznie wcześniej, natomiast, owszem, jest coś, co na mnie zrobiło pewne wrażenie. Mianowicie absolutnie się nie spodziewałem, że decyzje w tej sprawie zapadną tak błyskawicznie, że nawet biedny przewodniczący Broniarz nie będzie w stanie zareagować z odpowiednią godnością. Niemal do ostatniego momentu podskakiwał, mądrzył się, udawał gieroja, a gdy przyszło co do czego, musiał przyznać zupełnie otwarcie, że od samego początku był tu jedynie marionetką i w momencie gdy padło polecenie „koniec”, jemu nie pozostało nic innego jak powiedzieć: „Koniec”. Oczywiście, to tu to tam jeszcze jacyś nie do końca przytomni nauczyciele, czy działacze próbują stawać okoniem, ale my wszyscy wiemy, że to w rzeczy samej już koniec.
        Gdy chodzi o działaczy, powiem szczerze, że czemu oni są tak głupi, nie mam pojęcia, natomiast co do nauczycieli, muszę podejrzewać, że nimi już tylko kierują polityczne emocje. Ich nienawiść do PiS-u jest tak wielka, że sobie z nią zwyczajnie nie potrafią poradzić i stąd te wszystkie gesty. Swoją drogą – choć to niedokładnie dotyczy dzisiejszego tematu – chciałbym zwrócić uwagę na pewną szczególną kwestię, o której tu już nieśmiało chyba wspominałem. Otóż proszę zauważyć, jak wielu występujących w telewizji polityków, czy zwykłych komentatorów deklaruje, że ich żony to nauczycielki. Oto wczoraj po raz kolejny odezwał się  Paweł Kukiz i po raz kolejny ogłosił, że jego Małgosia również, jako część owej oświatowej nędzy, strajkowała. A ja mogę tylko powtórzyć: przepraszam panią Małgosię bardzo, ale czy nie jest tak, że, podobnie jak w przypadku wielu kolegów jej męża, ona uczy wyłącznie po to, by się pod nieobecność w domu męża nie zanudzić na śmierć i przy okazji zarobić na waciki? Czy nie jest przypadkiem tak, że zdecydowana większość nauczycielek ma głęboko w nosie, czy będzie zarabiała 2800, 3500, czy 5300, bo jak jej zabraknie zawsze będzie mogła skorzystać z karty do konta męża?
       No ale, jak mówię, nie o tym dziś miało być. To co mnie dziś skłoniło do zabrania głosu na ten temat, to telefon jaki pewna pani skierowała wczoraj wieczorem do prowadzących telewizyjny program „W tyle wizji” Doroty Łosiewicz oraz Marcina Wolskiego. Otóż powiedziała ona coś, co ja, owszem, wiedziałem od zawsze, ale na co też zwracałem tu parokrotnie uwagę, a czego dotychczas w publicznej dyskusji na temat sytuacji w polskich szkołach nikt nawet nie zechciał wydusić z siebie słowa. Otóż opowiedziała ona, ni mniej ni więcej, jak to większość pieniędzy wypłacanych nauczycielom za ich pracę jest przeznaczana dla osób w ten czy inny sposób tworzących najbliższy krąg dyrekcji. W grę tu wchodzą najpierw koleżanki dyrektorki, potem lokalni miejscy urzędnicy, działacze związkowi... można wymieniać. To oni, wraz z dyrekcją, przy pensjach niekiedy przekraczających 10 tys. złotych, tworzą ową średnią, którą rząd macha ludziom przed nosem, a o której zwykły nauczyciel nie jest nawet w stanie marzyć.
        No dobra. Każdy nauczyciel świetnie wie, jak wygląda ów system, a więc to co ta pani opowiadała, to żadna rewelacja. Ciekawe jednak było to, że prowadzący program Łosiewicz oraz Wolski nie to że nie zrozumieli jej słów, ale w moim rozumieniu, postanowili udać, że ich nie zrozumieli. Najpierw Łosiewicz powiedziała, że ona wie, że nauczyciele zarabiają zbyt mało i powinni zarabiać więcej, a kiedy wspomniana pani powtórzyła, że problemem nie są zbyt małe pieniądze, ale ich niesprawiedliwy podział, zabrał głos Wolski i poinformował, że rzeczywiście trzeba coś zrobić, żeby nauczyciele byli lepiej wynagradzani i rozmowa została zamknięta.
       A ja sobie myślę, że zachowanie tych dwojga jest wręcz zupełnie niechcąco symbolem czegoś znacznie bardziej istotnego, niż płace nauczycieli. Oni bowiem nadzwyczaj celnie pokazali, jak ogólny poziom tego, z czym przyszło nam żyć w każdym niemal wymiarze życia kraju, jest wynikiem wyłącznie tego, że ktoś jest czyimś kolegą, kochankiem, czy zwyczajnie odpowiednio bezczelnym cwaniakiem. Gdyby było inaczej, Dorota Łosiewicz – a przecież wcale nie ona najbardziej – w najlepszym wypadku mogłaby uczyć angielskiego w którymś z renomowanych warszawskich liceów.



A propos angielskiego, przypominam wszystkim, że mam u siebie pewną liczbę egzemplarzy swojej najnowszej książki o języku jako zabójczej broni Brytyjskiego Imperium. Zachęcam do kontaktu mailowego: k.osiejuk@gmail.com.

poniedziałek, 15 kwietnia 2019

Czy pisać, czytać, liczyć i myśleć można się nauczyć bez pomocy szkoły?


