Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hans Christian Andersen. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hans Christian Andersen. Pokaż wszystkie posty

środa, 11 grudnia 2019

Imbrykiem w łeb, czyli Pani Pierdołka napada


        Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że co za dużo to niezdrowo i że czasem jedna zaledwie kropla więcej może sprawić, że to „za dużo”  okaże się wręcz nie do zniesienia, no ale chyba jednak podejmę to ryzyko i jeszcze trochę pohejtuję Olgę Tokarczuk i jej Nobla. To co mi daje pewną nadzieję, to fakt, że oczywiste propagandowe szaleństwo rozpętane w związku z ową nagrodą, stało się tak irytujące, że ono aż się prosi o jakąś odpowiednio mocną reakcję. Toteż i reaguję.
       Skomentowałem wczoraj wykład, jaki Olga Tokarczuk wygłosiła kilka dni temu w Sztokholmie, jednak przez fakt, że autentycznie nie byłem ani w stanie, ani też w chęciach, by zapoznać się z jego całością, ograniczyłem się do kilku zaledwie bardziej spektakularnych jak mi się zdawało fragmentów, tymczasem już po chwili znalazłem tam coś, co wczoraj przegapiłem, a co moim zdaniem zdecydowanie zasługuje na zupełnie osobne potraktowanie. Znów jednak zacznę od cytatu:
       Kobieta ze zdjęcia, moja mama, która tęskniła do mnie, choć mnie jeszcze było, kilka lat później czytała mi bajki. W jednej z nich, autorstwa Hansa Christiana Andersena, wyrzucony na śmietnik imbryk skarżył się, że okrutnie został potraktowany przez ludzi – pozbyli się go, gdy tylko oberwało mu się ucho. A przecież mógłby jeszcze im służyć, gdyby ludzie nie byli tacy perfekcyjni i wymagający. Wtórowały mu inne popsute przedmioty, snując prawdziwie epickie opowieści ze swojego małego przedmiotowego życia. Będąc dzieckiem słuchałam tej bajki z wypiekami na twarzy i ze łzami w oczach, bo wierzyłam głęboko, że przedmioty mają swoje problemy, uczucia i nawet jakieś życie społeczne, całkiem porównywalne do naszego, ludzkiego. Talerze w kredensie mogły ze sobą rozmawiać, sztućce w szufladzie stanowiły coś w rodzaju rodziny. Podobnie zwierzęta były tajemniczymi, mądrymi i samoświadomymi istotami, z którymi łączyła nas od zawsze duchowa więź i głębokie podobieństwo. Ale i rzeki, lasy, drogi także miały swój byt – były żywymi istotami, które mapują naszą przestrzeń i budują poczucie przynależności, tajemniczy Raumgeist. Żywy był też krajobraz, który nas otaczał, i Słońce i Księżyc i wszystkie ciała niebieskie. Cały widzialny i niewidzialny świat”. 
      Otóż jest tu parę rzeczy, na które nie można nie zwrócić uwagi. Przede wszystkim, każdy z nas – a myślę, że jest ich wcale nie mało – kto zna bajkę Andersena o imbryku, musiał z miejsca zauważyć, że Tokarczuk albo tej bajki w życiu nie czytała, albo nawet jeżeli ją czytała i się nią choć trochę przejęła, to z całą pewnością nie na tyle, by ją choćby w podstawowym sensie zapamiętać, że już nie wspomnę o owych wypiekach na twarzy i łzach wzruszenia. Opis jaki tu przedstawia ta kosmiczna bzdura, a w konsekwencji wszystkie mądrości, jakie ona z tej bajki wywodzi, są bzdurą równie potężną. W czym rzecz? Otóż, jak wszyscy wiemy, ów imbryk Andersena był przez lata nadzwyczaj młody, piękny, elegancki, z tą jednak skazą, że miał posklejaną pokrywkę i to ona nieustannie wszystkim rzucała się w oczy. Przez całe jednak lata służył dumnie swoim państwu, wierząc głęboko, że nawet z tym posklejanym wieczkiem jest lepszy od innych, aż któregoś dnia czyjaś „niezręczna rączka” upuściła imbryk, co spowodowało, że tym razem już nie tylko pokrywka rozpadła się w drobny mak, ale również i uchwyt i szyjka, i z pięknego imbryka został tylko smutny korpus. Jako że stał się tym samym biedny imbryk kompletnie bezużyteczny, najpierw przez pewien czas stał samotny i milczący w kącie, by wreszcie któregoś dnia trafić w ręce pewnej biednej kobiety, która nasypała do niego ziemi i zasadziła w nim cebulkę kwiatu. Bajka Andersena kończy się tak:
