Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niewolnictwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą niewolnictwo. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 11 czerwca 2020

Czy pod pokładem SS Mantola przewożono ludzinę


      Na fali antytrumpowego obłędu, który w pewnym momencie doprowadził do kolejnej po wydarzeniach roku 1992 próby podpalenia Ameryki, a dziś odbija się żałosną czkawką również w w Europie, chciałbym zwrócić uwagę na news, który wprawdzie znalazł swoje miejsce we wczorajszych doniesieniach, niemniej w moim pojęciu, został dramatycznie niedoceniony. Otóż jak się dowiadujemy, w Wielkiej Brytanii podjęto, póki co dość skuteczną, próbę niszczenia pomników upamiętniających dawnych brytyjskich kolonizatorów. Czemu owa wiadomość aż tak mnie zainteresowała? Otóż rzecz w tym, że z tego co zdążyłem przez lata zaobserwować, Wielka Brytania jest wręcz zbudowana na pamiątkach po swoich bohaterach, i to niezależnie od tego, czy mamy na myśli pamiątkowe tablice, pomniki, czy wręcz muzea, czy pałace. A ciekawostka z tym związana jest taka, że niemal każda z owych pamiątek dotyczy osób, które w ten czy inny sposób organizując i realizując rzeź, o jakiej ani stary Adolf, ani jeszcze starszy Józef nawet nie mogli marzyć, zapisali się też w historii Imperium, jako jego budowniczy. Słucham więc dochodzących do nas z Wysp informacji, że kolejny pomnik któregoś z owych brytyjskich bohaterów został utopiony w Tamizie i myślę sobie, że jeśli to tak dalej pójdzie, to oni z całą pewnością w końcu zostaną pozbawieni swojej historii na zawsze.
       W tej sytuacji, by może nieco przybliżyć ów problem, pozwolę sobie zaprezentować fragment rozdziału z mojej ostatniej – i chyba faktycznie już ostatniej – książki o Brytyjskim Imperium właśnie, zachęcając oczywiście do jej kupowania. Do tego jeszcze wrócę pod koniec tej notki, na razie jednak, proszę o uwagę:
      Rozmawiamy więc dziś o czymś, co jest powszechnie znane pod nazwą workhouse, która oczywiście w języku polskim nie występuje, a którą by można chyba najbardziej sensownie przetłumaczyć, jako dom pracy. Otóż początki owych workhouses sięgają jeszcze roku 1388 , kiedy to na Wyspach wprowadzono ustawę pod nazwą Statute of Cambridge, a której oryginalnym celem było zapewnienie Koronie rąk do pracy, tak bardzo potrzebnych od czasu, gdy wielka zaraza znana powszechnie jako „Czarna Śmierć” wybiła niemal połowę mieszkańców kraju. Myśl była taka, by tych którzy wyrwali się z rąk śmierci i z różnych przyczyn, zamiast siedzieć na miejscu, porzucali swój dom, swoją wieś, czy w ogóle swoją okolicę i snuli się po świecie, zatrzymać na miejscu i zmusić do pracy. Niektórzy Brytyjczycy dziś nawet jeszcze uważają, że to właśnie tamta ustawa pomogła zdefiniować coś, co mimo że w owych latach mogło jeszcze takiego akurat wrażenia nie robić, setki lat później przybrało kształt państwa opiekuńczego, a więc państwa, któremu, jak to się powszechnie określa, los człowieka nie jest obojętny.
      Pierwsze jednak workhouses pojawiły się dopiero za czasów Elżbiety I. W średniowieczu brytyjska biedota otrzymywała naturalną pomoc ze strony Kościoła, który ową pomoc traktował jako część swojego naturalnego chrześcijańskiego obowiązku. Jednak po tym, jak w latach 30-tych XVI wieku Henryk VIII kazał zburzyć i spalić wszystkie klasztory, a mnichów wymordować, biedni i bezradni zostali wydani na łaskę losu. W odpowiedzi na nową i nie do końca dla rządzących wygodną sytuację, królowa Elżbieta, przy pomocy ustawy o pełnej nazwie Act for the Relief of the Poor, a w skrócie znanej jako Poor Law Act, w roku 1601 zleciła, by każda parafia otworzyła na swoim terenie dom, w którym ludzie starzy i chorzy będą mogli znaleźć schronienie i opiekę. Czemu tak postąpiła? Nie wiadomo. Niektórzy twierdzą, że to wyłącznie z dobrego serca.
