Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Olimpiada. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Olimpiada. Pokaż wszystkie posty

środa, 17 sierpnia 2016

Być jak Alison Cerutti

Oglądałem wczoraj trochę w telewizji olimpiadę w Rio i akurat trafiłem na coś, co nosi nazwę siatkówki plażowej, a konkretnie na półfinałowy mecz między Brazylią i Holandią. Przyznaję, że choć mam wrażenie, że o istnieniu owej dyscypliny już kiedyś słyszałem, to nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej miał okazję to coś świadomie oglądać. Gdyby ktoś nie wiedział, chodzi o to, że mamy piasek, na piasku wyznaczony odpowiedni prostokąt, nad prostokątem siatka, dwóch zawodników z jednej strony, dwóch z drugiej, no a dalej normalnie, jak to w siatkówce.
Ktoś powie, kogo to obchodzi? Jakie znaczenie w świecie, w którym rządzi piłka nożna, baseball, golf, snooker, boks, koszykówka, czy choćby wyścigi formuły 1, by już nie wspominać o wielu mniej ważnych, choć jakoś tam popularnych tu i ówdzie, dyscyplin, może mieć coś tak wręcz symbolicznie bez znaczenia, jak plażowa siatkówka? I ja naturalnie podzielam tę myśl: jakie może mieć znaczenie w świecie coś tak małego, jak plażowa piłka siatkowa? Ale ja mam jeszcze więcej pytań. Otóż, jakie mogą mieć dla kogokolwiek znaczenie wyczyny ludzi, którzy grają w badmintona, skaczą do wody z trampoliny, jeżdżą na rowerze po okrągłym torze, pojedynkują się na szable, czy pojedynkują się w ping ponga? A jednak zdecydowanie mamy powód, by o tym rozmawiać. Otóż ja oglądałem ów półfinał męskiej siatkówki plażowej między Holandią a Brazylią i na własne oczy widziałem, jak w bardzo zaciętej końcówce wygrali Brazylijczycy i jeden z nich najzwyczajniej w świecie się rozpłakał ze szczęścia. Nawet nie dlatego, że zdobył swój złoty medal olimpijski, ale zaledwie awansował do finału. Patrzę na tego Brazylijczyka jak leży z nosem w tym piasku i beczy jak dziecko i myślę sobie, że ten cały sport – zupełnie jak cały ów pamiętny jazz – to jest jednak coś.
Niedawno w telewizorze wysłuchałem rozmowy z nieznanym mi sportowym ekspertem, który powiedział coś moim zdaniem szalenie interesującego. Otóż zwrócił on uwagę na fakt, że Igrzyska Olimpijskie to jest jedyny rodzaj zawodów sportowych, gdzie jedyna różnica między takim Usainem Boltem, a… no niech będzie, że owym beczącym Brazylijczykiem, którego całym życiem jest ta śmieszna siatkówka plażowa, jest taka, że Brazylijczyk Bolta zna, a Bolt jego nie. Poza tym, każdy z nich zajmuje pozycję absolutnie identyczną, przyjeżdżając tam w jednym jedynym celu, tym mianowicie, by zdobyć złoty medal olimpijski. Mówił jeszcze ów nieznany mi ekspert, że to jest niezwykle zabawny widok, kiedy ci kompletnie nieznani sportowcy strzelają sobie selfies z największymi gwiazdami, no ale w ostatecznym rozrachunku, oni wciąż są sobie absolutnie równi. Każdy z nich przyjechał tu z jednego jedynego powodu i dla każdego z nich owa wyprawa ma absolutnie jednakową wartość.
Patrzyłem więc na tego Brazylijczyka szlochającego ze szczęścia na piasku na plaży Copacabana i nagle sobie uświadomiłem, że na poziomie, na którym to wszystko ma w ogóle jakiekolwiek znaczenie, a więc tym nie wyznaczanym przez pieniądze, mamy do czynienia z dokładnie tym samym czysto ludzkim wyczynem. A niewykluczone, że tu może chodzić o coś znacznie, znacznie większego. No bo nie oszukujmy się. Co taka olimpiada może znaczyć dla Bolta, czy Andy Murraya. Zaledwie jeszcze jeden medal olimpijski do kolekcji. Tu natomiast mamy coś znacznie większego.
Ale to już jest temat na osobny, i to znacznie poważniejszy temat, więc skończmy może na jeszcze ostatniej refleksji.
Oglądamy z moją córką tę olimpiadę i z autentycznym, zdziwieniem stwierdzamy, że cokolwiek oni tam pokazują, tam zawsze chodzi o to samo, a ów cel jest niezmiennie tak ważny, że nawet jeśli przyjdzie nam się gapić na podnoszącego sztangę jakiegoś Behdada Salimi Kordasiabiego, to nie będziemy w stanie od niego oderwać oczu.


