Pokazywanie postów oznaczonych etykietą NFZ. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą NFZ. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 25 marca 2018

Ukryte terapie, czyli o tym, jak zrobiłem z siebie idiotę

        Pisząc dzisiejszą notkę, czuję się wyjątkowo głupio, jako że mam świadomość, że już za chwilę część czytelników uzna, że to, co oni na mój temat podejrzewali, a więc to, źe jestem skończonym idiotą, okazało się wreszcie prawdą. No ale służba nie drużba, pisać trzeba, a ponieważ po doświadczeniu zupełnie realnego obłędu, jakiego byłem świadkiem obserwując dyskusję na temat Stanleya Kubricka i jego, już nawet nie filmów, ale związków z wojskiem, londyńskim City, no a przede wszystkim może ze słynną mistyfikacją z rzekomym lądowaniem Amerykanów na Księżycu, jestem do tego stopnia wypalony, że nie przychodzi mi do głowy żaden neutralny temat, niech już wiec dojdzie do owej kompromitacji.
        A zaczęło sie wszystko w miniony czwartek, kiedy to otrzymałem serię telefonów z nieznanego mi numeru, na tyle natarczywą  i powtarzającą się tyle razy, że ostatecznie uznałem, że to nie może być ani bank z kolejną ofertą, ani Radio Zet z propozycją wzięcia udziału w grze o 500 tys. zł, ani nawet któraś z owych firm, która za pojawienie się na prezentacji pościeli, lub garnków, pragnie mi podarować nowoczesny odkurzacz, I ciekawość zwyciężyła. Odebrałem więc telefon i okazało się, że dzwoni do mnie firma o nazwie Instytut Zdrowia Św. Barbary z zaproszeniem na darmowe zabiegi rehabilitacyjne, które oni organizują dla starców w moim wieku, cierpiących na reumatyczne bóle stawów. Walka trwała kilka dobrych minut, jednak ów młodzieniec, który do mnie zadzwonił był tak zdesperowany, że mu w końcu uległem i umówiłem się na spotkanie, licząc na to, że nawet jeśli nic z tego nie wyjdzie, przynajmniej się dowiem, w co oni grają.
      Polazłem tam na drugi dzień, zastałem bardzo eleganckie pomieszczenie, z bardzo miłą obsługą i od razu zostałem poproszony do gabinetu, gdzie jakaś dziewczyna przypięła mi coś do palca, żeby zbadać krążenie krwi, czy coś w tym kierunku, poinformowała, że wynik będzie za pół godziny, a teraz mam się udać do sali obok, gdzie zostanie wykonane badanie tak zwanego pola magnetycznego. Wszedłem do owego pomieszczenia, gdzie stały cztery specjalne fotele, na dwóch z nich dwie starsze panie, jakiś młody byczek kazał mi się położyć i sobie poszedł. Na ścianie przed nami był ekran, a na ekranie niejaki Jerzy Zięba opowiadał o tym, jak to lekarze nas karmią różnego rodzaju tabletkami, doprowadzając nas do raka i innych śmiertelnych chorób  i  że jeśli chcemy żyć długo i w zdrowiu, to powinnismy sobie kupić jego książkę o ukrytych terapiach, która na amerykańskim Amazonie idzie po 1000 dolarów, a u niego kosztuje jedyne cztery dychy. Kiedy Zięba skończył o cenach, byczek wrócił, wyłączył Ziebę, a zamiast tego, zwracając się do nas w trzeciej osobie, zaczął nam pokazywać zdjęcia ludzi w ostatniej fazie raka i poinformował, że też tak będziemy mieli, jeśli nie wykupimy u nich za 230 zł. miesięcznego abonamentu na prywatną opiekę lekarską w przeróżnych sieciach gabinetów na terenie całego kraju, bez kolejek i z pełną obsługą, a potem kazał mi wrócić do pani od palca, która mi zapowiedziała, że jeśli nie podpiszę z nimi umowy w tej chwili, to w każdym innym terminie abonament będzie już kosztował aż 390 zł. Na to ja jej powiedziałem, że to w takim razie nie skorzystam, na co ona z kolei powiedziała, że to do widzenia, oczywiście skutecznie zapominając o wynikach pola magnetycznego, że już nie wspomnę o tym palcu. I tyle.