        Dopiero jednak gwałtowny wzrost ludności Wysp, jaki nastąpił w XIX wieku, kiedy to liczba mieszkańców Anglii, Walii i Szkocji podskoczyła z 10 do 45 milionów, przy jednoczesnym rozwoju nowych technologii, które przede wszystkim zaczęły zastępować tradycyjne rolnictwo, ale może w głównej mierze dzięki serii tragicznych lat nieurodzaju, doszło do sytuacji, że już w latach 30-tych okazało się, że dotychczasowe formy pomocy ludziom biednym stają się zwyczajnie nieefektywne.
      W odpowiedzi na nowe potrzeby, w roku 1834 wprowadzono nową ustawę, a raczej poprawkę do ustawy wcześniejszej, która zafunkcjonowała pod nazwą New Poor Law, a której podstawowy pomysł sprowadzał się do tego, by każdego, kto nie zgodzi się zamieszkać w workhousie, pozbawić wszelkiej publicznej pomocy.  Pojawił się też pomysł, by owe, jak je tu nazwaliśmy, „domy pracy”, a więc z praktycznego punktu widzenia, jak najbardziej klasyczne obozy koncentracyjne, były prowadzone z bardziej biznesową perspektywą, co oczywiście musiało się sprowadzać do tego, by – użyjmy tego słowa – osadzeni świadczyli pracę jedynie za jedną miskę chudego mleka z minimalną ilością płatków owsianych. Większość z osadzonych zresztą była zatrudniona przy pracach nie wymagających żadnych umiejętności, poza odpornością na śmierć z wyczerpania, a więc takich jak rozbijanie kamieni, ekstrakcja pakułów, czy wreszcie kruszenie kości do produkcji nawozu. Ta ostatnia praca została zresztą ostatecznie mieszkańcom workhousów odebrana, kiedy władze dowiedziały się, że podczas kruszenia gnijących kości dochodzi między robotnikami do ciężkich walk o zdobycie choćby szczypty szpiku. Jednak, teoretycznie przynajmniej, założenie było takie, że XIX-wieczny workhouse miał stworzyć ludziom takie warunki pracy, by stała się ona najcięższą z możliwych, a to z kolei po to, by wszyscy ci, którzy są wprawdzie biedni, ale wciąż jeszcze na tyle sprawni, by wykonywać bardziej wymagające prace, jednak się nie zgłaszali, ponieważ jednak w brytyjskich miastach bieda była wówczas tak dojmująca, że ludzie najzwyczajniej w świecie umierali na ulicach, dla części z nich ów workhouse stanowił być może już ostatnią szansę, by żyć.
        Wraz z nadejściem XX wieku workhouses gromadziły już niemal wyłącznie  ludzi starych, słabych i chorych, natomiast ludzie biedni, ale jakoś tam jednak jeszcze sprawni, wciąż przysłowiowymi zębami i pazurami czepiali się zwykłego życia poza jego murami, co w roku 1929 doprowadziło do uchwalenia kolejnej ustawy, umożliwiającej miastu przejąć lokalny workhouse i uczynić go częścią państwowego systemu opieki zdrowotnej. 
       Mimo tego jednak, znaczna ich część wciąż funkcjonowała jako osobne jednostki. Dopiero ustawa z roku 1948, wprowadzona pod nazwą National Assistance Act, zastąpiła wcześniejsze Poor Law, i owe przedziwne obozy pracy zostały ostatecznie pozamykane.