Przypominam, że moje książki można kupować w księgarni na stronie www.coryllus.pl. Zapraszam.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Nikt się nie spodziewa Hiszpańskiej Inkwizycji

Nie umiem powiedzieć, kiedy System zauważył, że z tymi Radwańskimi sprawa jest mocno niebezpieczna, natomiast wiem, że owej kwestii poświęciłem dwa wpisy na swoim blogu – oba w styczniu zeszłego roku. Oczywiście, większości tego co się wokół nas dzieje, widzieć nie jestem w stanie, natomiast z tego co do mnie jakimś cudem dociera, mogę się domyślić, że poszło o to, że pewnego dnia na oficjalnej stronie Agnieszki i Urszuli Radwańskich pojawił się link do filmu Joanny Cichockiej „Mgła”, a obok niego następujący tekst:
Oświadczamy, że rzucanie niepopartych dowodami insynuacji wobec osób zmarłych jest niezgodne z zasadami cywilizacji zachodniej, do której należymy. Potępiamy brak szybkiej i adekwatnej reakcji władz polskich na hańbiące potwarze wobec żołnierzy Wojska Polskiego, rzucone bez dowodów przez MAK w ostatecznym Raporcie dotyczącym katastrofy samolotu Tu-154M 10”.
Postępek tenisistek spotkał się z natychmiastową reakcją Systemu na wszystkich możliwych poziomach. Otóż najpierw, jak się zdaje, zareagował Internet. Na portalu o nazwie „Pardon”, na który przypadkiem wszedłem w poszukiwaniu dokładniejszych informacji, a który, z tego co widzę, stanowi jedną z delegatur Systemu w Sieci, opublikowano zdjęcie jednej z dziewcząt w jakimś nieudanym zagraniu i podpis informujący, że Radwańska to ślamazara. Potem odezwała się „Gazeta Wyborcza” i ustami Wojciecha Fibaka ogłosiła, że Radwańskie to wieśniary. Kolejne dni przynosiły tylko kolejne ataki, i zastanawiam się już tylko, czy wśród nich były informacje o tym, że one były zawsze brzydkie i głupie, czy tylko tak mi się wydaje, kiedy widzę co się wokół Agnieszki Radwańskiej dzieje dziś.
Pisałem wówczas te swoje refleksje na temat rosnącej agresji wobec sióstr Radwańskich i zastanawiałem się, jak to będzie, gdy Agnieszka Radwańska doświadczy jakiejś widowiskowej porażki, to podszczypywanie zmieni się w bardzo poważne bombardowanie, i okaże się, że one nagle przestały być Isią i Ulą – dwiema ślicznymi, zgrabnymi blondynkami – ale Urszulą i Agnieszka Radwańską – i tylko tyle, i nic ponad to? Co będzie, gdy głos telewizyjnego komentatora relacjonujący ich występy stanie się nagle zimny, z lekka nutą szyderstwa – pewnie mimo wszystko szczegół nie bez znaczenia dla samopoczucia jednej i drugiej. I także, jeśli w tej czy innej francuskiej, czy australijskiej gazecie, nagle przy ich nazwisku pojawi się epitet „polska faszystka”. Bo, choć pieniądze sa ważne, System nie żąda pieniędzy, lecz wyłącznie wierności.
Skończyła się Olimpiada i, jak już o tym pisałem wcześniej, był to dla mnie czas dość sympatyczny. Wprawdzie nie jest już tak, jak to miało miejsce w latach mojego dzieciństwa, kiedy lata między kolejnymi igrzyskami wyznaczały też bieg mojego życia, ale wciąż lubię patrzeć na walczących sportowców. Widzę też jednak przy tym, że dzisiejsza Olimpiada, to nie jest w żaden sposób Olimpiada z tamtych lat. Przede wszystkim wtedy, proszę sobie przypomnieć, tenisa tam nie było. Dlaczego? Dlatego, że igrzyska olimpijskie z samej swojej zasady były świętem sportu wyłącznie amatorskiego, a tenis zawsze był zawodowy. Po prostu. Oczywiście sportowcom tak zwanego bloku wschodniego było znacznie łatwiej, bo myśmy, jak wiadomo, mieli wyłącznie sportowców-amatorów, jednak oficjalna zasada była taka – Olimpiada to czysty sport.