     A ja dziś siedzę tu w domu, czerwienię się ze wstydu na wspomnienie chwil, kiedy to jak ostatni kretyn leżałem na tym fotelu, a ten mądrala pytał mnie: „No i co, jest zadowolony z NFZ-u?”, a ja mu odpowiadałem: „Bardzo”; on mnie pytał: „A jak długo musi czekać na wizytę u specjalisty?”, a ja mu na to: „Normalnie, tydzień, najwyżej dwa”; on do mnie: „I dużo musi przyjmowac lekarstw?”, na co ja: „Jak każdy grubas. Trzy na nadciśnienie” i dziś żałuję tylko, że z tego wszystkiego nie zapytałem go, czy lekarze, z których usług miałbym korzystać za te 230 zł., nie wypisują recept. Trudno. Pozostają domysły.
      Nam wszystkim natomiast wypada zastanowić nad tym, co przed nami, w sytuacji gdy faktycznie państwowa służba zdrowia powoli zaczyna oddawać pole różnego rodzaju cwaniakom i to na tym szczególnym poziomie, gdzie na zachętę zaczyna się od tego czarownika Zięby, a kończy na prywatnych gabinetach, gdzie niewykluczone, że recepty na tabletki wprawdzie nie dostaniemy, natomiast będziemy mogli sobie kupić dwa super garnki za jedyne 2,5 tys. złotych, plus najnowszą książkę Jerzego Zięby o ukrytych terapiach.


Zachęcam, jak nakazuje tradycja, do kupowania moich książek. Albo normalnie, w księgarni pod adresem www.basnjakniedzwiedz.pl, ewentualnie, i to już z osobistą dedykacją, u mnie osobiście, kontaktując się mailowo na toyah@toyah.pl.

piątek, 17 lipca 2015

Czy Jacek Żakowski robi po godzinach dla braci Karnowskich?

A więc („nie zaczyna się, Osiejuk, zdania od więc!”) podróż na Węgry mamy już za sobą i ja dziś już wiem, że Węgrom – państwu, ale też i Węgrom – ludziom, zostanie tu poświęconych kilka kolejnych tekstów, a i tak, nawet kiedy już temat ostatecznie wyczerpiemy i zamkniemy, trzeba będzie do niego wracać, tak jak trzeba będzie wracać na Węgry. Dziś jednak muszę pisać o czymś zupełnie innym, a to w związku z wiadomością, jaką przeczytałem dziś w nocy w pociągu, która mnie najzwyczajniej w świecie poraziła. I tak jak to się zwykle dzieje, nie chodzi nawet o samą wiadomość, ale o utworzony wokół niej bardzo ponury kontekst.
Ale może zacznijmy od początku. Otóż kiedy parę tygodni temu razem z pewnym księdzem, oraz z moim kuzynem-ginekologiem występowaliśmy w Katolickim Radio Podlasia, kuzyn mój pokazując, w jaki sposób cały ów projekt znany pod nazwą in vitro, a tak naprawdę obejmujący przestrzeń znacznie szerszą i głębszą, jest niczym więcej jak prostym i bezczelnym oszustwem, wspomniał o niemieckim leku o nazwie Clexane. Chodziło o to, że jest wiele kobiet, które nie są w stanie donosić ciąży z powodu pewnego organicznego zaburzenia, a które to zaburzenie można skutecznie leczyć przy pomocy owego Clexanu. Rzecz w tym jednak, że wspomniany lek przede wszystkim w ich akurat przypadku nie jest refundowany przez polskie państwo, a przez to jest niezwykle drogi, no a poza tym stanowi część pewnego wręcz zbrodniczego procederu polegającego na tym, że jest on najpierw sprowadzany do Polski po cenie czterokrotnie niższej, a następnie niemal natychmiast odsprzedawany do Niemiec, co sprawia, że go w aptekach zwyczajnie nie ma. Wedle relacji mojego kuzyna – lekarza, ów proceder, którego Clexane jest jedynie drobnym elementem – pod pewnym względem stanowiący aferę nieporównywalną z jakąkolwiek inną – jest prowadzony na linii producent-NFZ-hurtownie-apteki, a cała sprawa praktycznie w publicznej świadomości nie istnieje. Zdaniem mojego kuzyna, żaden innych ze znanych nam przekrętów III RP, może z wyjątkiem tak zwanej „afery FOZ-u”, nie jest w stanie się równać z tym co już od lat, pod czujnym patronatem Ministerstwa Zdrowia, wyprawia się między FOZ-em a owym systemem dystrybucji leków.