       Wciąż pojawia się tu i ówdzie opinia, że faktycznie na klasyczny workhouse należy patrzeć jak na swego rodzaju przytułek, gdzie wszyscy ci, którzy inaczej niechybnie by zmarli z głodu, mogli znaleźć schronienie, a zatem wypada nam je też traktować, jako jednak bardziej wybawienie, niż przekleństwo. Są jednak co najmniej dwa powody, by tę opinie odrzucić, jak najgorszą zarazę. Przede wszystkim, jeśli przyjrzymy się całej historii Brytyjczyków, ostatnią rzeczą, jakiej się po nich można spodziewać, będzie współczucie dla ludzi biednych i bezradnych. Wręcz przeciwnie, oni akurat dali wielokrotnie dowody na to, że dla nich człowiek biedny i bezradny nadaje się wyłącznie do tego, by go wykorzystać do końca, a następnie pozwolić mu zdechnąć pod byle płotem.
      I to jest pierwszy powód, dla którego sugestię, że projekt pod nazwą workhouse powinniśmy traktować, jako sposób na walkę z biedą, zdecydowanie odrzucić. Drugi powód wydaje się być jeszcze bardziej przekonujący, a stoi za nim czysta praktyka w postaci samej metody, zgodnie z którą przeciętny workhouse był zorganizowany. W relacjach historyków powtarza się wielokrotnie uwaga, że życie jakie oferował workhouse było tak ciężkie, aby ci, co żyli jeszcze na ulicy, doskonale wiedzieli, co ich czeka, jeśli się za siebie nie wezmą. Z drugiej jednak strony istnieją wciąż spisane wspomnienia ludzi, żyjących w tamtych czasach i z tego co oni opowiadają, wynika, że było wielu, którzy woleli umrzeć, niż trafić w to straszne miejsce, a jednak trafiali, wyciągani z domów, zbierani z ulic, często w ramach klasycznych łapanek.
       I wcale nie trzeba było być biednym, by się tam znaleźć. Niekiedy wystarczyło, że ktoś stracił pracę, czy się rozchorował i przez to trafił na tę czarną listę. W ten sposób dochodzimy do punktu, w którym wypada nam się zastanowić, w jakim celu – nawet zakładając, że intencje samej Elżbiety były czyste, w co należy oczywiście wątpić – Imperium uznało za stosowne wprowadzić ów system i to w takiej, a nie innej formie. Do tego jednak potrzebujemy przyjrzeć się bliżej, jak on wyglądał. Otóż o tym, co się tam działo można opowiadać bardzo długo, jednak dziś dla nas najważniejsze są dwie rzeczy. Pierwsza to taka, że w tych czystych i zadbanych celach, czy to z głodu czy z przepracowania, czy wreszcie od ran zadanych przez „opiekunów”, umierało się niemal równie często, jak w kupie ludzkich odchodów na ulicy. Po drugie, każdy workhouse zaprojektowany był w taki sposób, by od samego początku zwożone tam rodziny były rozdzielane i to rozdzielane tak, że mężczyźni, kobiety i dzieci, choćby i niemowlęta, mieszkali w osobnych częściach kompleksu, i nierzadko owo rozdzielnie było tak skuteczne, że wiele z tych rodzin już do śmierci nie miało okazji się spotkać ponownie. No i może przede wszystkim – i to jest również fakt potwierdzony wielokrotnie – należy pamiętać, że wiele z dzieci tam umieszczanych, było następnie wysyłanych za granicę do kolonii, by tam już na służbie Imperium budować jego potęgę, choćby przez pracę na rzecz zwiększenia brytyjskiego eksportu. Choćby tylko dwie instytucje, działające pod nazwami Home Children i Philanthropic Farm School, w latach 1850-1871 wysłały do kolonii ponad 1000 chłopców. Natomiast w roku 1869 dwie bardzo ambitne panny, Maria Rye i Annie Macpherson, podjęły działalność sprowadzającą się do wyciągania z obozów całych grup, czy to zgarniętych z ulic sierot, czy też odebranych rodzicom dzieci, i wysyłania ich do Kanady.  Kanadyjskie władze za każde dostarczone dziecko płaciły owym dobrym kobietom drobne honorarium, jednak większość kosztów była pokrywana z funduszów dobroczynnych lub z puli wyznaczanej regularnie przez Poor Law. Ile w sumie było tych dzieci, nie wiadomo, natomiast biorąc pod uwagę fakt, że wedle danych jak najbardziej oficjalnych przez owe obozy przewinęło się w sumie 60 milionów (tak, tak – mówimy o milionach!) ludzi, ich liczba musiałaby z pewnością robić wrażenie.