Z tym już dziś mamy ostateczny koniec. Wystarczy popatrzeć na to, w jaki sposób organizowana jest uroczystość otwarcia i zamknięcia Olimpiady, wystarczy obejrzeć sobie finał męskiej koszykówki i tych wszystkich zawodników, których nazwiska znajdują się na liście 100 najbogatszych sportowców na świecie. Olimpiada stała się jeszcze jednym biznesem dla tych, którzy dzielą pieniądze i tych, którzy w tej puli maja swój udział, i – nie oszukujmy się – wśród nich ta biedna Karolina Michalczuk, czy nawet ten bufon Majewski są niczym, jak tylko maleńką śrubką, która gdzieś tam ma to wszystko dokręcić.
Hasło do ostatecznego ataku na Agnieszkę Radwańską dała jej porażka w pierwszym pojedynku w Londynie i jej wypowiedź – jak najbardziej prawdziwa i uczciwa – że ona po tej porażce nie płacze, bo jej kariera jest budowana z dala od owego czteroletniego cyklu olimpijskiego. Że ona swoją pozycję tworzy dzień w dzień, tydzień w tydzień, miesiąc w miesiąc; że ma to szczęście, że z tenisa żyje i że nikomu nic z tego tytułu nie musi zawdzięczać. Czego się więc w związku z tym dowiedzieliśmy? Że ona na uroczystość otwarcia założyła krótką spódniczkę jak jakaś dziwka. I paznokcie sobie, suka jedna, pomalowała. A żebyśmy już na zawsze zapamiętali, z jakim chamstwem mamy do czynienia, to mogliśmy wysłuchać opinii jednego zapaśnika, jednego ciężarowca, jednego biegacza, który tak bardzo chciał wystąpić w Londynie, ale mu się nie udało, że jaka ta Radwańska jest straszna. Taka niepolska i taka niesportowa.
A ja sobie już tylko myślę, że skoro nadszedł czas niszczenia Agnieszki Radwańskiej, to ja też jej coś dorzucę od siebie. Otóż moim zdaniem ona stanowi typowy przypadek owego politycznego rozkraczenia, które nigdy nikomu poza Systemem nie przynosi żadnego pożytku. Najpierw pójdzie na demonstrację smoleńską, później oświadczy publicznie, ze to tata nie ona. Najpierw zażąda szacunku dla ofiar Katastrofy, a za chwilę pobiegnie do Ewy Kopacz, by z nią się ściskać i wymieniać prezentami. Najpierw zgodzi się firmować swoją osobą i swoimi sukcesami te gangi, którym sport jest potrzebny wyłącznie do transferowania pieniędzy, o jakich nam się nawet nie śniło, a po chwili powie, ze tak naprawdę, to ona z nimi wiele wspólnego nie ma. No i za to własnie w tej chwili obrywa. Bo gangi bardzo szybko rozpoznają, kto jest słaby.
A miała się zachować jak choćby Rafael Nadal. Który od początku się na tę całą Olimpiadę uczciwie wypiął. Bo wie kim jest i o co walczy. I dziś nikt ani z niego nie kpi, ani się na niego nie wścieka, ani nie komentuje kształtu jego spodenek, ani wreszcie nie każe mu być skromnym jak jakaś bokserka z małej wioski pod Świdnikiem. Którą, swoją drogą oni wszyscy, gdyby tylko mieli taki interes, spaliliby na stosie. Z szyderczym uśmiechem. A później kazaliby jej mówić „Przepraszam”.