   Przepraszam wszystkich którzy się mogą poczuć znużeni tematem, ale im dłużej w szkołach trwa strajk, tym bardziej czuję, że już od bardzo dawna nie pojawiła się w publicznej przestrzeni równie fantastyczna okazja do refleksji co do kwestii, która w ten czy inny sposób dotyczy nas wszystkich i to dotyczy w sposób możliwie najbardziej bezpośredni, a mianowicie szkoły właśnie. Oczywiście, jest i służba zdrowia i sądy i urzędy, czy wreszcie wszędzie obecna polityka, a więc coś choć w gruncie rzeczy wręcz wirtualnego, to wciąż wypełzającego na nas z każdego kąta, jednak w każdym z tych przypadków sprawy z nimi związane dotyczą zaledwie części z nas. Szkoła to w pewnym sensie drugi dom, jeśli nie dla nas, to dla naszych dzieci, wnuków czy siostrzeńców, gdzie naprawdę nie ma sposobu, by zachować brak zainteresowania. Ja sam w dodatku związany jestem z tą częścią naszego życia niemal na co dzień, praktycznie od zawsze, jako uczeń, ojciec, ale również nauczyciel, więc tym bardziej jest mi trudno się wyłączyć. Proszę więc mi już pozwolić przejść do rzeczy.
   Otóż tak się stało, że choć szczęśliwie w szkole już od dawna nie pracuję, to w ostatnim czasie mam niemal codzienny kontakt z siódemką tak zwanej szkolnej dziatwy, a wśród nich dwoje w ósmej klasie szkoły podstawowej, dwoje maturzystów, jeden chłopak w pierwszej klasie liceum, drugi zdającym maturę w przyszłym roku, oraz dziewczynka w identycznej sytuacji. Każde z tych dzieci chodzi do innej szkoły, z których tylko w jednej nie ma strajku, a mianowicie w tej, gdzie „moje” dziecko będzie zdawało maturę dopiero za rok. Troje z pozostałych dzieci jest albo w trakcie egzaminów, albo tuż przed. One wszystkie, z jednym wyjątkiem – tu swoją drogą, co bardzo ciekawe, mamy do czynienia ze szkołą płatną –  oczywiście do szkoły nie chodzą i albo siedzą w domu i dzielą czas między naukę, a zabawę, albo spędzają czas na tak zwanych „korkach”.
    I proszę sobie wyobrazić, że żadne z nich, w tym jak najbardziej tych troje, które stoją w obliczu najważniejszych egzaminów w ich dotychczasowym życiu, nie robią najmniejszego wrażenia, żeby dni, które własnie mijają, traktowały jako dla nich stracone. Rozmawiałem z tymi dziećmi na ten temat i daję słowo, że żadne z nich, ani te, które swój egzamin mają dopiero przed sobą, ani nawet te, które w tych dniach muszą się uczyć być może tak intensywnie, jak jak nigdy wcześniej, ani jednym słowem nie poskarżyły się, że przez to, że one nie mogą chodzić do szkoły i odbierać potrzebną im wiedzę od swoich nauczycieli, cokolwiek tracą. U żadnego z nich nie zauważyłem śladu lęku przed egzaminem, do którego nie zaostaną odpowiednio przygotowane przez panią z polskiego, angielskiego, czy matematyki. Wręcz przeciwnie, zwłaszcza te, które w ostatnich tygodniach się głównie uczą, twierdzą, że sytuacja w jakiej się wbrew swej woli znalazły, jest dla nich wręcz idealna, ponieważ dzięki niej nie muszą bez sensu tracić czasu na siedzenie godzinami w szkolnych klasach i wspólnie ze swoimi nauczycielami udawać, że wchodzą w jakąś super pożyteczną interakcję.
   I to, moim zdaniem, jest coś, czego owa rozdokazywana menażeria, wybierając się na ten swój protest, nie przewidziała – że z niego popłynie w świat tylko jedna naprawdę pożyteczna społecznie. Otóż w intelektualnym stanie, w jakim oni się znaleźli i w którym się czują tak bardzo pewnie, są tak naprawdę uczniom kompletnie zbędni.
    Ale jest jeszcze coś, być może jeszcze bardziej istotnego. Otóż proszę zwrócić uwagę, że nauczyciele nie zastrajkowali w październiku styczniu, czy nawet w marcu. Oni wybrali na ten protest czas w najbliższej okolicy egzaminów. Czemu tak? Oczywiście powód był jeden: oni wiedzieli, że w każdym innym momencie pies z kulawą nogą by się tym ich protestem nie zainteresował. Dlaczego? Właśnie dlatego, że tak naprawdę jedynym momentem, mającym praktyczne znaczenie w całym okresie tej tak zwanej edukacji, są właśnie egzaminy. Ale tu też nie przez to, że one w jakikolwiek sposób potwierdzają uczniowską wiedzę, czy choćby tylko stanowią podsumowanie tego, czego te dzieci się przez te wszystkie lata nauczyły o tym, czy o owym. Egzaminy mają znaczenie przede wszystkim techniczne, stanowiąc formalną przepustkę do przyszłej kariery. A zatem uderzenie nie w proces nauczania, ale w egzaminy właśnie, miało stanowić zamach na życie uczniów w sensie jak najbardziej dosłownym. I stąd, z jednej strony tak wielki niepokój rodziców i uczniów, a z drugiej determinacja strajkujących, ponieważ gra toczyła się nie o to, czy te dzieci będą mądre, czy głupie, wesołe czy smutne, czy czegoś się nauczą, czy nie, ale czy uda się je zastraszyć na poziomie wręcz fizycznym.
     No i tu znów, okazało się, że gdyby nie to, to nawet gdyby zamknięto szkoły przed dziećmi na długie miesiące, nikt by nawet nie zauważył tego protestu i tylko tu i ówdzie pojawiłaby się ta niezwykła myśl: po cholerę komukolwiek w ogóle taka szkoła? No i to już jest konkluzja wyjątkowo ponura.

Moje książki, jak wiadomo, można kupować w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, ale też, gdyby ktoś życzył sobie dedykację, tu u mnie, przez kontakt mailowy: k.osiejuk@gmail.com. Zapraszam.

sobota, 13 kwietnia 2019

Czy z pokojów nauczycielskich zostaną usunięte klamki?


      Nie minął jeszcze tydzień od czasu gdy nauczyciele rozpoczęli swój protest przeciwko Dobrej Zmianie, a wygląda na to, że wszystkie plany i nadzieje, jakie za ową akcją stały w pierwszym rzędzie, zaczynają powoli zdychać, a oni wszyscy zostają już tylko z tym swoim pajacowaniem w kostiumach krów, czy świń, nagranym na telefonie i sprzedanym na Twitterze. A ja sobie myślę, że po raz kolejny okazało się, że nie ma takiego idiotyzmu, takiej bezczelności, czy wreszcie takiej kompromitacji rządzących, które by natychmiast nie zostały przelicytowane przez intelektualne popisy naszej kadry nauczycielskiej. Minister Suski, minister Zalewska, marszałek Karczewski – można wymieniać – oni potrafią naprawdę niemało, ale wystarczy nam choćby na moment zajrzeć do pierwszego lepszego pokoju nauczycielskiego, by natychmiast zweryfikować wszystkie nasze wcześniejsze emocje.
       Wspomniałem o owych filmikach, które jak grzyby po deszczu wyrastają to tu to tam i gdzie kolejni nauczyciele stają wręcz na głowie, by w bardzo krótkim czasie doprowadzić do sytuacji, gdzie już niedługo słowa „nauczyciel”, czy, co rzecz jeszcze gorsza, „szkoła”, zaczęły być traktowane jako wulgaryzmy. I owszem, filmy te robią kolosalne wrażenie, zwłaszcza na tych z nas, którzy dotychczas mieli przekonanie, że co by nie mówić o niektórych szkołach, czy niektórych nauczycielach, to jest to środowisko takie samo mniej więcej jak każde inne – lekarskie, prawnicze, czy dziennikarskie, gdzie wprawdzie większość to banda durniów, no ale zaledwie większość, a nie wszyscy. Tymczasem z tego co oni sami nam demonstrują wynika jednoznacznie, że, jak ocenił kiedyś jeden z moich uczniów – tak na marginesie, prawnik – „nauczyciele to najgorszy element”.
       Ktoś powie, że ja manipuluję. Pokazuje kilka kabaretowych grepsów wymyślonych i wykonanych w kilku szkołach przez jakąś lokalną nędzę i jak zawsze generalizuję. Proszę bardzo, zostawiam więc idiotów na boku i przedstawiam nauczyciela poważnego, dyplomowanego, z jednego z najlepszych krakowskich liceów, uwielbianego przez uczniów, nagradzanego nagrodami dyrektora, dla którego nauczanie to życiowa pasja i który – uwaga, uwaga – został właśnie wysłany przez środowisko do reprezentowania jego interesów w stacji TVN24, mgr. Dariusza Martynowicza. Martynowicz uczy języka polskiego i w taki oto sposób w wywiadzie dla wspomnianej stacji zaczyna prezentację swoich powodów do protestu:
      Ja protestuję właściwie w różnych sprawach. Walczę o swoje prawa, o los swojej rodziny. Bo ja mam też dzieci. Nie tylko dzieci mają osoby, które teraz są rodzicami gimnazjalistów i osób, które zdają egzaminy”.
      Wysłuchałem tego fragmentu z na tyle dużym rozbawieniem, że natychmiast przełączyłem się na całość tej rozmowy, jednak kiedy już na samym jej początku red. Pochanke wspomniała o „liście” jaki Martynowicz ogłosił publicznie, a napisany rzekomo „świetnym językiem”, machnąłem na tę rozmowę ręką i przeszedłem do wspomnianego listu. Jak się okazało ów tekst również został opublikowany przez TVN24, a tam już na samym początku, z jednej strony, prawdziwa literatura, a jednocześnie coś, przy czym ta przebrana za krowę nauczycielka traci cały swój urok. Oto pisze Martynowicz:
       Zamykaliśmy je zazwyczaj w pokoju nauczycielskim i w naszych szufladach. Tam leżały skryte gdzieś między uczniowskimi wypracowaniami. Mówione w pośpiechu, wyrażone czasem tylko w spojrzeniu, między łykiem kawy a kserowaniem kolejnych sprawdzianów. Nasze niewypowiedziane, czasem ze wstydem kamuflowane, małe tęsknoty. Tęsknoty o lepszej szkole, normalnej pensji i rodzinnych wakacjach w Chorwacji – wreszcie samolotem, a nie jak zazwyczaj samochodem. Wreszcie bez presji oszczędzania...”. 
      A więc już wiemy, o czym marzą strajkujący. Oni marzą o tym by zarabiać tyle, by wreszcie na wakacje do Chorwacji móc się udać samolotem, a się nie tłuc samochodem. No i żeby w tej Chorwacji móc, jak każdy normalny polski pracownik, listonosz, pani sklepowa, pracownik banku, taksówkarz, rejestratorka w przychodni, pani pielęgniarka, policjant, zadawać szyku bez liczenia się z pieniędzmi. A ja już się tylko zastanawiam, co siedzi w głowie mgr. Martynowicza. Czy jemu chodzi o to, że jego zdaniem samolot to jest taki szpan, że na niego stać tylko bogatych? A może on jeździ na wakacje do Chorwacji autostopem i marzy o prostej wygodzie? A może on wie, że samolot jest znacznie tańszy od samochodu, tyle że ponieważ regularnie cały swój nauczycielski budżet wydaje na benzynę, opłaty za autostrady, oraz wożenie się po okolicy już na miejscu, musi tam jeść już tylko szczaw i mirabelki, więc liczy na to, że na samolocie zaoszczędzi i wtedy starczy mu na rakiję? Tyle że w takim razie, czemu on już teraz nie lata tam samolotem, tylko jeździ autem?
        Próbuję tego bałwana rozgryźć, wreszcie zrezygnowany macham ręką i trafiam na Twitterze na mem utworzony przez jednego z użytkowników, który przy pomocy zabawnego fotomontażu wyszydził grupę polskich aktorów:




       Śmieszne? No, owszem, niczego sobie. Proszę jednak sobie wyobrazić, że na ów żart w jednej chwili zareagowała posłanka Pihowicz, biorąc go za dobrą monetę i pisząc: „’Rzondamy podwyrzek dla nauczycielów’ od żondu!!! Brawo Aktorzy!!!!
      A więc, już wiemy chyba, na czym stoimy. Po przeciwnej stronie mamy już tylko kupę nieudanych wariatów i żadnej drogi ucieczki. W tej sytuacji, nie pozostaje mi nic innego jak liczyć na Dobrą Zmianę. Wobec tego z czym mamy do czynienia, już tylko chyba może zadziałać goły terror. Proponuję zacząć od ogłoszenia wstrzymania obiecanych podwyżek, w dalszej kolejności oczywiście pozbawienie tych durniów majowej wypłaty, a na koniec obowiązek odrobienia strajku w lipcu. Oczywiście z udziałem dzieci. To będzie kara za to, że oni nie znaleźli w sobie dość obywatelskiej odpowiedzialności, by już w pierwszym dniu strajku pójść do pokoju nauczycielskiego i na kopniakach odprowadzić tych wszystkich magistrów do ich klas.

piątek, 27 kwietnia 2018

O tym jak rodzice dzieci niepełnosprawnych zatęsknili za Donaldem Tuskiem


Dziś, tym razem z kolei nieco wczesniej niż zazwyczaj, zachęcam do kupowania „Warszawskiej Gazety”, a w niej mojego cotygodniowego felietonu. Dziś sprawy jak najbardziej bieżące, stanpowiące niejaki suplement do tego, o czym rozmawialiśmy wczoraj.     

      Miniony tydzień upłynął pod znakiem najróżniejszych wydarzeń, jednak ja mam w głowie awanturę, zgotowaną nam w Sejmie przez matki osób już dorosłych, jednak wciąż pozostających w stanie – tak to się chyba elegancko określa – neurologicznie dysfunkcyjnym. Oczywiście, podobnie jak chyba każdy z nas, pomijając zidiociałych liberałów, twierdzących, że każdy sobie rzepkę skrobie, uważam, że zaniedbania, jakie Polska poczyniła wobec osób niepełnosprawnych, wołają o pomstę do nieba i jestem całym sercem za tym, by im jak najszybciej pomóc. Nie mogę jednak milczeć, kiedy widzę, jak wokół owego powszechnego wręcz nieszczęścia toczy się wyjątkowo parszywa gra. Pozwolę sobie przedstawić swoje wątpliwości.
      Otóż, jak może niektórzy z nas wiedzą, te mamy nie przyprowadziły do Sejmu swoich dzieci, z których większość nawet się nie orientuje, co się wokół nich dzieje, dlatego, że spotkały się na spacerze i podczas rozmowy ów plan im się w głowach wykluł. O nie! One tam zostały przyprowadzone przez posłankę Nowoczesnej, Joannę Scheuring Wielgus, i przez ową Wielgus zostały od początku objęte pełną kontrolą. Przyznaję, że nie mam pojęcia, ile ich tam w sumie jest, ale z telewizyjnej transmisji wiem, że na pierwszym planie widzimy nieprzerwanie dwie wyjątkowo wymowne kobiety plus ich dwóch synów, z których jeden robi wrażenie, a drugi od czasu do czasu coś powie. Reszta jest skutecznie ukryta poza kadrem i diabli wiedzą, co one sobie tam myślą. Co więcej, jedna z tych mam, co są na pierwszym planie, ostatnio zrobiła się tak aktywna, że w liczbie występów w różnego rodzaju telewizjach niedługo przegoni samego Kazimierza Marcinkiewicza
     Druga rzecz, która na mnie zrobiła bardzo niepokojące wrażenie, to ta, w jaki sposób ów protest się rozwija. Otóż, o ile pamiętam, kiedy po raz pierwszy poproszono owe panie, by wraz ze swoimi dziećmi opuściły pomieszczenia Sejmu, one zadeklarowały, że one, owszem, wyjdą, ale dopiero wtedy, gdy „na strajk” przyjadą prezydent Duda i premier Morawiecki. I oto, gdy Prezydent ze swoją najbliższą świta się tam zjawił, a premier Morawiecki nie dość, że przybiegł jak na rozkaz, to jeszcze przyprowadził ze sobą minister Rachwalską i wszyscy oni pod przysięgą i na piśmie obiecali protestującym, że dostaną wszystko co chcą i to już w najbliższym czasie, obie mamy plus syn jednej z nich oświadczyli, że ani im w głowie się stamtąd ruszać, bo oni są oburzeni, że rząd nie chce im pomóc, a wspomniany syn przypomnial sobie, że premier Tusk od razu dał im to, o co prosili, a ten rząd, zamiast działać, coś knuje.
      No i trzecia rzecz. Otóż kiedy już stamtąd znikną i przedstawiciele władz i dziennikarze, na miejsce zawsze przychodzi Scheuring-Wielgus i tam ich odpowiednio ustawia. Dopóki więc oni jej nie powiedzą, żeby się od nich odchrzaniła, to ja im po prostu nie wierzę.

Zapraszam również do odwiedzania księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl.
     