       I wydaje się, że nie trzeba specjalnej inteligencji, by w tym momencie połączyć trzy zupełnie osobne, lecz znajdujące wspólny punkt, świadectwa, których sami Brytyjczycy wcale nie ukrywają. Pierwsze z nich to szeroko dostępne informacje na temat przyjętego przez Imperium systemu edukacji, który zawsze i przede wszystkim miał służyć Imperium, a to przez zbudowanie bezwzględnego, bezlitosnego i pozbawionego jakichkolwiek skrupułów brytyjskiego pana. Drugie, to choćby intelektualne dzieło wielkiego brytyjskiego myśliciela i twórcy, George’a Bernarda Shaw, którego niezliczone wypowiedzi na temat teoretycznych podstaw owej wielkiej idei, jaką jest Imperium, mogłyby śmiało konkurować z niesławnym „Mein Kampf” Adolfa Hitlera. No i wreszcie owe częściowo już zapomniane, ale wciąż istniejące świadectwa ludzi, którzy widzieli, w jaki to sposób Imperium zbierało z ulic owe śmieci, z których na i tak przeludnionych Wyspach nie było najmniejszego pożytku, a mogli się jak najbardziej przydać na Karaibach, w Indiach, w Afryce, czy gdziekolwiek indziej na świecie. Wszak, jak to wyraźnie swego czasu napisał znany nam skądinąd królewski czarownik John Dee, Imperium nie ma granic. I to nawet jeśli część tego świata nazwę England będzie wymawiać jako  [i:nklant], a czasownik remove [ri:mu:f], co tak pięknie nam zaprezentował jak najbardziej brytyjski autor Roald Dahl, w swojej wspaniałej powieści o Diable pod tytułem „The Witches”.
       A zatem to jest ów tekst, ze wspomnianej przeze mnie książki. Jeszcze raz zachęcam wszystkich do jej nabywania, tyle że może już bezpośrednio ode mnie, ponieważ moja współpraca z Kliniką Języka się ostatecznie zakończyła i ja już tam nie mam nic do szukania. Kontakt wszyscy znają. Na wszelki wypadek przypominam: k.osiejuk@gmail.com




niedziela, 19 stycznia 2014

O panach, niewolnikach i o tym, co zostawiono dla nas

Ostatnio, z bardzo dużym napięciem oglądamy tu u nas dokument brytyjskiego dziennikarza Jeremy’ego Paxmana pod tytułem „Empire”. Nie wiem, czy ten film był kiedykolwiek wyświetlany w Polsce, i czy w ten sposób istnieje gdzieś w polskiej wersji językowej, jeśli jednak nie, to myślę, że to wielka szkoda, choćby z tego powodu, że nie obejrzy go mój kumpel Coryllus. Czemu uważam, że jemu ten film by się spodobał? Otóż ja nigdzie dotychczas, poza właśnie publicystyką Coryllusa, nie widziałem tak mocnej i przekonującej krytyki doktryny państwowej Wielkiej Brytanii, jak właśnie w filmie Paxmana. Nigdzie chyba, poza publicystyką Coryllusa, nie spotkałem się z tak gwałtowną demaskacją całej owej zbrodni, jaka pomogła Wielkiej Brytanii stać się finansową, ale nie tylko przecież finansową, potęgą. Oglądam owo „Imperium” i nie mogę nie zadać sobie pytania, że przepraszam bardzo, ale wiele wskazuje na to, że wielka myśl Adolfa Hitlera o nadczłowieku i jego misji wcale nie była taka oryginalna. Wręcz nie była oryginalna w jakikolwiek sposób. Można by nawet powiedzieć, że Hitler ten stary już bardzo plan wręcz zwulgaryzował i dramatycznie ograniczył.