Przypominam wszystkim zainteresowanym, że w najbliższą niedzielę o godzinie 16.00 pod Namiotem Solidarnych w Warszawie odbędzie się spotkanie z blogerami Coryllusem i Toyahem. Mam nadzieje, że każde tego typu wydarzenie, to krok w stronę większej niezależności. Zanim jednak pojawią się widoczne tego efekty, proszę o uprzejme wspieranie tego bloga pod podanym obok numerem konta. Dziękuję.

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

O znakach w świecie demonów

Wspomniałem już o tym kiedyś, ale żeby jakoś zacząć, powtórzę. Sport interesuje mnie tylko wtedy, gdy jest jakiś konkurs, czy mecz, a ja akurat siedzę przed telewizorem. Poza tym, myśl o tym, że gdzieś ktoś biega, płynie, czymś rzuca, lub ewentualnie w coś kopie, nie zakłóca moich emocji w stopniu najmniejszym. Kiedy jednak użyłem słowa „interesuje”, miałem na myśli pełne znaczenie tego słowa. Kiedy już zacznę oglądać jakiekolwiek wydarzenie sportowe, nie mogę się oderwać. I nie ma znaczenia, czy jest to koszykówka mężczyzn, czy podnoszenie ciężarów kobiet, czy taniec ze wstążką, czy tenis stołowy – każdą z tych dyscyplin pochłaniam jak powietrze. Konsekwentnie więc, olimpiadę w Londynie oglądałem w jej najróżniejszych kształtach. Niezbyt często, nie za długo, ale za to w pełni demokratycznie.
Widziałem więc gimnastykę mężczyzn, podnoszenie ciężarów kobiet, siatkówkę mężczyzn, zapasy mężczyzn, rzut młotem kobiet, skok o tyczce mężczyzn, maraton kobiet, bieg na 5 tysięcy metrów kobiet, a nawet taniec z piłką, czy jak to coś się oficjalnie nazywa. Widziałem to wszystko, i było mi od początku do końca idealnie obojętne, kto wygra, a kto przegra, gdyż samo wzruszenie jakie czułem, oglądając twarze tych ludzi, w każdej sekundzie ich wysiłku, w każdej chwili ich radości, czy zmartwienia mówiło mi, że warto było.
Tak się złożyło, że zarówno ceremonię otwarcia i zamknięcia Olimpiady, obejrzałem tylko we fragmentach, ze znacznym zresztą poślizgiem, i, szczerze powiem – czułem się dokładnie tak samo, jak podczas każdej z uroczystości otwierających i kończących dowolne duże wydarzenie sportowe, tyle może, że tym razem było już najgorzej. Rozumiem oczywiście, że jeśli dwa, a może trzy miliardy ludzi na świecie czeka na kolejne igrzyska, a kwestia tego, jakie to piękne widowisko zgotują nam organizatorzy tym razem, dla większości z nich jest rzeczą wręcz podstawową, jak o to idzie, wyboru dużego nie ma. To musi tak wyglądać. To musi być coś, przy czym pojedyncze zwycięstwo, czy porażka pojedynczego człowieka reprezentującego jakąś całkowicie egzotyczną dyscyplinę sportową, nie ma już najmniejszego znaczenia. Jeśli taka Wielka Brytania wydała w tym roku ponad 10 miliardów funtów na to, by tegoroczna olimpiada była naprawdę najpiękniejsza i najbardziej wystawna, to z całą pewnością nie po to, by sprawić satysfakcję jakiemuś chłopakowi czy dziewczynie nie wiadomo skąd, dla których niekiedy sam ten występ to całe życie, a porażka, to czasem coś gorszego niż umrzeć.