sobota, 1 kwietnia 2017

Bartosz Marczuk, czyli dziady napadają

O człowieku nazwiskiem Bartosz Marczuk słyszałem w życiu trzy razy i od razu muszę oświadczyć, że za każdym razem było to dla mnie doświadczenie na poziomie informacji, że oto właśnie tak się zdarzyło, że zachorowałem na cholerę. Za pierwszym razem miało to miejsce kilka lat temu, kiedy ów Marczuk postanowił założyć bloga w Salonie24 i od razu walnął z najgrubszej rury:
Powiem wprost. Wszystkich, którzy uważają, że wydłużenie wieku emerytalnego jest złe uważam albo za głupków albo za cyników. Jest jasne jak słońce, że jeśli żyjemy dłużej powinniśmy dłużej pracować. Dobrobyt i rozwój bierze się z pracy, a nie ze świadczeń. Ktoś kto tego nie rozumie jest głupkiem, ktoś kto rozumie, ale wykorzystuje w debacie lęki ludzi, jest cynikiem. Dobrze, że Trybunał Konstytucyjny dał im w tym tygodniu odpór i obronił decyzję o dłuższej pracy”.
Przeczytałem tekst Marczuka i zrobił on na mnie takie wrażenie, że nie dość, że w jednej sekundzie postanowiłem go zniszczyć u siebie na blogu, co też, jak sądzę dotychczas, udało mi się znakomicie, to jeszcze uznałem za stosowne udostępnić mu godne miejsce w swojej książce o Diable.
Drugi raz potknąłem się o ten muchomor, kiedy dowiedziałem się, że Marczuk został powołany na stanowisko wiceministra pracy w rządzie Prawa i Sprawiedliwości. I to już było naprawdę coś. Wziąć do rządu, który ma w swojej nazwie słowa „prawo” i „sprawiedliwość”, którego program zawiera się w haśle „Dobra Zmiana”, rządu który od początku do końca opiera się na autorytecie Jarosława Kaczyńskiego, agresywnego, pozbawionego śladu ludzkiej wrażliwości liberała, w dodatku oficjalnie głoszącego, że rząd, w ramach którego ma zamiar działać, to banda albo głupków, albo cyników, zrobiło na mnie wrażenie ponurego żartu, no ale uznałem, że widocznie minister Rafalska ma jakieś zobowiązanie w stosunku do jego mamy, lub siostry i obiecała mu tę robotę. W końcu nie ona pierwsza i nie ostatnia, podobnie jak prawdopodobnie nie on tam jedyny, a to że ja go rozpoznałem, to wyłącznie kwestia przypadku.
No i oto wczoraj trafiłem na Marczuka po raz trzeci, kiedy on postanowił skomentować na Twitterze zorganizowany przez Związek Nauczycielstwa Polskiego strajk i zrobił to w taki sposób, że dziś prawdopodobnie nie ma w Polsce nauczyciela, który by wierzył w to, że to co proponuje Prawo i Sprawiedliwość to jakakolwiek zmiana, a już z całą pewnością zmiana dobra. Domyślam się również, że znacznie przy tym wzrosła liczba osób, które uważają, że program 500+ plus to jest zwyczajne oszustwo, które prędzej czy później musi wyjść na wierzch, tak jak właśnie wyszło na wierzch to, że Rafalska zatrudnia u siebie kogoś tak strasznego. Cóż takiego nam ów ciekawy człowiek powiedział? Oddajmy mu głos:
Paradoks. Strajkuje dziś grupa zawsze z największymi przywilejami w Polsce. Pewny awans i wysokie wynagrodzenie, ochrona, krótki czas pracy, extra urlopy. O co chodzi?
Nie będę tu nikomu, a tym bardziej Marczukowi, który akurat nie zasługuje na nic więcej jak na to by mu splunąć na głowę z samego czubka Pałacu Kultury, tłumaczył na czym polega horrendalność tej wypowiedzi, zwłaszcza w sytuacji gdy autorem jest przedstawiciel tak zwanej klasy pasożytniczej, bo to jest dokładnie to, z czym mamy do czynienia w jego akurat przypadku, chciałbym natomiast zwrócić uwagę na reakcję, jaką wypowiedź Marczuka wywołała ze strony tych, których, jak mieliśmy prawo wierzyć, jak najbardziej słusznie, odsunęliśmy od bezpośredniego wpływu na losy kraju. Otóż nie zaszło jeszcze słońce nad owym idiotyzmem, jaki się wylał z marczukowego łba, jak portal tvn24.pl przedstawił bardzo solidne i treściwe wyliczenie wszystkich rzekomych przywilejów, jakimi polskie państwo obdarza nauczycieli za to, że oni w pewnym momencie swojego życia odnaleźli w sobie tę pasję, która ostatecznie zdefiniowała ich życie. A więc ową nędzną pensję, owo zaharowywanie się na śmierć wieczorami i w weekendy, ów nieustanny stres, jaki w każdym nauczycielu, który jeszcze zachował zdrowe zmysły, wywołuje kontakt z dyrekcją, pokojem nauczycielskim, czy wreszcie klasą szkolną, owe nieustanne zebrania i szkolenia, owe wycieczki szkolne, gdzie nauczyciel 24 godziny na dobę musi mieć oczy otwarte, by nie pójść siedzieć za głupotę pozostających pod jego opieką dzieci. Okazuje się, że wystarczyło nam wystawić jednego durnia, by ci, którzy w ciągu minionych lat, z pełną premedytacja i cynizmem, urządzili nauczycielom oraz polskiej szkole to piekło, mogli się nagle pokazać, jako ci, którzy rozumieją problem i znają receptę. Wystarczyło pozwolić Marczukowi, by w imieniu rządu Prawa i Sprawiedliwości poinformował nauczycieli, co dla nich ów rząd szykuje, by wszyscy ci wszyscy, którzy dotychczas – dokładnie tak samo jak dziś Marczuk – powszechnie głosili konieczność ukrócenia bezkarności tak zwanej „nauczycielskiej mafii”, nabrali wiatru w żagle i z jeszcze większym niż dotychczas zaangażowaniem głosili konieczność odbudowania tego, co rzekomo jest właśnie niszczone. Jestem pewien, że już niedługo pojawi się postulat najpierw dymisji Marczuka, potem Rafalskiej za to, że ta go uparcie broni, a następnie premier Szydło, za to, że broni Rafalskiej. A co naprawdę ponure, jeśli taki będzie rozwój wydarzeń, to postulat jak najbardziej słuszny.
W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak wyprzedzić ten atak i wystąpić z tym apelem w imieniu swoim i czytelników tego bloga: Spieprzaj, dziadu! Precz! Zejdź nam pan z oczu raz i na zawsze. Swoją obecnością pan wyłącznie zaśmiecasz tę przestrzeń. Won!

Pozdrawiam wszystkich z pociągu, którym akurat własnie dojeżdżam do Warszawy, by się na Targach Wydawców Katolickich spotykać z Czytelnikami. Dziś i jutro będę od rana do wieczora czuwał na stoisku Kliniki Języka oznaczonym numerem 99. Zapraszam wszystkich.


piątek, 31 marca 2017

Czy Związek Nauczycielstwa Polskiego to niebezpieczna sekta?

      Jak wszyscy już z całą pewnością doskonale wiemy, przewodniczący Broniarz zwołał na dziś wszystkich nauczycieli, polecił im przeprowadzić w swoich szkołach strajk, a oni, jak to oni, polecenie karnie wykonali. Na moment wprawdzie pojawił się dylemat, co zrobić, by zmusić uczniów do zwagarowania i jak ukarać tych, co zwagarować nie chcieli, no ale ktoś ostatecznie wpadł na pomysł, że najbardziej opornymi zajmą się księża, którym, jak wiemy, strajkować nie wypada, no i w ten sposób jedni i drudzy zobaczą, co znaczy ustawić się poza społeczeństwem. No i kiedy piszę ten tekst, szkoły w całej Polsce strajkują, a dobrzy ludzie zachodzą w głowę, jak to się stało, że komuś tak podejrzanemu, jak Broniarz, stojącemu na czele organizacji tak dramatycznie niewiarygodnej jak Związek Nauczycielstwa Polskiego, udało się tak skutecznie najpierw doprowadzić tę akurat grupę zawodową do stanu aż takiego bezwładu, a następnie do miejsca, gdzie oni wszyscy będą robić wszystko, co im się każe. Powie im się „siad” - usiądą; zawoła „leżeć” - położą się; rozkaże „skacz” - będą skakać; „daj głos” - zaczną skandować hasła. Dowolne.
Ktoś mnie zapyta, czemu mnie to dziwi. Otóż z dwóch powodów. Przede wszystkim, ja naprawdę chciałbym wierzyć, że moi koledzy nauczyciele, choćby dzięki temu, że mają codzienny kontakt z osobami od siebie często inteligentniejszymi i mądrzejszymi, a często też bardziej sprytnymi, zdążyli się przynajmniej nauczyć tej jednej, uniwersalnej wręcz i tak znakomicie opanowanej przez każde w miarę przytomne dziecko, zasady, że - pardon me french - „dobra ściema podstawą wychujki”.
Drugi powód jest jeszcze bardziej oczywisty. Otóż, o czym miałem tu już okazję parokrotnie wspominać, wśród moich bliskich znajomych znajduje się też wybitny, bardzo doświadczony psychoterapeuta, i to od niego właśnie się dowiedziałem, że nie istnieją pacjenci tak trudni terapeutycznie, jak nauczyciele właśnie. I to wcale nie dlatego, że oni akurat są najbardziej psychicznie zdemolowani, ale dlatego, że pozostają całkowicie odporni na najbardziej nawet przebiegłe terapie. Z jego to opowieści zrozumiałem, że nauczyciele, jak nikt inny, właśnie przez to, że doskonale znają wspomnianą wyżej zasadę „skutecznej wychujki”, w całkowicie naturalny sposób są uodpornieni na różnego typu manipulacje.
Tymczasem, jak widzimy, akurat oni, jak chyba żadna inna grupa zawodowa w Polsce, dają się prowadzić bez słowa protestu na przysłowiową rzeź, i to w dodatku przez kogoś tak jednoznacznie słabego, jak przewodniczący Broniarz. A zatem, wygląda na to, że pozostaję bezradny i to bezradny od bardzo dawna. Proszę może poczytać sobie mój artykuł sprzed dziś już niemal siedmiu lat, gdzie, mimo kompletnie innych czasów, znajdowałem się dokładnie w tym samym miejscu co dziś. Może któremuś z Państwa przyjdzie jakaś mądra myśl do głowy. Zapraszam do dyskusji.