Mieliśmy niedawno pewne zamieszanie z niemieckim filmem, powszechnie określanym, jako serial o ojcach i matkach. Główny zarzut wobec tego filmu, pomijając ten z naszego, polskiego punktu widzenia, podstawowy, a więc próbę przerzucenia części odpowiedzialności za zbrodnie wojenne na Polaków, jest taki, że jego realizatorzy niemiecki udział w tych zbrodniach starają się pokazać, albo jako szczególną złośliwość losu, albo dzieło ludzi, którzy i bez tego byli źli, głupi i występni. Pretensje do owego filmu polegają na tym, że tam, jeśli mamy do czynienia z Niemcem złym, to ów zły Niemiec jest albo jakimś psychopatą, lub kompletnym durniem, a nie trybikiem w maszynie; nie częścią świetnie działającego systemu. W efekcie, mamy sytuację taką, że współczesny Niemiec, oglądając ten film, wie z niego tylko tyle, że ta wojna i wszystkie te nieszczęścia z nią związane, to dzieło Polaków i grupy jakichś zdegenerowanych Niemców, kto wie, czy rodzinnie z Polską nie powiązanych. A więc, jest jak zwykle: to nie my – to oni.
Jak sobie radzą Brytyjczycy i ich krewni, Amerykanie? Oto wczoraj obejrzeliśmy, nominowany aż w dziewięciu kategoriach do tegorocznego Oscara, film „12 Years a Slave”, podobno opartą na prawdziwych zdarzeniach historię pewnego Murzyna, który w XIX wieku, jeszcze przed Wojną Secesyjną mieszkał sobie z żoną i dziećmi, jako wolny człowiek, w mieście gdzieś na Północy i któregoś dnia został porwany przez handlarzy niewolników i sprzedany białym właścicielom do pracy na plantacji, skąd został uwolniony dopiero po 12 latach. Film, jak wiele robionych dziś filmów, taki sobie, z wektorem skierowanym w dół. Inna sprawa, że tu naprawdę nie było materiału na filmową historię. W końcu 12 lat to kupa czasu, a trudno sobie wyobrazić, że ów czas, zakładając, że mamy do czynienia z historią prawdziwą i nie wypada nam za bardzo fantazjować, obfitował w niezliczone suspensy. Mamy więc to Południe, ten dom, ten chlew, tę plantację, wreszcie tych Murzynów… a poza tym dzień, który mija za dniem, a po nim przychodzi następny. Cóż więc pozostaje? Otóż pozostaje to, co pozostać musiało, aby ten film uzyskał odpowiedni kształt, no i dostał te swoje nominacje – a więc okrucieństwo białego człowieka.