Planowałem napisać tekst na ten temat, konsultowałem się ze znajomymi aptekarzami, zbierałem odpowiednie materiały, i oto nagle, jadąc pociągiem z Budapesztu do Katowic, zobaczyłem, że sprawą się zajął „nasz” tygodnik o nazwie „ABC”, a związany z nim, również jak najbardziej „nasz”, portal wpolityce.pl zamieścił kilka tekstów na ten temat w nastroju takim, że oto faktycznie mamy do czynienia z największym skandalem „25 lat wolności”, a oni go właśnie ujawniają.
Ponieważ chciałem zobaczyć, co na ten temat piszą inne media, no i poczuć ów dreszcz autentycznej rewolucji, zacząłem szukać po innych mediach… i proszę sobie wyobrazić, że ani tygodnik „ABC”, ani portal wpolityce.pl niczego nie ujawnił, a jedynie powtórzył doniesienia jeszcze z kwietnia radia TOK-FM. Okazuje się, że już w kwietniu informacja o tym czarnym geszefcie przeszła przez radio TOK-FM – i, jak się zdaje, tylko przez to radio – następnie w kompletnym milczeniu została zarchiwizowana w czeluściach Internetu, by dziś, po trzech, czy czterech miesiącach, zostać ogłoszona z wielkim hukiem jako rewelacja przez tygodnik „ABC”, prawdopodobnie dokładnie z tym samym efektem, co poprzednio. Przeglądam dzisiejsze doniesienia, zaglądam do Onetu, do tvn24.pl, do gazety.pl, do wp.pl, do interii.pl, do salonu24 – wszędzie cisza. Na temat „największej afery 25-lecia” ani słowa. Czy mnie to dziwi? Właściwie nie. W końcu, z tego co widzę, wszystko się zaczęło i skończyło w niemal kompletnej ciszy w kwietniu, czyli w samym środku kampanii prezydenckiej, a zatem po ciężką cholerę wchodzić do tej zamulonej rzeki?
W portalu wpolityce.pl czytam wielki tytuł: „Tygodnik „ABC” ujawnia: Nowa afera lekowa, to skandal dekady. Dlaczego Ministerstwo Zdrowia godziło się na wywóz polskich leków do Niemiec?”, a dalej coś takiego:
To jedna z największych afer Polski pod rządami Platformy Obywatelskiej. Przez ostatnie lata zamiatana pod polityczny dywan, rozrosła się do monstrualnych rozmiarów. Mowa o masowej akcji zagranicznych hurtowni leków, które przez kilka ostatnich lat wykupywały tanie lekarstwa w naszym kraju i wywoziły je do Niemiec i innych krajów UE, gdzie sprzedawano je o wiele drożej.
Skala procederu poraża. Wywiezione z Polski leki warte są ok. 5 mld zł. Konsekwencją afery lekowej jest fakt, że w naszych aptekach brakuje wywiezionych do Niemiec leków, a za droższe zamienniki słono płacą polscy pacjenci. Za aferą lekową sto nie tylko wielki biznes farmaceutyczny, ale przede wszystkim urzędnicy z ministerstwa zdrowia. To oni dali możliwość takiej interpretacji prawa, która pozwoliła na wywóz leków. Urzędnicy zareagowali dopiero po kilku latach!
Najlepsze jednak jest na samym końcu. Proszę się trzymać krzeseł: „W nowym wydaniu „ABC tygodnika aktualnego, bezkompromisowego, ciekawego” – jak co tydzień, w każdą środę zestaw emocjonujących i zaskakujących tekstów do przeczytania. Zapraszamy do lektury i na stronę tygodnika www.abctygodnik.pl oraz na profil ABC na Facebooku”. No i jeszcze to: „W sprzedaży w kioskach w całej Polsce w cenie 3,50 zł. Pismo dostępne jest też w prenumeracie w e-kioskach. W tygodniku także reporterski ‘Magazyn ABC’ oraz ekskluzywny dodatek lifestylowy z gorącymi wiadomościami ze świata showbiznesu i pełnym programem TV na długi czerwcowy weekend – ‘ABC LOOK!’