Niniejsza notka powstawała w bólach i bardzo niechętnie. Czy to dlatego, że – absolutnie wyjątkowo – przy jej narodzinach po raz pierwszy brała udział pani Toyahowa, czy może dlatego, że sam miałem co do niej mnóstwo bardzo poważnych wątpliwości – nie wiem. Fakt jest taki, że po raz pierwszy w życiu piszę coś, co do czego mam przekonanie, że to moje pisanie może nie mieć najmniejszego sensu. Co do samej Toyahowej, ona w momencie jak powiedziałem, że jednak spróbuję, w ogóle uznała, ze jestem samobójcą.
Ciekawe jest przy tym to, że tak naprawdę, to ja przedstawiłem teoretyczne podstawy pomysłu, by zamiast wylewać te żale, pójść coś zjeść, albo popatrzeć, co dają w telewizji. Otóż właśnie to powiedziałem mojej żonie, kiedy przed momentem jeszcze sobie spokojnie rozmawialiśmy, że jakikolwiek tekst tu na blogu na ten temat nie ma najmniejszego sensu, ponieważ większość czytających osób problemem się nie zainteresuje, część go nie zrozumie, a część – ta, która się zainteresuje i go zrozumie jak najbardziej – dostanie cholery i odstawi pierwszej klasy trolling.
Jednak nie wytrzymałem. Myśl o tym, że są rzeczy z mojego punktu widzenia wołające o pomstę do nieba, a jednocześnie tak strasznie lekceważone, nie dawała mi spokoju do tego stopnia, że – jak widać – siedzę i piszę, co mi siedzi na sercu. Tak się złożyło, że wczoraj jeszcze kupiliśmy „Rzeczpospolitą”, a w niej znaleźliśmy artykuł o tym, co minister Hall robi, by nikt nie powiedział, że ona nic nie robi. Niedawno wspomniałem o pomyśle Ministerstwa – jak się zdaje już zaklepanym – że bieżący rok szkolny będzie trwał tydzień dłużej, co oznacza, że w czerwcu przyszłego roku dzieci będą wagarowały, a nauczyciele będą siedzieli w pokojach nauczycielskich i wypełniali dzienniki, nie przez trzy tygodnie ale aż przez cztery. Najnowsza informacja – przekazana jak najbardziej starannie przez red. Lisickiego – jest taka, że od września tego roku polscy nauczyciele dostaną kolejną podwyżkę, a pani Toyahowa – bo przecież nas to przede wszystkim interesuje – zamiast dotychczasowych 4200 zł. będzie dostawała 4500.
To jest właśnie to, co najpierw sprawiło że zaczęliśmy sobie gadać, potem kazało nam uznać, że nawet nie warto się pieklić, a w rezultacie jednak zmusiło już mnie osobiście, by zaryzykować i siąść do tego tekstu. Bo o co chodzi? Od czasu gdy ministrem edukacji została kobieta przedstawiająca się jako żona Aleksandra Halla, dochodzą do nas wieści, że jakoby pani Toyahowa, pracując w szkole – i to szkole nie byle jakiej – od wielu, wielu lat, jako nauczyciel dyplomowany (gdyby ktoś nie wiedział, wyżej się już nie da), zarabia dwa razy więcej, niż zarabia. Z najnowszych danych opublikowanych właśnie przez „Rzeczpospolitą” – za informacją płynącą z MEN-u – wynika, że od tego roku pensja mojej żony będzie wynosiła nie 2200, ale już ponad 4500 złotych. Co więcej, jak się okazuje, to tylko nam się wydawało, że te 2200 to jest coś realnego. Dane Ministerstwa pokazują wyraźnie, że to nie było 2200, ale 4200, natomiast my jesteśmy bezczelnymi kłamcami. Co w sytuacji nauczycieli, którzy, jak całe społeczeństwo od lat świetnie wie, są głupimi leniami i pasożytami, jest grzechem szczególnym. I jestem przekonany, że taki jest właśnie efekt zamieszczanych tego typu komunikatów. Ludzie czytają, że nauczyciel w Polsce za swoją nędzną pracę – 18 godzin w tygodniu, 8, czy 9 miesięcy w roku – dostaje 4500 zł i wciąż narzeka, a w tym momencie jedyne co im chodzi po głowie, to to, by jednego z drugim wziąć na bok i im zwyczajnie wpieprzyć.
I w tym momencie chciałbym wrócić do moich wstępnych obaw dotyczących potencjalnych reakcji na tego typu wpis. Chodzi mianowicie o to, że najpewniej większa część osób czytających kolejne żale jednego jeszcze z nauczycieli, wzruszy na nie ramionami, dokładnie tak jakby wzruszyła ramionami na tekst pisany przez lekarza, czy górnika. Inni pomyślą sobie, że no tak, władza jak zwykle kłamie, a ludzie głodują – nic nowego. Inni z kolei dostaną cholery, że oto mamy kogoś, kto pracuje cztery godziny dziennie, przez 8 miesięcy w roku, w dodatku jeszcze przez ten nędzny czas albo drąc mordę na dzieci, albo dla odmiany bezmyślnie gapiąc się w okno, i ma czelność narzekać, że za to swoje nieustanne opieprzanie się, dostaje „tylko” 2200 złotych. Że wam, skurwysyny, nawet stówa miesięcznie za to co robicie się nie należy!!! A więc po co w ogóle sobie i innym zawracać głowę?
Otóż sprawa jest daleko bardziej poważna. Bo, jak można się spodziewać, tego typu problemy co nauczyciele, ma cała tzw. budżetówka. Wciąż słyszymy narzekania płynące od lekarzy, policjantów, kolejarzy, pracowników administracji państwowej, że nikt nawet nie wie, jak oni są niesprawiedliwie traktowani przez państwo. I narzekania te stały się już tak powszednie, że obchodzą one wyłącznie samych ich autorów. Policjanci krzyczą, że mają ciężko, na co nauczyciele mówią, żeby się zamknęli i najpierw zaczęli łapać złodziei. Zaczynają płakać urzędniczki w ZUS-ach, na co większość społeczeństwa na to reaguje wyłącznie hasłem: „Dobrze wam, suki!” Z pretensjami przychodzą kolejarze i natychmiast słyszą, że może zamiast marudzić, niech lepiej umyją ten syf, który zalega w tych ich pociągach. Lekarze i pielęgniarki podnoszą krzyk, że muszą harować za grosze, a na to każdy z nas gotowy jest opowiedzieć dziesiątki fascynujących historii o swoim znajomym lekarzu i o tym, co pielęgniarka potrafi zrobić z chorym człowiekiem. A na to wszystko odzywa się władza i przedstawia dane, z których wynika niezbicie, że w ciągu ostatnich dwóch lat wszyscy oni otrzymali podwyżki w wysokości 100, 200, czy 1000 procent – obojętne. I znów, jeśli ktokolwiek z nich powie, że to nieprawda, cała reszta wzruszy ramionami i powie, że „oni wszyscy wciąż tak gadają”.
Nie znam się na lekarzach, czy górnikach. Natomiast świetnie się znam na nauczycielach, i gdyby tylko ktokolwiek chciał ze mną na ten temat pogadać, jestem zawsze gotowy. Wiem zatem bardzo dobrze, że to właśnie wśród nauczycieli reżim cieszy się największym poparciem. To właśnie nauczyciele, mimo swojej nędznej sytuacji, gotowi są oddać życie za to, by minister Hall w dalszym ciągu, i to do końca świata, zajmowała się ich sprawami. Oni z jednej strony jej pasjami nienawidzą, a z drugiej strony, na jeden gwizdek, pójdą za nią w ogień. Jest to sytuacja doskonale absurdalna, a mimo to świetnie znana, może nie samej Hall, bo ona akurat może nie wiedzieć nic, ale tym, którzy Hall płacą. Oni doskonale wiedzą, że najpierw posłuszeństwo, a później wręcz miłość, można zdobyć biorąc człowieka za mordę i traktując go wyłącznie jak szmatę. Ta metoda została świetnie sprawdzona w skali globalnej przez całe lata reżimu sowieckiego, ale również na skromnym poziomie rodziny. Wystarczy tu przypomnieć sobie choćby kampanię pod tytułem „Bo zupa była za słona”.
O tak! Rodzina. To świetny przykład. Siedzą sobie ludzie na przyjęciu, a wśród nich pan i pani. Pani ma oczy zapuchnięte od łez, pod okiem ledwo widoczny ślad jakiegoś starego siniaka, pan ją trzyma czule za rękę, nazywa ‘koteczkiem’, a wszystkim dookoła opowiada, jakie go szczęście w życiu spotkało, że trafił na tak cudowną kobietę. Ta pani go słucha i najchętniej by mu poderżnęła gardło, tyle że jest ktoś jeszcze, kogo ona gotowa jest nienawidzić jeszcze bardziej – tego, kto powie jedno złe słowo na jej męża. Dlaczego? A skąd mam wiedzieć? Nie jestem psychologiem, leczy tylko głupim nauczycielem.
Jestem przekonany, że ludzie którzy rządzą Polską świetnie znają ten mechanizm. Nawet jeśli, podobnie jak ja, nie wiedzą jakie są jego źródła, znają go znakomicie i potrafią idealnie egzekwować. I myślę sobie, że kiedy Ministerstwo Edukacji Narodowej wydaje komunikat następującej treści: „Średnia pensja stażysty wzrośnie w stosunku do września 2009 z 2287 do 2447, nauczyciela kontraktowego z 2538 do 2716, mianowanego z 3293 do 3523, a dyplomowanego z 4208 do 4502”, to ta informacja, wbrew wszelkim pozorom, nie jest kierowana najbardziej do społeczeństwa, żeby albo pokazać mu, jak rząd dba o nauczycieli, lub by je na tych nauczycieli napuścić, lecz przede wszystkim do samych nauczycieli. Żeby im powiedzieć, że właśnie ich los się znacznie poprawił, a jeśli myślą, że nie, to niech wypierdalają, bo i tak nie mają nic do gadania. I słyszący to nauczyciele najpierw drętwieją ze zdziwienia, potem z grozy, a potem już tylko siedzą w milczeniu i szepcą: „Tak, kochanie. Wiem, kochanie.”
Oto nasza Polska. Lubimy ostatnio narzekać, że gdzie człowiek nie spojrzy, to pełny chaos. Otóż nie. Tu nie ma mowy o jakimkolwiek chaosie. Tu wszystko jest jak najbardziej pod kontrolą. Podejrzewam, że nawet ci bandyci w szalikach, którzy rozpieprzyli w Bydgoszczy swój piękny, świeżo-wybudowany stadion, tez są pod kontrolą. Ich każdy pojedynczy oddech jest świetnie rozpoznany, nazwany i odpowiednio wykorzystany. Jak? To już temat na inną rozmowę.