Nie trzeba być szczególnie „oblatanym” w historii niewolnictwa, wystarczy podstawowe doświadczenie i minimum zdrowego rozsądku, by wiedzieć, na czym polegał problem. Otóż biały właściciel, kupując sobie czarnych niewolników, nie robił tego po to, by sobie poużywać, ale po to, by mieć tanią i wydajną siłę roboczą. Wystarczy podstawowa logika i minimum zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że przeciętny plantator na Południu Stanów, płacił ciężkie pieniądze na targu za czarnego niewolnika, czy niewolnicę, nie po to, by móc sobie bezkarnie popieprzyć, a w przypływie gniewu kogoś bezkarnie skatować, bo takie zachowanie świadczyłoby o nim jak najgorzej, nawet nie w wymiarze moralnym, ale z punktu widzenia jego przebiegłości biznesowej. Oczywiście, tamte lata, to był czas, kiedy mało kto traktował Murzynów, jak ludzi, a już z całą pewnością nie jak ludzi równych sobie, ale nie wyobrażam sobie, by ów brak świadomości miał się realizować w tym, że na widok jednego, czy drugiego, każdego z nich natychmiast ogarniało takie zezwierzęcenie, że musiał ich albo dręczyć, albo gwałcić. Przy zachowaniu wszelkich proporcji, sądzę, że to musiało trochę wyglądać tak, jak dziś możemy obserwować na niektórych wiejskich podwórkach, gdzie mamy psa na łańcuchu z miską jedzenia pod pyskiem. Pies tam stoi, żeby szczekać na obcych, odganiać lisa, które przyjdzie kraść kury, no i ewentualnie, czasem dać się pogłaskać. Żadnemu gospodarzowi nie przyjdzie do głowy, by tego psa kochać i wpuszczać do salonu, tym bardziej już, by go traktować, jak członka rodziny, ale też – z wyjątkiem sytuacji patologicznych – nikt go nie będzie bezmyślnie katował, głodził, a już na pewno nie będzie go zaciągał do łóżka w celach erotycznych. Oczywiście są też domy, takie jak nasz, gdzie pies jest traktowany jak członek rodziny, jest kochany i pieszczony, i nikomu nawet do głowy nie przyjdzie, by go bez powodu uderzyć, ale też i tu – my wiemy, że to mimo wszystko nie jest człowiek. Przepraszam, ale czy w tym jest coś złego?
Jak się łatwo możemy domyślić, wiek XVIII, czy lata wcześniejsze, to był czas, gdy nie było absolutnie mowy o tym, by czarnych traktować inaczej, jak zwierzęta, ale z całą pewnością, jeżeli już ktoś sobie takie „zwierzę” kupił i traktował je nie, jak zabawkę, ale jak narzędzie pracy, to o nie dbał, a kto wie, czy nierzadko myślał o nich tak, jak my dziś myślimy o naszym psie – a więc, jak o członku rodziny. Czy to dobrze? Oczywiście, że dobrze w tym sensie, że nikt tam się nad nikim nie znęcał, ale też z kolei nie najlepiej, że przez ogólną sytuację cywilizacyjną, traktował drugiego człowieka, jak nieomal przedmiot. I jeśli tam coś było nie tak, to właśnie to – system, który pozwolił białemu człowiekowi uznać, że są stworzenia, gdzieś za górami i morzami, które w ramach naturalnej ekspansji można zacząć traktować, jak niemal doskonałe narzędzie pracy. System, który pozwolił białemu człowiekowi płynąć do Afryki, czy na Karaiby, czy do Indii, i kupować sobie tubylców tak, jak się kupuje zwykły towar, i nie myśleć o każdym z tych ludzi, jak o dziecku bożym, naszym bracie i naszej siostrze.
Amerykanie, jak słyszę, mają wciąż ciężki zgryz z tą swoją historią. Tu czarny prezydent, tu czarna artystka, tu czarny sportowiec, a tam to okropne wspomnienie, sięgające nawet nie tamtego zamierzchłego już stulecia, ale choćby lat 60, kiedy to Miles Davis został pobity przez policjanta, bo się zachowywał podejrzanie przed klubem, w którym miał za chwilę wystąpić. Kręcą więc film, za pomocą którego chcą się rozliczyć ze swoich grzechów, i jedyne na co ich stać, to powiedzieć, że gdyby nie kilku psychopatów, nie byłoby tak naprawdę o czym mówić. Ja nic nie zmyślam. Z tego, co widzimy na ekranie, wynika, że tak naprawdę nie było problemem to, że Amerykanie w pewnym momencie swoich dziejów uznali za stosowne eksploatować ludzi, których uznali za gorszych, a jeśli w jakikolwiek sposób lepszych, to przez to, że silniejszych, szybszych i bardziej wytrzymałych, ale że tymi eksploratorami niekiedy byli kompletni wariaci. Ten film – przypominam, że film, który ma wszelkie szanse na to, by zdobyć tak zwaną „oscarową koronę” – owszem, pokazuje, że był czas w historii Ameryki, którego Ameryka powinna się wstydzić, niemniej jednak on przede wszystkim jest już dawno za nami, a poza tym główną winę ponoszą jacyś kompletnie stuknięci dziwacy, a nie system, który w rzeczy samej do dziś stanowi o sukcesie tego państwa i tego narodu.