Mam nadzieję, że już wszystko wiemy. Minęły te trzy miesiące i, jak rozumiem, redakcja „ABC” mogła bezpiecznie przepisać tekst, który wcześniej ukazał się na blogu Jacka Żakowskiego 14 kwietnia tego roku http://zakowski.blog.polityka.pl/2015/04/14/afera-lekowa/, i sprzedać go za te 3,50 zł każdemu z nas, który potrzebuje trochę owego „thrillu”. I to wszystko. To jest ściana, do której dochodzimy, i to jest to, co nam wolno. Podejść pod tę ścianę i powrzeszczeć. Trochę.
Miałem pisać o tym niezależnie od nich wszystkich i dziś już wiem, że dobrze się stało, że nie zdążyłem. Nie ma nic gorszego niż zrobić z siebie naiwnego idiotę.

Przypominam, że mam u siebie jeszcze parę egzemplarzy mojej pierwszej książki „O siedmiokilogramowym liściu”. Proszę o kontakt mailowy toyah@toyah.pl. Wszystkie pozostałe są jak zawsze dostępne pod adresem www.coryllus.pl.



piątek, 8 stycznia 2010

This is not a love song!

Od paru dni chodzi mi po głowie piosenka Boba Dylana You’re A Big Girl Now. A właściwie sam jej początek „Our conversation was short and sweet/It nearly swept me offa my feet/Now, I’m back in the rain/While you are on dry land/You made it there somehow/You’re a big girl now!” Tak to chyba było. Dlaczego Dylan i dlaczego akurat to? Dylan – ponieważ on akurat zawsze jest dobry do skojarzeń i dobrze w ucho (i w pamięć) wpadają pewne jego bon moty. A ta akurat piosenka – bo to jest smutna piosenka, a dziś nic nie wskazuje na to, żebym sobie miał choćby raz zażartować. Nie ma bowiem na to najmniejszych powodów. Zrobiło się serio jak cholera.
Cóż więc takiego zwaliło mnie z nóg? Komu i co uszło na sucho? Kto może się pochwalić, że tak nam urósł? Przedwczoraj zobaczyłem w telewizji ludzi ciężko chorych na raka, których wraz z rozpoczęciem nowego roku pozbawiono nagle możliwości leczenia przy pomocy chemioterapii. Oczywiście wiem, że dziennikarze potrafią wiele i że to wiele nie ogranicza się wyłącznie do nieustannego pokazywania zakrwawionej twarzy premiera Berlusconiego, ale te ich umiejętności sięgają znacznie dalej. Nie zmienia to jednak faktu, że widok płaczących osób, którzy własnie się dowiedzieli, że mają ze swoimi nowotworami iść do domu, bo NFZ nie dał pieniędzy, czy może dał, ale nie im i nie teraz i nie tu, robi wrażenie nawet jeśli wiemy, że za tym stoi fachowa dziennikarska robota. Jeśli jednak ktoś jest chory na raka, i jego choroba jest na tyle zaawansowana, że lekarze muszą mu podawać tak zwaną ‘chemię’, to sama ta wiadomość może być wystarczająco przygnębiająca. Jeśli na dodatek dowiadujemy się, że ktoś kto jest w tak marnej sytuacji zostaje od tej chemii odłączony na zasadzie: „przyjdź pani innym razem”, to do tego, by poczuć lekki zawrót głowy, nie trzeba nawet telewizji. Wystarczy minimum wyobraźni. No a tu, postawiono jeszcze te kamery i każdy kto chciał, mógł sobie wszystko dokładnie zobaczyć. I dalej już tylko się można zadumać.
Kolejny dzień przyniósł kolejne wrażenia. Najpierw odpowiedzialni urzędnicy wykonali dwa gesty, które trzeba jakoś nazwać, tyle że słowo ‘szokujące’ tu jest zbyt łagodne. Część z nich powiedziała, żeby nie zawracać głowy, bo to tylko 150 osób, więc nie bardzo jest o co podnosić krzyk, a część nabrała wody w usta i postanowiła sytuację przeczekać. Przynajmniej do czasu aż się coś dobrego wymyśli. Następnie, kiedy już to co było do wymyślenia, wymyślono, pojawił się sam premier i ogłosił, że jest oburzony, że swojemu urzędnikowi za to co się stało, nie wypłaci pensji za styczeń, no i przez najbliższe dwa tygodnie będzie mu patrzył na ręce.
