Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego,
że co za dużo to niezdrowo i że czasem jedna zaledwie kropla więcej może
sprawić, że to „za dużo” okaże się wręcz
nie do zniesienia, no ale chyba jednak podejmę to ryzyko i jeszcze trochę
pohejtuję Olgę Tokarczuk i jej Nobla. To co mi daje pewną nadzieję, to fakt, że
oczywiste propagandowe szaleństwo rozpętane w związku z ową nagrodą, stało się
tak irytujące, że ono aż się prosi o jakąś odpowiednio mocną reakcję. Toteż i
reaguję.
Skomentowałem wczoraj wykład, jaki Olga
Tokarczuk wygłosiła kilka dni temu w Sztokholmie, jednak przez fakt, że
autentycznie nie byłem ani w stanie, ani też w chęciach, by zapoznać się z jego
całością, ograniczyłem się do kilku zaledwie bardziej spektakularnych jak mi
się zdawało fragmentów, tymczasem już po chwili znalazłem tam coś, co wczoraj
przegapiłem, a co moim zdaniem zdecydowanie zasługuje na zupełnie osobne
potraktowanie. Znów jednak zacznę od cytatu:
„Kobieta
ze zdjęcia, moja mama, która tęskniła do mnie, choć mnie jeszcze było, kilka
lat później czytała mi bajki. W jednej z nich, autorstwa Hansa Christiana
Andersena, wyrzucony na śmietnik imbryk skarżył się, że okrutnie został
potraktowany przez ludzi – pozbyli się go, gdy tylko oberwało mu się ucho. A
przecież mógłby jeszcze im służyć, gdyby ludzie nie byli tacy perfekcyjni i
wymagający. Wtórowały mu inne popsute przedmioty, snując prawdziwie epickie
opowieści ze swojego małego przedmiotowego życia. Będąc dzieckiem słuchałam tej
bajki z wypiekami na twarzy i ze łzami w oczach, bo wierzyłam głęboko, że
przedmioty mają swoje problemy, uczucia i nawet jakieś życie społeczne, całkiem
porównywalne do naszego, ludzkiego. Talerze w kredensie mogły ze sobą
rozmawiać, sztućce w szufladzie stanowiły coś w rodzaju rodziny. Podobnie
zwierzęta były tajemniczymi, mądrymi i samoświadomymi istotami, z którymi
łączyła nas od zawsze duchowa więź i głębokie podobieństwo. Ale i rzeki, lasy,
drogi także miały swój byt – były żywymi istotami, które mapują naszą
przestrzeń i budują poczucie przynależności, tajemniczy Raumgeist. Żywy był też
krajobraz, który nas otaczał, i Słońce i Księżyc i wszystkie ciała niebieskie.
Cały widzialny i niewidzialny świat”.
Otóż jest tu parę rzeczy, na które nie
można nie zwrócić uwagi. Przede wszystkim, każdy z nas – a myślę, że jest ich
wcale nie mało – kto zna bajkę Andersena o imbryku, musiał z miejsca zauważyć,
że Tokarczuk albo tej bajki w życiu nie czytała, albo nawet jeżeli ją czytała i
się nią choć trochę przejęła, to z całą pewnością nie na tyle, by ją choćby w
podstawowym sensie zapamiętać, że już nie wspomnę o owych wypiekach na twarzy i
łzach wzruszenia. Opis jaki tu przedstawia ta kosmiczna bzdura, a w
konsekwencji wszystkie mądrości, jakie ona z tej bajki wywodzi, są bzdurą
równie potężną. W czym rzecz? Otóż, jak wszyscy wiemy, ów imbryk Andersena był
przez lata nadzwyczaj młody, piękny, elegancki, z tą jednak skazą, że miał posklejaną
pokrywkę i to ona nieustannie wszystkim rzucała się w oczy. Przez całe jednak
lata służył dumnie swoim państwu, wierząc głęboko, że nawet z tym posklejanym
wieczkiem jest lepszy od innych, aż któregoś dnia czyjaś „niezręczna rączka”
upuściła imbryk, co spowodowało, że tym razem już nie tylko pokrywka rozpadła
się w drobny mak, ale również i uchwyt i szyjka, i z pięknego imbryka został
tylko smutny korpus. Jako że stał się tym samym biedny imbryk kompletnie
bezużyteczny, najpierw przez pewien czas stał samotny i milczący w kącie, by
wreszcie któregoś dnia trafić w ręce pewnej biednej kobiety, która nasypała do
niego ziemi i zasadziła w nim cebulkę kwiatu. Bajka Andersena kończy się tak:
„Wstąpiło
we mnie życie i siły; puls bił, cebulka wypuściła pędy; można było pęknąć od
rozsadzających uczuć i myśli; wyrósł z niej kwiat, patrzałem na niego,
dźwigałem go; patrząc na jego piękno, sam zapomniałem o sobie; to prawdziwe
błogosławieństwo zapomnieć przez innych o sobie. Kwiat nie dziękował mi za to,
nie myślał o mnie; podziwiali go i chwalili. Byłem taki szczęśliwy, że jemu
jest dobrze. Pewnego dnia usłyszałem, jak mówiono, że kwiat zasługuje na lepszą
doniczkę. Rozbito mnie na dwoje; bolało to okropnie, ale kwiat dostał lepszą
doniczkę, a mnie wyrzucono na podwórze, gdzie leżę jako stara skorupa - zostało
mi jednak wspomnienie, którego nikt mi nie może wydrzeć”.