A ja jestem bardzo ciekawy, czy kiedykolwiek, czy to Brytyjczycy, czy Amerykanie, czy Francuzi – bo na Niemców, jak wiadomo, już liczyć nie można – a więc ci, którzy kiedyś doszli do wniosku, że im się należy więcej, niż innym, i, aby owo przekonanie móc realizować w pełni, mają prawo zapuszczać się w najdalsze zakątki świata i wszystko, co znajdą na swojej drodze traktować, jak swoje, wyprodukują prawdziwy hollywoodzki film, który następnie otrzyma wszystkie możliwe oscarowe nominacje , a następnie zdobędzie wszystkie możliwe statuetki, który to film opowie historię tego sukcesu choćby tak, jak to opowiada Jeremy Paxton w swoim dokumencie. Jednak nie sądzę, żeby tak się miało stać. W końcu Paxton to człowiek, który z jednej strony niedawno miał odwagę, determinację, a przede wszystkim pozycję, by premiera Camerona publicznie zwymyślać od idiotów, a z drugiej ktoś, o kim pies z kulawą nogą nie wspomni, gdy chodzi o to, co się nazywa przestrzenią prawdziwie publiczną. A zatem, już zapewne do końca świata będziemy żyli w przekonaniu, że czy to londyńskie City, czy też nowojorska Piąta Aleja, czy niemieckie banki, to, owszem, statek zwany „Cywilizacją”, tyle że już bez tej norwidowskiej ironii.

Jak już wspominałem, z jakiegoś powodu, przez minione kilka dni ten blog przeżywa naprawdę ciężki czas. Dziś więc proszę raz jeszcze o wsparcie na podany obok numer konta. Dziękuję i ze swojej strony obiecuję stałą obecność.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Witamy w sklepie z kolczatkami

Kolega mój, publikujący w Salonie24 bloger Grudeq, zamieścił w tych dniach notkę, która, mimo że traktująca o czymś wręcz tak oczywistym i pospolitym, że najprościej byłoby się porzygać, zrobił na mnie wrażenie piorunujące. Może, jeśli ktoś lubi tego typu zmiany miejsc, przyda się tu umieścić link do wspomnianego tekstu i zachęcić do zajrzenia do oryginału: http://grudqowy.salon24.pl/500470,nie-moge-zniesc-mysli-ze-polska-nie-mogla-byc-wielka. No ale, jeśli ktoś woli się stąd nie ruszać, opowiem krótko, o co chodzi. Otóż przy którejś z kolejnych okazji, znany nam niestety aż nazbyt dobrze dziennikarz Waldemar Kuczyński stwierdził, że dla niego Katastrofa Smoleńska nie może być niczym więcej, jak zwykłym wypadkiem, bo on nie umie sobie wyobrazić, by komuś z poważnych graczy tego świata przyszło do głowy zabić „mało ważnego prezydenta mało ważnego kraju”.
Na te słowa Grudeq przypomniał dwie historyczne wypowiedzi dwóch historycznych europejskich przywódców, a mianowicie Maragaret Thatcher i Charlesa DeGaulle, w których obaj, zupełnie niezależnie od siebie, w bardzo piękny i dobitny sposób zademonstrowali szacunek dla swoich ojczyzn. Przypomniał te wypowiedzi, wyraził swój ból z tego powodu, że nasi przywódcy – ale też nasze tak zwane elity – w najmniejszym stopniu nie odczuwają emocji tego rodzaju, by publicznie głosić wielkość Polski, a wręcz przeciwnie, przeżywają nieustanną potrzebę ekspiacji za jej nędzę i bylejakość, i podzielił się z nami refleksją, że chyba żaden inny kraj na świecie, tak jak Polska, nie uczynił z tego rodzaju manifestacji narodowego wstydu, części oficjalnego przekazu.