I przyszedł dzień dzisiejszy i nowa wiadomość. Otóż, jak się okazuje, pięć lat temu gdzieś w Polsce pewien chłopak, widząc że jacyś trzej bandyci zaczepiają kobietę, zainterweniował i został przez to tak dotkliwie pobity, że dziś jest uruchomiony w inwalidzkim wózku, bądź w łóżku i… patrzy i się trzęsie. Też pokazała to zawsze i wszędzie obecna telewizja i wszyscy mogliśmy ujrzeć tego dziś już młodego mężczyznę, jak siedzi, patrzy i drży. Okropnie drży. Bywa. Różne są choroby, różne dolegliwości, różne w końcu efekty zwykłego pobicia. Tu jednak chodzi o coś więcej. Okazuje się otóż, że owi trzej bandyci, którzy pięć lat temu doprowadzili niegdysiejszego chłopca do dzisiejszego stanu, chodzą wciąż, jak to mówią, ‘po wolności’. Okazuje się, że od paru lat, czyli od czasu gdy sąd unieważnił wyrok wydany w tej sprawie i proces musiał się rozpocząć od początku, proces rozpocząć się nie może, bo sędzia wyznaczona do prowadzenia tej sprawy jest na nieustannym zwolnieniu, a prezes sądu ma inne sprawy na głowie. Dziennikarze TVN-u rozmawiali z matką okaleczonego mężczyzny, a myśmy mogli zobaczyć wyłącznie bezradność. I jeszcze coś. Polskę mianowicie.
Tu też wiem, że media potrafią wszystko. Potrafią na przykład z czegoś zwykłego i nieistotnego zrobić wydarzenie. I odwrotnie. Z czegoś co jest ważne i poważne – zrobić coś co nie ma w sobie nic nawet godnego zapamiętania. Ten mężczyzna – kiedyś chłopak – autentycznie jednak siedział i drżał, a na drzwiach sali sądowej wisiała autentyczna kartka z napisem: „Rozprawa odwołana”. No i te pięć lat. Może nie całkiem pięć. Może dziennikarze przesadzili. Może tylko cztery i pół. Ale jednak chyba nie dwa i nie trzy. Bandytów nie pokazali. I to, jak się zdaje, nie dlatego że siedzą. Ale i tego nie trzeba pokazywać. Wystarczy mieć wyobraźnię i wiedzieć.
A ja mogę sobie – owszem – wszystko bardzo dobrze wyobrazić. I to i tamto. Czyli i siebie, lub – lepiej jeszcze – swoje dziecko lub żonę, umierających na raka i liczących (o tyle o ile można jeszcze liczyć) na poprawę, kiedy dowiadują się, że jeszcze nie dziś, bo dziś są jakieś kłopoty i proszę przyjść jutro, a najlepiej pojutrze. Albo najlepiej zadzwonić. I mogę sobie wyobrazić siebie, lub – może lepiej – mojego syna, jak siedzi unieruchomiony w wózku inwalidzkim i potrafi tylko drżeć, bo kiedyś strzeliło mu do głowy, żeby zainterweniować w sytuacji, gdzie należy tylko wiać gdzie pieprz rośnie. I potrafię sobie wyobrazić, jak przychodzę po raz siódmy, ósmy i piętnasty na rozprawę, która ma mi dać sprawiedliwość i zastaję kartkę z nabazgranym napisem, że mam przyjść kiedy indziej. A kiedy, to się dowiem w swoim czasie. Więc to umiem sobie wyobrazić. I chce mi się wrzeszczeć. Bo biorę pod uwagę, że ja w tej sytuacji mógłbym zacząć robić rzeczy, za które nasze państwo mogłoby mnie posadzić na długie lata. I to zdaje się szybciej i bardziej skutecznie, niż darzyło mu się zadziałać tutaj.
