Starsza Toyahówna, o czym być może już tu wspominałem, niemal wszystkie swoje wolne wieczory spędza w towarzystwie związanym z tak zwanym Duszpasterstwem Akademickim działającym przy tak zwanej lokalnie „Krypcie”, natomiast jak idzie o kościół, to modli się albo tam, albo – ostatnio – u nowo świeżo tu sprowadzonych Dominikanów. Czy mi się to podoba? Owszem, podoba mi się bardzo, bo uważam, że spędzanie czasu blisko Kościoła jest rzeczą dobrą niejako z automatu. Poza tym jednak, mam już tu same zastrzeżenia i obawy. Przede wszystkim nie podoba mi się, że znaczna część nowych znajomych mojej córki, w tym sam ksiądz duszpasterz, to Ślązacy, i to nie Ślązacy tacy, co uważają, że śląskość to piękna rzecz, że rolada z kluskami i modrą kapustą to najlepsze danie na świecie, a śląska mowa to pieśń słowika, ale ten ich szczególny gatunek, dla którego niedawna niespodziewana śmierć Michała Smolorza, to najsmutniejsze wydarzenie od czasu niedawnej przegranej Ruchu Autonomii Śląska w wyborach w Bytomiu, a kiedy Polacy grają w piłkę z Niemcami, to oni zachowują pełną neutralność.
To jest pierwszy z powodów, dla którego to że ona tam chadza, wprawia mnie w nastrój różny. Drugi to ten związany już z Dominikanami, i o nich będzie już więcej może za chwilę, natomiast jeszcze zanim przejdę do rzeczy, wspomnę tylko, że ja, kiedy byłem w jej wieku, również w tym Duszpasterstwie bywałem, kiedy tylko była ku temu okazja, tyle że wtedy akurat nie istniał ani problem Śląska, ani Dominikanów, a i jak sądzę, towarzystwo też było znacznie wybitniejsze. No i mimo że tu mogę się mylić, to jest to również jeden z powodów, dla którego, ile razy ona tam idzie, myślę sobie, że kiedy ja to robiłem, to wszystko miało znacznie większy sens.
Na msze nie chodzę ani do Dominikanów, ani nawet do Krypty. Dlaczego nie do Dominikanów, wyjaśniałem to zarówno tu na blogu, jak i choćby w swoim „Elemenarzu”, jak idzie o Kryptę, to mam tych powodów kilka, ale wydają mi się one na tyle nieistotne, że nie będę się w nie wgłębiał. Nie, i już. Jak idzie o mnie, to ja chodzę wyłącznie do Kościoła Garnizonowego, który mamy tuż pod naszym nosem, i tak właśnie jest mi niezwykle dobrze.
Starsza Toyahówna nie lubi naszego kościoła. Ona nie lubi go przede wszystkim przez to, że jej zdaniem tu nie ma tej atmosfery, którą ona znajduje w Krypcie, ale też z jej punktu widzenia, służący tutaj księża nie są nawet w stanie równać się z księżmi, do których ona się przyzwyczaiła chodząc do Krypty. I oto w ostatnich tygodniach doszło do wydarzenia, które wszystko – i to nie tylko u nas w domu, ale i w całym mieście – może przewrócić do góry nogami. Otóż, o czym chyba przy jakiejś okazji wspominałem, parę tygodni temu biskup polowy (ten od Komorowskiego), z godziny wręcz na godzinę, odwołał naszego dotychczasowego księdza proboszcza. To wszystko odbyło się w takim tempie i tak poza wszelkimi, nawet i kościelnymi, standardami, żeśmy wszyscy zwyczajnie zdębieli. No ale ponieważ jesteśmy ludźmi Wiary i Kościoła, o nic nie pytaliśmy i nic nie mówiliśmy. Na jego miejsce, w tymczasowym zastępstwie, przyszedł skromny i bardzo sympatyczny ksiądz, no a po nim już prawdziwy, nowy proboszcz.
Jak wspomniałem, kiedy byłem w wieku mojej córki, przez wiele lat uczęszczałem do Duszpasterstwa Akademickiego. W sumie poznałem pięciu księży akademickich, zaczynając i kończąc na księże Stanisławie, z których każdy był absolutnie wybitnym kaznodzieją i człowiekiem, a ostatni – myślę, ze najgorszy z nich – ks. Stanisław Puchała jest dziś wielkim i wspaniałym proboszczem Katedry Chrystusa Króla. A proszę pamiętać, że owe czasy były czasami, kiedy to wszelkiego typu wybitność nie była nawet w połowie tak cenna jak jest dziś. Wtedy, wybitni byli wszyscy. Niewykluczone, że nawet biskup Pieronek, a już z całą pewnością nieżyjący już dziś biskup Życiński. Oni też byli jak trzeba.