Już jutro jadę do Warszawy, by się w ramach Targów Wydawców Katolickich spotykać z Czytelnikami. Będę wraz z Coryllusem całą sobotę w Arkadach Kubickiego pod Zamkiem, na stoisku nr 99, no i jednak najprawdopodobniej również w niedzielę, od początku do samego końca. Wszystkich bardzo gorąco zapraszam.



sobota, 17 grudnia 2016

O 3 tysiącach nieznanych żołnierzach

      Ponieważ rocznica „Wujka” była wczoraj, a jak wiemy, „Wujek” to Solidarność, to poniższy tekst zamieściłem wczoraj kurtuazyjnie na portalu „Tygodnika Solidarność”. Ponieważ stało się co się stało i wystarczył jeden dzień, by za sprawą wściekłości gwałtownie zubożałych ubeckich rodzin i ich politycznego tła, z tej rocznicy nie zostało prawie nic, o tych górnikach można by właściwie równie dobrze zapomnieć. No ale my pamiętamy. I dlatego dziś, wbrew tym czarnym próbom zmiany historii, przedstawiam swój najnowszy tekst napisany dla „Warszawskiej Gazety”. A jeśli ktoś sobie życzy, może znaleźć całość, jeszcze sprzed wielu lat tu: http://toyah1.blogspot.com/2011/10/o-gorniku-i-wojskowym-lekarzu-na.html

      Kiedy się myśli o Kopalni „Wujek”, można sobie wyobrażać, że to jest miejsce robiące wrażenie już na pierwszy rzut oka, tymczasem prawda jest taka, że tam naprawdę nie ma nic ciekawego. Są te dwa kominy, podwójny krzyż, pomnik z dziewięcioma krzyżami, jest ten mur, na nim pamiątkowe tablice, dalej główny budynek kopalni z napisem „Kopalnia Wujek”, a przed murem te dziwne pudełkowate domy, w których wciąż jeszcze mieszkają ludzie, pamiętający tamten grudzień sprzed 30 lat. To jest naprawdę mało ciekawe miejsce. A zatem, kiedy się tam idzie po raz drugi i trzeci, to właściwie nie ma na co patrzeć i czym się wzruszać, w związku z czym tam się głównie przychodzi i odchodzi. Jak ktoś ma ochotę, robi jeszcze zdjęcie. Ale można też sobie usiąść na pobliskim murku i pogapić się w ten mur i ten napis: „Kopalnia Wujek”. No a potem, jeśli się ma czas i człowiek nigdzie się nie spieszy, można też zajść do pobliskiego muzeum i od razu zobaczyć, że tam jest tak samo mniej więcej skromnie, jak na zewnątrz i tak samo jak na zewnątrz nie ma co liczyć na to, że się usłyszy choćby pojedynczy krzyk. Znajdziemy tam klasyczną izbę pamięci z kilkoma zdjęciami, makietą terenu kopalni z dnia szturmu, jednym przestrzelonym kaskiem, figurą zomowca w pełnym rynsztunku i tą salą projekcyjną, gdzie się wyświetla dokument o tym, jak to swego czasu polskie państwo zabiło dziewięciu górników.
      Ale można tam też przy odrobinie szczęścia spotkać człowieka nazwiskiem Stanisław Płatek, który może nam opowiedzieć o tamtym dniu dokładnie tak jak go zapamiętał, a zapamiętał bardzo dobrze. Otóż kiedy na „Wujku” wybuchł strajk, on miał trzydzieści lat, żonę i syna i w krytycznym momencie, kiedy się pochylał nad rannym kolegą, został trafiony w ramię zomowską kulą i to pewnie uratowało mu życie, bo gdyby nie zwrócił uwagi na kolegę, ale zajmował się sobą, dostałby z boku w okolice brzucha i dziś nie opowiadałby nam o 16 grudnia 1981 roku.  
       A tak opowiada nam Stanisław Płatek, że w sumie w tamtych starciach brało udział 3 tysiące górników, że z tych dziewięciu, pięciu dostało w głowę, a dwóch w serce, i że jak go wieźli karetką pogotowia, to milicja karetkę zatrzymała, wyciągnęli go stamtąd i on pamięta, jak przed nim stanął wysoki bardzo milicjant i chciał mu wlać, ale między milicjanta a niego wszedł wojskowy lekarz i go przed tym ciosem zasłonił.
A my sobie nagle uświadomimy, że te 3 tys. ludzi, to nie byle co. To musiała być walka, jakiej współczesny świat nie widział. 3 tys. ludzi – takiego starcia nie było nawet w Powstaniu Warszawskim. Proszę pamiętajmy o tym, kiedy będziemy wspominać tamten dzień, bo to jest coś. To jest naprawdę coś.