Bo to jest własnie moja Polska w roku 2010. I właściwie kompletnie nie wiadomo co można zrobić. Bo sytuacja jest taka, że jeśli się choćby rozejrzeć dookoła, to wszystko – a w tym i ci pacjenci i ten trzęsący się młody człowiek – jest wyłącznie elementem naszej bieżącej politycznej i zwykłej ludzkiej historii. Albo nawet – co już tu wspomniałem – zaledwie fragment medialnej dla tej historii oprawy. Nie można więc ani pokazać palcem na winnych temu co się dzieje, ani nawet na tych, którzy pozostają w tej sprawie całkowicie obojętni. Nie można nawet spróbować o tym dyskutować, bo nagle się okazuje, że to jest czysta polityka. A kto to widział, żeby wykorzystywać tak bardzo pojedyncze, choć – przyznajemy – przykre przypadki, do bieżących politycznych porachunków? No i wreszcie, kto jest winny, niech rzuci kamieniem. Nie wolno nawet wrzeszczeć. A co dopiero kląć! Kląć nie wypada, a więc i nie wolno. Bo to już by było chamstwo. I niegrzeczność. I brak kultury.
Przedwczoraj widziałem twarze płaczących, lub nie płaczących, ale baaaaaardzo bezradnych ludzi, którzy i tak już udręczeni tą chemioterapią, usłyszeli, że to już raczej koniec, bo wraz z nowym rokiem przyszły nowe czasy. A raczej stare nabrały nowego rozpędu. I umiem sobie całą resztę wyobrazić. I dziś widziałem tę matkę i tego jej syna, jak się trzęsie na tym swoim wózku i tę kartkę na drzwiach z wykaligrafowaną informacją, że z powodu choroby sędzi, rozprawa się nie odbędzie. I te pięć lat. I zastanawiam się, po ilu latach przedawnia się zwykłe chuligańskie pobicie. I też, cała tę resztę, umiem sobie pięknie wyobrazić. I czuję się fatalnie. Bo to jest własnie moja Polska w rękach ludzi już tylko bezczelnych.
I już nie myślę ani o Niesiołowskim, ani o Tusku, ani o Karpiniuku, ani o Piterze. Ale też już nie myślę o tym, co dziś słychać na pierwszej stronie Salonu i z jakimi to nowymi żartami na temat szczęśliwie już nam minionych rządów Ziobry i Kamińskiego przyszli wybitni publicyści z Krakowa, Poznania, czy Szczecina. Nie myślę ani o nich, ani o tamtych, i czuję, że jestem tu kompletnie samotny. Bo tak naprawdę i tamci chorzy, którzy mieli tego pecha, że to ich wybrała ta straszna choroba, i ten dzisiejszy biedak, który przed pięcioma laty okazał się tak okropnie naiwny, a dziś polskie państwo pokazało mu, jak bardzo jest nikim, są zaledwie drobnym odpryskiem w tej walce, która się toczy od dobrych paru lat i w której przecież sam biorę udział. Polska jest dziś zajęta sprawami, które są już wyłącznie bieżące, które trwają maksymalnie dwa dni i z których każda jest dokładnie tak samo ważna jak ta poprzednia i ta następna. I bez względu na to, czy owa sprawa jest zabawna, czy smutna, czy wzruszająca, czy może zatrważająca, albo słodka, lekka i łatwa – każda z nich trwa maksymalnie dwa dni i tylko przez te dwa dni wzbudza zainteresowanie.
I bardzo się dziś chciałbym skupić na tych chorych z przedwczorajszego dnia i na tym dzisiejszym człowieku drżącym na swoim wózku, bo wiem, że z całą pewnością i ja za parę już dni będę miał coś nowego do rozmyślania. I też będę się martwił, czy cieszył czymś o czym jeszcze dziś nie wiem. Bo to są właśnie takie czasy. I to jest własnie moja Polska w tych czasach. Więc chcę dziś bardzo mocno myśleć o nim i – żeby było łatwiej – nie o tamtych ludziach, lecz o tamtej kobiecie, która płakała, bo nie wiedziała co teraz z nią będzie.
Ale mogę jeszcze znaleźć w sobie coś więcej. Mianowicie ten gniew. Skierowany bardzo konkretnie. I tę nienawiść, która – tu jestem bardzo tego pewien – jest nienawiścią bardzo twórczą i bardzo ożywczą. Nie będę wrzeszczał. Nie będę klął. Bo nie wolno. Ale będę w sobie podsycał tę nienawiść. Bo to jest dobra nienawiść. I będę sobie słuchał tego Dylana. I powtarzał: Tym razem jeszcze jakoś się wam udało, i stoicie na suchej ziemi. Jakoś się wam udało. I to już nie będzie piosenka o miłości.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...