Ksiądz, który jak grom z jasnego nieba pojawił się w naszym kościele, to zjawisko, jakiego ja nie miałem okazji oglądać w całym swoim życiu. To jest ksiądz o tak potężnej kaznodziejskiej sile, że wszyscy moi dotychczasowi księża nie są w stanie się nawet do tego co on pokazał zbliżyć. Mowy nie ma. Kiedy on odprawiał tu swoją pierwszą mszę, sądziłem, że on potrzebował się pokazać, i stąd to wszystko. Jednak w minioną niedzielę było jeszcze lepiej i jeszcze mocniej. Jak mówię – widziałem wiele, ale czegoś takiego w życiu.
I proszę sobie wyobrazić, że mnie to wcale, ale to wcale nie ucieszyło. Przede wszystkim, ja sobie pomyślałem, że on jest zwyczajnie za dobry. Że jeśli ktoś jest dobry, to jest dobry, ale jeśli ktoś jest aż tak dobry, to ja bym poprosił jednak o chwilę przerwy na zastanowienie się. To była moja pierwsza myśl. Druga natomiast była taka, że kiedy o nim dowie się miasto, nasz skromny, nikomu już poza tymi starszymi już bardzo ludźmi niepotrzebny, Kościół Garnizonowy przeżyje prawdziwe oblężenie. Kiedy o tym, jak tu jest, dowiedzą się wszyscy ci, którzy do kościoła chodzą przed wszystkim po to, by otrzymać jakość, machną rękę na wszystko to co obok nich, i zaczną chodzić tutaj. A kiedy ten ksiądz to zobaczy… no to wtedy będziemy mieli problem. Bo ja podejrzewam, że on i tak już dziś swoje wie – on to musi wiedzieć – ale wtedy on może tego zwyczajnie nie wytrzymać. Bo kiedy ten kościół zacznie przeżywać swoje dni, jego proboszcz będzie miał tylko dwa wyjścia: albo zrobi wszystko, by ludzie go jeszcze bardziej kochali, albo zrobi wszystko, by go zaczęli nienawidzić. A to po to, by w efekcie oni go przestali kochać, a zaczęli zwyczajnie szanować. Może być nawet bardzo. I boję się, że on jednak na to nie wpadnie. I to będzie jego koniec.
Nie będę opowiadał o naszym nowym księdzu. Nie powiem nawet, jak się nazywa. Natomiast bardzo chętnie powiem, skąd mi przyszło do głowy, by o nim dziś pisać. I co mnie tak zainspirowało. Otóż, podobnie jak wielu z nas, mocno się przejąłem wiadomością o tym, że najsłynniejszy gdański kaznodzieja, dominikanin Jacek Krzysztofowicz zakochał się w jakiejś kobiecie, stracił wiarę i odszedł z Kościoła. Wszystko niemal w jednej chwili. Jego wybór, jego sprawa, no i jego nieszczęście. To co mnie jednak zastanawia, to to co dziś słyszę o tym Krzysztofowiczu. On przez minione 25 lat trzymał cały pobożny Gdańsk w pozycji klęczącej i na baczność. Słyszę, że kościele, gdzie on stacjonował, odprawiał w każdą niedzielę ostatnią wieczorną mszę, na której gromadził tłumy coraz to większe i większe. Wraz z rosnącą tych mszy sławą. I trwało tak długo aż wreszcie przyszedł Szatan i go sobie wziął jak swego.
I już przypomina mi się jedna rozmowa, jaką swego czasu miałem z panią Toyahową. Wróciliśmy z którejś z mszy w naszym garnizonowym kościele, gdzie wszystko było do bani. Ludzie spali, ksiądz robił wrażenie jakby nie dość że był skacowany i przeżarty, to jeszcze akurat doszedł do wniosku, że jemu się w ogóle tego wszystkiego już szczerze nie chce, a moja żona powiedziała, że kiedy ksiądz jest tak beznadziejny, to wtedy ludzie muszą się bardziej starać. I odwrotnie – kiedy przed sobą mają jakiegoś mistrza ruletki, to wiedzą, że nic tu po nich. Mogą się najwyżej napawać jego sprytem. A więc, w sumie, lepiej już próbować brać sprawy w swoje ręce.
Jak idzie o naszego nowego proboszcza, póki co wszystko wskazuje na to, że całość należy do niego. On stara się jak może. Opowiada nam o tym, jak bardzo ważne jest to, byśmy mieli świadomość, że wszystko w naszych rękach. Że jesteśmy sokołami Jezusa Chrystusa, że jesteśmy Jego rycerzami, i że to jest prawdziwe szlachectwo, które zobowiązuje. A ja już tylko mam nadzieje, że kiedy tam się zrobi naprawdę gorąco, on nas wszystkich tak opieprzy, że się nie pozbieramy. A ci, co tam i tak nie mają czego szukać, zwyczajnie się rozpierzchną. Myślę też, że by nie zaszkodziło, gdyby on ten numer wykonał po pijanemu. Choćby po to, by nikomu nie przyszło do głowy sądzić, że on nie jest człowiekiem. Takim jak każdy z nas.
Bardzo proszę o nas nie zapominać. Dziękuję.
Bardzo proszę o nas nie zapominać. Dziękuję.