Oglądałem wczoraj, już na sam koniec tej imprezy, The Who z tym bałwanem na czele, jak grali po raz pewnie już tysięczny od czasu jak się postarzeli to swoje „My Generation” i myślałem sobie, że nie ma takiej możliwości, by tak demolująca nasz spokój rozpacz Karoliny Michalczuk, bokserki ze wsi Brzezice niedaleko Świdnika, czy nieopisane szczęście Meseret Defar z Addis Abeby z tamtym świętym obrazkiem na twarzy kogokolwiek na tle tej tak bardzo nie-świetej pustki obchodziło. Bo i jedna i druga, zupełnie niezależnie od skali ich talentu, są jedynie pretekstem do tego, by raz na jakiś czas przetransferować pewną ilość pieniędzy, a zrobić to w taki sposób, by nikt niczego nie zauważył.
Zapowiadałem to jeszcze przed wyjazdem na ślub do Warszawy, że ten tekst będzie o tej etiopskiej biegaczce i tym geście, który wprawił w takie osłupienie cale zło tego świata. Ona dobiegła do mety, zdobyła ten swój kolejny medal, i w tym wręcz histerycznym szlochu, wyciągnęła ukryty na piersi obrazek Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus i pokazała go całemu światu. A świat zdębiał. Bo widział już wprawdzie wiele, w tym zwykły znak krzyża, który w wykonaniu tylu już sportowców, robi już pewnie tylko wrażenie na bardzo świeżej daty walczących ateistach z Biłgoraja, a dla większości pozostałych jest czymś równie istotnym, jak zaciśnięcie kciuka, czy skrzyżowanie palców. A więc ona, zanosząc się od tego płaczu, to wyjmowała, to znów przyciskała do piersi ten obrazek, a świat skamieniał. Bo oto nagle pojawiło się świadectwo o skali, z pewnego punktu widzenia i przynajmniej na tym polu, dotychczas chyba nieznanej. Zapowiadałem więc tekst o Meseret Defar jako o być może jednym z ostatnich szczerych świadków Jezusa, ale tyle jest ostatnio świadectw po jednej i po drugiej stronie, że nie sposób nie reagować.
Wspomniałem, że miniony weekend spędziłem na weselu. Proszę sobie wyobrazić, że w pewnym momencie podeszła do mnie pewna kobieta w zaawansowanej ciąży, żeby mi powiedzieć, że czyta i lubi ten blog. Otóż jest tak, że ona jest bardzo chora, ale by ochronić swoje nienarodzone dziecko, nie może się odpowiednio leczyć. No więc postanowiła chronić to dziecko, a ja oczywiście mam nadzieję, że większość z nas zdaje sobie sprawę, jak nasz Kościół traktuje ten rodzaj poświęcenia. No więc poznałem tę matkę, poznałem jej męża, obiecałem im wysłać swoją książkę, a teraz piszę ten tekst i myślę trochę o niej, trochę o Karolinie Michalczuk, bokserce spod Świdnika, o Meseret Defar, tej niezwykłej mistrzyni z Etiopii, no i znów wspominam to wczorajsze widowisko i, o ile coś mi się nie pomyliło, wydaje mi się, że tym razem Królowa się nie pokazała. Ani na spadochronie, ani w ogóle. Pewnie była zwyczajnie zajęta, ale mam też nadzieję, że jakimś tam swoim głębokim instynktem prawdziwego monarchy, zorientowała się, że nie ma co firmować tego balu demonów. Pewnie się mylę, ale co mi tam. Nie pierwszy raz i nie ostatni.
A zdjęcie poniższe dedykuję Agacie z Gdańska.

Jak już pisałem przy okazji poprzedniego wpisu, ledwo ciągnę. Jak idzie o dzisiejszy dzień, to właściwie już w ogóle nie ciągnę. Bardzo więc proszę wszystkich w możliwościach o wsparcie dla tego bloga. Dziękuję.
Przy okazji przypominam, że w najbliższą niedzielę o godzinie 16 pod namiotem Solidarnych w Warszawie na Krakowskim Przedmieściu odbędzie się spotkanie z blogerami Coryllusem i Toyahem. Mam nadzieję, że będzie i wesoło i refleksyjnie. Zapraszam wszystkich.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...