Proszę pamiętać, że moje książki są stale do kupienia w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Zachęcam.

niedziela, 26 kwietnia 2009

O totalitaryzmie elit i dwustu uczniów sprzed lat

Pisał już wczoraj o tym rosemann, w swoim, świetnym jak zawsze, wpisie w Salonie, jednak pomyślałem sobie, że wiadomość ta jest tak niezwykła, a jednocześnie tak bardzo logicznie związana z całą wielomiesięczną sekwencja wydarzeń, że warto tematowi poświęcić szerszą refleksję. Otóż, jak podał Dziennik http://www.dziennik.pl/polityka/article367580/Jagiellonka_zalozy_sobie_kaganiec_.html, w związku z publikacja książki Pawła Zyzaka o Wałęsie, zebrała się Rada Wydziału Uniwersytetu Jagiellońskiego i postanowiła co następuje: „Dostrzegamy potrzebę rozważnego dostosowywania wyboru tematów i zakresu prac dyplomowych do stopnia dojrzałości naukowej studenta, w szczególności w odniesieniu do zagadnień z najnowszej historii i zasad posługiwania się metodami badań historycznych".
Szczerze powiedziawszy, nie wiem, czy oświadczenie tej tak zwanej Rady Wydziału było wydane na poważnie, czy nie. Nie wiem też, czy ono się utrzyma, czy też, podobnie jak wiele innych dziwacznych pomysłów, z którymi mieliśmy w ostatnich miesiącach do czynienia, umrze śmiercią naturalną. Powiem jeszcze bardziej szczerze. Sytuacja intelektualna i moralna Uniwersytetu Jagiellońskiego – podobnie zresztą, jak reszty naszych wyższych uczelni – interesuje mnie bardzo średnio. Jeśli idzie o mnie, to całe intelektualne towarzystwo, czy to w Krakowie, czy w Poznaniu, czy w Warszawie, czy też w Lublinie, albo w Katowicach, można by było zupełnie spokojnie rozpędzić i spróbować zastąpić czymś nowym, wcale niekoniecznie gorszym, głupszym i mniej sympatycznym. A już szczególnie sytuacja Uniwersytetu Jagiellońskiego mnie mało obchodzi. Zwłaszcza od czasu gdy oni uznali, że w dobrym guście będzie sobie sprowadzić człowieka z Sosnowca, czy z Radzionkowa, a na dodatek o nazwisku Musioł i zrobić go rektorem. Bóg z nimi.
Problem jest o wiele poważniejszy, bo dotyczy nie garstki rozhisteryzowanych intelektualistów, lecz całego kraju. Od jakiegoś czasu, mianowicie, nie mogę nie zauważyć, że wszyscy zaczynamy pomaleńku przyzwyczajać się do tego co nas otacza stale i tego, co nas od czasu do czasu troszeczkę jeszcze może zaskoczy tak, że zamiast płakać, krzyczeć, czy choćby pokazywać palcem, po prostu wzruszamy ramionami. A najczęściej nawet już nie podnosimy wzroku. Nie wiem, czy jest to związane z tym, że powszechność i intensywność szaleństwa, które nas otacza, po prostu nam spowszedniała, czy może chodzi o to, że tego szaleństwa bezczelność przekonała nas, że to już chyba tak będzie zawsze i wszyscy zajęliśmy się własnymi, codziennymi sprawami.
A wiem na pewno, że nie jest to wynik zwykłego społecznego otępienia, czy powszechnego zanurzenia w kulturze popularnej, które z reguły raczej alienuje, niż aktywizuje. Pamiętam, że jeszcze dwa lata temu, bardzo duże grupy społeczne gotowe były na jeden sygnał stanąć na baczność i przystąpić do obywatelskiego protestu wobec dowolnej ekstrawagancji po stronie tak zwanej władzy. Pamiętam zgiełk, jaki ogarnął niemal całe społeczeństwo nawet nie dlatego, że policjanci z warszawskiego posterunku odwieźli swojego pijanego szefa do domu i się po drodze zabili. Nie dlatego, że jacyś inni policjanci przynieśli jakiejś pani z ministerstwa do pociągu hamburgera. Nawet nie dlatego, że któryś z polityków sprowadził do Sejmu swojego psa. Zgiełk powodowany był nawet zdarzeniami tak drobnymi, jak to, że jedna z posłanek ma podrabianą torebkę firmy Channel. Były to czasy, gdy obywatelska czujność, obywatelska wrażliwość i to coś, co Amerykanie nazywają outrage nie zaznawały spokoju nawet na jeden dzień. Myślę czasem, że byłoby rzeczą niezwykle ciekawą, gdyby komuś się zechciało stworzyć kronikę tych – powiedzmy – 500 dni, między jesienią 2005 roku, a jesienią roku 2007, dzień po dniu, a może nawet godzina po godzinie. A wszystko to zilustrować tymi słynnymi, nigdy już nie dającymi się zapomnieć, czarnymi billboardami apelującymi do Polaków, by porzucali swoją Ojczyznę.
Te czasy, z pozoru tak niedawne, są już tylko czarną historią. Wraz z początkiem nowej polityki i nowego kulturowo-cywilizacyjnego obyczaju, nastał też zupełnie nowy krajobraz, który najpierw przyniósł euforię, później już może tylko pełen rozkoszy szmer satysfakcji, by wreszcie wypełnić się dojmującą ciszą, przerywaną jedynie dyskretnym szumem aparatury klimatyzacyjnej. Tak własnie działa Układ.
Ja naturalnie zdaję sobie sprawę z tego, że słowo ‘układ’ zostało już wystarczająco mocno wyśmiane i skompromitowane. Do tego, być może, stopnia, że nawet osoby, które dotychczas szczerze wierzyły, ze to właśnie siła tego Układu – nigdy nie pokazanego jednoznacznie i nigdy tak naprawdę nie nazwanego – sprawia, ze wszystko działa inaczej, niż nam dotychczas mówiono i do czego nas przez całe życie przyuczano, wolą objaśniać sobie wszystkie dotykające nas przykrości w jakiś inny sposób i przy pomocy innego opisu. Nie zmienia to jednak faktu, że to co dziś widzimy, to właśnie Układ w swoim najwyższym i najbardziej skutecznym działaniu.
Zresztą, to wcale nie musi być ‘układ’. Jeśli komuś się nie podoba to akurat słowo, mam tu inną propozycję, mojego własnego autorstwa, która może nawet lepiej opisać to z czym mamy do czynienia. Oto czuję, że ogarnia nas coś, co ja osobiście chętnie bym nazwał totalitaryzmem elit. Pamiętam jak kiedyś, jeszcze w latach starego PRL-u, mówiło się o tzw. totalitaryzmie państwowym. Zjawisko to polegało mniej na tym, że obywatel, cokolwiek robił, gdziekolwiek się znalazł, miał zawsze przeciwko sobie państwo. Pisałem już kiedyś tu o tym. Na wszelki wypadek, króciutko powtórzę to i dziś. Jeśli szliśmy do sklepu kupić soczki dla dziecka o nazwie Bobo Fruit, my byliśmy obywatelem, a pani w sklepie reprezentowała państwo. Jeśli wsiadaliśmy do taksówki i prosiliśmy, żeby nas zawieść do szpitala na przykład, my byliśmy społeczeństwem, a pan taksówkarz był przedstawicielem władzy państwowej. Nie mówię już o milicjancie, czy urzędniku w urzędzie. Jeśli jednak to my pracowaliśmy jako pani w kiosku, czy kelner w barze, to automatycznie my stawaliśmy się państwem, a wszystko, co nas otaczało reprezentowało motłoch. Podział taki był stały, niewzruszony, nie negocjowalny i – oczywiście – każdy wiedział, jak w sytuacji konfliktu rozłożą się prawa i ewentualna odpowiedzialność.