      Wstąpiło we mnie życie i siły; puls bił, cebulka wypuściła pędy; można było pęknąć od rozsadzających uczuć i myśli; wyrósł z niej kwiat, patrzałem na niego, dźwigałem go; patrząc na jego piękno, sam zapomniałem o sobie; to prawdziwe błogosławieństwo zapomnieć przez innych o sobie. Kwiat nie dziękował mi za to, nie myślał o mnie; podziwiali go i chwalili. Byłem taki szczęśliwy, że jemu jest dobrze. Pewnego dnia usłyszałem, jak mówiono, że kwiat zasługuje na lepszą doniczkę. Rozbito mnie na dwoje; bolało to okropnie, ale kwiat dostał lepszą doniczkę, a mnie wyrzucono na podwórze, gdzie leżę jako stara skorupa - zostało mi jednak wspomnienie, którego nikt mi nie może wydrzeć”.
       Więc tak wygląda owa bajka Andersena, dzięki której postanowiła się Tokarczuk zaprezentować światu jako wielki twórca, myśliciel i filozof. Przepraszam wszystkich bardzo, ale co tu się do cieżkiej cholery wyprawia? Z opowieści, która zawiera tak strasznie dużo głębi, ta stara wariatka zapamiętała tylko tyle, że imbrykowi urwało się ucho, a źli, głupi, „perfekcyjni” i „wymagający” ludzie, zamiast go dalej używać i parzyć sobie palce wrzątkiem, wyrzucili go na śmieci, gdzie on biedny skarżył się na swój nędzny los przed światem, a „wtórowały mu inne popsute przedmioty, snując prawdziwie epickie opowieści ze swojego małego przedmiotowego życia.
      Przepraszam raz jeszcze, ale ona tu pieprzy, jak potłuczony ruski imbryk, a świat jej słucha z nabożeństwem. Ale mamy tu coś być może jeszcze bardziej porażającego. W końcu niech będzie i tak, że Tokarczuk źle zapamiętała tę bajkę i owa najwyraźniej przyrodzona gnuśność nie pozwoliła jej a konto noblowskiego wystąpienia owej rzeczy sprawdzić. To czego jednak darować już się w żaden sposób nie da, to fakt, że z najbardziej kompromitującej pomyłki, ona gładko przechodzi do równie skandalicznej ekologicznej propagandy i plecie coś na temat świata, gdzie ludzie, zwierzęta, rzeki, lasy, rośliny, Słońce, Księżyc i galaktyki tworzą jedną wielką rodzinę, jak andersenowski imbryk z wyciągniętymi z przysłowieowej dupy talerzami i sztućcami w szufladzie, nad którym pochyla się ona, kobieta niosąca w sobie to wszystko w formie Słowa.
      A ja się tylko zastanawiam, czy to jest naprawdę możliwe, że oni wszyscy, poczynając od tych starych durniów, słuchających e ściśniętym gardłem wykładu Tokarczuk, przez wielkich specjalistów od literatury, oraz europejskie media, po rzekomo największych miłośników książek tu i tam, nie zauważyli tego niesłychanego przecież przekrętu, jakiego ona dokonała, w tym jedynie celu, by na samym końcu, już niemal jak ów Nowy Zbawiciel, zaprezentować się nam z tą swoją kosmiczną „Czułością”?
      No właśnie – czułością. Ona przez te upiorne 6 tysięcy słów opowiada nam najpierw o tych „delikatnych czułkach radiowych anten”, by następnie przejść do wspomnianej „Czułości”, której nie ma w Ewangeliach, a która wypełnia jej Myśl i Prozę, a ja sobie myślę, że stary dobry Norwid na to samo potrzebował zaledwie sześć prawdziwie skromnych linijek:

Czułość bywa - jak pełny wojen krzyk;
I jak szemrzących źródeł prąd,
I jako wtór pogrzebny...

I jak plecionka długa z włosów blond,
Na której wdowiec nosić zwykł
Zegarek srebrny - - -

       Cieszmy się więc może i radujmy, że tej cwaniarze nie przypomniał się tamten wiersz, że to niby jej mama czytała, kiedy ona była jeszcze dzieckiem, bo z tego mogło wyjść coś czego byśmy wszyscy zwyczajnie już nie przeżyli.




Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...