Więc tak wygląda owa bajka Andersena, dzięki
której postanowiła się Tokarczuk zaprezentować światu jako wielki twórca,
myśliciel i filozof. Przepraszam wszystkich bardzo, ale co tu się do cieżkiej
cholery wyprawia? Z opowieści, która zawiera tak strasznie dużo głębi, ta stara
wariatka zapamiętała tylko tyle, że imbrykowi urwało się ucho, a źli, głupi, „perfekcyjni”
i „wymagający” ludzie, zamiast go dalej używać i parzyć sobie palce wrzątkiem,
wyrzucili go na śmieci, gdzie on biedny skarżył się na swój nędzny los przed
światem, a „wtórowały mu inne popsute
przedmioty, snując prawdziwie epickie opowieści ze swojego małego
przedmiotowego życia”.
Przepraszam raz jeszcze, ale ona tu
pieprzy, jak potłuczony ruski imbryk, a świat jej słucha z nabożeństwem. Ale
mamy tu coś być może jeszcze bardziej porażającego. W końcu niech będzie i tak,
że Tokarczuk źle zapamiętała tę bajkę i owa najwyraźniej przyrodzona gnuśność
nie pozwoliła jej a konto noblowskiego wystąpienia owej rzeczy sprawdzić. To
czego jednak darować już się w żaden sposób nie da, to fakt, że z najbardziej
kompromitującej pomyłki, ona gładko przechodzi do równie skandalicznej
ekologicznej propagandy i plecie coś na temat świata, gdzie ludzie, zwierzęta,
rzeki, lasy, rośliny, Słońce, Księżyc i galaktyki tworzą jedną wielką rodzinę,
jak andersenowski imbryk z wyciągniętymi z przysłowieowej dupy talerzami i
sztućcami w szufladzie, nad którym pochyla się ona, kobieta niosąca w sobie to
wszystko w formie Słowa.
A ja się tylko zastanawiam, czy to jest naprawdę
możliwe, że oni wszyscy, poczynając od tych starych durniów, słuchających e
ściśniętym gardłem wykładu Tokarczuk, przez wielkich specjalistów od
literatury, oraz europejskie media, po rzekomo największych miłośników książek
tu i tam, nie zauważyli tego niesłychanego przecież przekrętu, jakiego ona
dokonała, w tym jedynie celu, by na samym końcu, już niemal jak ów Nowy
Zbawiciel, zaprezentować się nam z tą swoją kosmiczną „Czułością”?
No właśnie – czułością. Ona przez te upiorne
6 tysięcy słów opowiada nam najpierw o tych „delikatnych czułkach radiowych
anten”, by następnie przejść do wspomnianej „Czułości”, której nie ma w
Ewangeliach, a która wypełnia jej Myśl i Prozę, a ja sobie myślę, że stary
dobry Norwid na to samo potrzebował zaledwie sześć prawdziwie skromnych
linijek:
Czułość bywa -
jak pełny wojen krzyk;
I jak
szemrzących źródeł prąd,
I jako wtór
pogrzebny...
I jak plecionka
długa z włosów blond,
Na której
wdowiec nosić zwykł
Zegarek srebrny
- - -
Cieszmy się więc może i radujmy, że tej
cwaniarze nie przypomniał się tamten wiersz, że to niby jej mama czytała, kiedy
ona była jeszcze dzieckiem, bo z tego mogło wyjść coś czego byśmy wszyscy
zwyczajnie już nie przeżyli.