Dziś, jak wszystko na to wskazuje, państwo zrzekło się niemal całości swoich uprawnień, jednak nie na rzecz społeczeństwa, lecz na rzecz elit. I to właśnie elity dziś utworzyły stronę negocjacyjną. Różnica jest jednak jeszcze ciekawsza. Otóż, o ile w Polsce Ludowej, państwo potrzebowało obywatela do najróżniejszych swoich spraw i, od czasu do czasu, o to społeczeństwo jakoś tam dbało, dzisiejsze elity pozostawiły społeczeństwo swemu własnemu losowi. Od społeczeństwa nie chcą już nic, niczego od społeczeństwa nie wymagają i właściwie robią wrażenie, jakby tego społeczeństwa tak naprawdę zupełnie nie potrzebowały. Elity przejęły wszystkie strategiczne miejsca na mapie, kiedyś kontrolowanej przez państwo, i zaczęły sobie na tych świeżo-zdobytych rubieżach prowadzić swoje sprawy, załatwiać swoje interesy i – mówiąc kolokwialnie – miło spędzać czas. Ale nie tylko to. Elity sięgnęły jeszcze głębiej. Jeszcze dalej poza tę mapę. Elity przejęły właściwie niemal wszystko, co było do przejęcia, społeczeństwu pozostawiając jedynie telewizor, gazetę i sklep. I – nie wiem, szczerze powiedziawszy, jak to się stało – ale społeczeństwo ten układ dość spokojnie przyjęło.
I teraz jest tak, że to co się dzieje poza naszym domem i naszym sklepem, czyli na terenie zajętym przez elity, jest tych elit wyłączną troską. To natomiast, ile z tego dotrze do naszych uszu, naszych oczu, czy naszych umysłów, zależy wyłącznie od dobrej woli, czy od aktualnych interesów osób, czy organizacji, których ani nazw, ani nazwisk, ani nawet funkcji nie znamy. Ukazuje się książka Zyzaka na temat Lecha Wałęsy i wokół tej książki zaczynają się dziać rzeczy, z których my znamy jedynie najbardziej ogólny zarys, ale ani nie wiemy, co kto planuje zrobić, co komu polecić, co komu dać, co od kogo wziąć i co i gdzie zamienić. Minister Oświaty wysyła kontrolę na Uniwersytet Jagielloński, rektor Uniwersytetu jest z tego powodu bardzo zadowolony, któryś z polityków każe wyrzucić z pracy jednego z profesorów, inny polityk prosi panią minister, żeby komisję jednak zatrzymała, jakiś dziennikarz pisze, że należy zlikwidować IPN, pomysł dziennikarza popiera inny polityk, na końcu premier przecina wszystko jedną decyzją, po czym Senat odbiera Uniwersytetowi wcześniej przyznane dofinansowanie, a Rada Wydziału ogłasza, że oni w dowód wdzięczności dla starań rządu i podziwu dla historycznych dokonań Lecha Wałęsy, od następnego roku wezmą samych siebie za pysk. I to wszystko trwa kilka dni, podczas których jedni się martwią, inni cieszą, ogromna większość albo nic z tego nie rozumie, albo ma to wszystko w nosie, a dziś jest niedziela i znów sobie coś – korzystając z wolnego czasu – możemy ładnego kupić.
Niedawno, przez drobną chwilkę, opinia publiczna została zainteresowana niezwykłym dość zdarzeniem. Otóż dyrektorka jednego z warszawskich gimnazjów, dzień przed dorocznym egzaminem trzecioklasistów, otworzyła kopertę z arkuszami, poprosiła swoją sprzątaczkę, żeby jej wykonała kserokopię, ta zrobiła też jedną dla siebie i komuś tam dała. Ponieważ i ja i Toyahowa jesteśmy nauczycielami, nasze dzieci chodzą do szkól i też orientują się w procedurach, nie potrafiliśmy dojść do ładu i składu odnośnie zachowania się tej dyrektorki. Arkuszy otwierać nie wolno, nie wolno ich kserować, nie wolno ich rozdawać w jakimkolwiek innym celu, niż w celu przeprowadzenia egzaminu. Ona jednak machnęła na to wszystko ręką i pofrunęła. Dlaczego? Toyahowa mówi, że zapewne zwyczajnie uznała, że szkoła, której ona dyrektoruje to jest jej szkoła i jej tam wolno robić, co jej przyjdzie do głowy. A więc zrobiła.
Ja uważam, że ona postąpiła dokładnie tak, jak postępują nasze elity, czy – jeśli komuś tak wygodniej – Układ. Uznała, że jest na swoim terenie, a że kiedy ona jest na swoim terenie, to nikomu nic do tego, co ona tam sobie kombinuje. A ja ni stąd ni z owąd widzę, jak postępowanie tej kobiety, tak niesłychanie bezczelne, o tak niesłychanym poczuciu bezkarności, zaledwie symbolizuje to, co się od dłuższego już czasu dzieje w skali całego kraju. I jeśli teraz wspomnę niedawny wyrok sądu przeciwko wolności prowadzenia polityki, czy planowane przez Platformę sfinansowanie swojej kampanii do europejskich wyborów z tych właśnie europejskich pieniędzy, wczorajszą konferencję prasową Janusza Palikota, na której czytał spreparowane teczki SB, wielomiesięczną agresję Układu wobec IPN-u, próbę odebrania partiom pieniędzy, czy jeszcze sto kolejnych przypadków prawdziwej, bezczelnej i całkowicie bezkarnej prywaty, toczonej z jednoczesnym usypianiem społecznej świadomości przy pomocy usłużnych mediów, to ja i tak będę wciąż bardzo wstrzemięźliwy.
Jak wiele miesięcy upłynęło od czasu gdy Zbigniew Ziobro topił laptopy, Jarosław Kaczyński zagłuszał komórki pielęgniarkom, a Przemysław Gosiewski budował dworzec we Włoszczowej? Ileż to meczy piłkarskich rozegrał premier Tusk ze swoimi kolegami od czasu, gdy Adam Lipiński dawał się korumpować Renacie Beger, a Jarosław Kaczyński nie zapiął guzika u marynarki? Ileż to happeningów Janusza Palikota i bluzgów Stefana Niesiołowskiego zrelacjonowały wszystkie stacje telewizyjne od czasu gdy po raz pierwszy media ogłosiły, że Prezydent wygląda jak kartofel, a jego brat nie ma konta w banku? Ile się musiało w Polsce zmienić, żebyśmy wszyscy mogli znów poczuć ten stary, zapomniany już wiatr autentycznego totalitaryzmu, tyle że na wyższym, o wiele nowocześniejszym poziomie, z kompletnie nową story, jak by to określił pewien specjalista od politycznego marketingu.
Co musiało się stać, żebyśmy nagle – niezwykłym zupełnie przypadkiem – przypomnieli sobie wydarzenia sprzed 25 już lat w miejscowości Miętne, kiedy to 7 marca 1984 roku uczniowie Zespołu Szkól Rolniczych ogłosili strajk okupacyjny, domagając się powrotu do sal szkolnych zdjętych przez bolszewię krzyży? Jak niezwykła cisza musiała zapanować wokół nas, żeby niektórzy z nas ponownie usłyszeli z takim przejęciem historię tych dwustu uczniów i uczennic i ich nauczycieli, którzy zostali wyrzuceni ze szkoły w Miętnem, którym uniemożliwiono zdanie matury, ale których mimo to nie udało się zastraszyć i którzy, kiedy przyszedł kolejny moment prawdy, jeden po drugim, odmawiali podpisania oświadczeń lojalności wobec totalitarnego systemu kłamstwa i terroru?
Czy to rozumiesz? Oto Zespól Szkól Rolniczych w małej miejscowości pod Garwolinem. Czy umiesz sobie wyobrazić tę młodzież i tych nauczycieli? Wtedy, w roku 1984, na tle tych zdjętych krzyży i tego państwa. Oto miejscowość Miętne na Mazowszu. 25 lat temu.
A więc, skoro już sobie te dni przypomnieliśmy, to je pamiętajmy dalej i zastanówmy się czasem troszeczkę nad tym, jak łatwo można uczynić zło, lub wziąć w nim udział, ale też jak można mu nie ulec i może nawet zostać zapomnianym, ale nie ulec. Więc dziś, kiedy cały ten zawłaszczony przez Układ teren naszego Państwa zalewa chaos najróżniejszych drobnych i większych interesów, kiedy nasze Państwo zmieniło się w swego rodzaju planszę do gry w domino i pierwsza kostka już dawno przewróciła kolejne i ta gra trwa, obok nas, bez nas, i przeciwko nam, obejrzyjmy sobie ten film z roku 1984 i zobaczmy, czym może być obywatelskie nieposłuszeństwo wobec skorumpowanego Państwa i zastanówmy się teraz, jak może wyglądać nasze dziś nieposłuszeństwo wobec skorumpowanych elit. Obejrzyjmy ten film. Oto odpowiedni link: http://www.youtube.com/watch?v=Lr1fHowAWnI.
I zmieńmy kraj. Idźmy na wybory.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...