Tak jak mówię, dla każdego w miarę uważnego obserwatora tego, co się dzieje w naszej sferze publicznej, zarówno to, co powiedział Kuczyński, jak i wszystko to, co jego wypowiedź symbolizuje, stanowi oczywistość tak rażącą, że nie wartą nawet splunięcia. Z pewnego wręcz diabelskiego powodu, niemal od początku lat 90, wszyscy wręcz siłą jesteśmy powstrzymywani przed choćby bardzo skromnym i bardzo przelotnym poczuciem dumy z powodu tego, że jesteśmy Polakami. Dla pewnych strasznych wręcz przyczyn, doszło do tego, że pogarda dla polskości stała się do tego stopnia w dobrym tonie, że nawet w najczarniejszych czasach PRL-u, i to w środowiskach maksymalnie zbliżonych do czerwonej międzynarodówki, wywoływałaby ona w najlepszym wypadku pełne rozbawienia zdziwienie.
A zatem, to że akurat Waldemar Kuczyński uważa Polskę za gówno nie warte uwagi mnie nie dziwi. Podobnie jak nie dziwi mnie, że za gówno nie warte uwagi uważa Polskę zarówno cały szereg kumpli Kuczyńskiego, czy to z bliskich mu środowisk polityczno-dziennikarskich, jak i generalnie nasze tak zwane elity, reprezentowane choćby przez, znów tak zwaną, scenę kulturalno-artystyczną. To, co mnie jednak nieco zaskoczyło, to zadziwiająco intensywna mobilizacja opinii publicznej, która po zapoznaniu się z tekstem Grudeqa, postanowiła wesprzeć Waldemara Kuczyńskiego i w jednej chwili padła na cztery łapy, wyciągnęła grzecznie karki, poprosiła, by założyć im kolczatkę. Pod tekstem Grudeqa pojawiły się bowiem w jednej chwili komentarze, w których autorzy jednym głosem zaczęli zapewniać, że ależ Kuczyński przede wszystkim nie powiedział nic szokującego, a poza tym każde jego słowo to najprawdziwsza prawda, wszak, jak wiemy, Polska to rzeczywiście gówno, które nawet nie ma co się równać z prawdziwymi potęgami, a więc praktycznie całym światem. I to mimo niewątpliwie kilku naprawdę poważnych nazwisk, takich jak Marek Hłasko, Lech Wałęsa, Agnieszka Holland czy Wisława Szymborska.
I to właśnie uważam za prawdziwy dramat. Nie to, że ci, których los być może, jak nigdy wcześniej, zależy od łaski czy niełaski tych, którzy dziś decydują o układzie sił, uznali za stosowne się sprostytuować, ale że owa potrzeba służenia ogarnęła poziom wydawałoby się o pewnej jednak jeszcze naturalnej autonomii. To jest właśnie tak bardzo przygnębiające – że przede wszystkim System uznał za bardzo ważne, by mentalne niewolnictwo spopularyzować na każdym możliwym społecznym poziomie, no i że ten projekt spotkał się z tak powszechnym i tak dobrym przyjęciem. Rozglądam się wokoło i widzę całą kupę strasznie szczęśliwych i zadowolonych z siebie obywateli, którzy uznali, że lepiej siedzieć cicho, bo jak nam zabiorą tego Sikorskiego z jego znajomością języka angielskiego, a jeszcze nie daj Boże i Szymborską i Holland z ich pozycją w wielkim świecie, to kto wie, czy satysfakcja z tego, że oto powstało nowe centrum handlowe, potrafi wynagrodzić te straty na poziomie duchowym.
To jest bowiem prawdziwy dramat. To że ta wielka łapa tak nas zagłaskała, że już nawet nie mamy odwagi podnieść głów z nad ziemi, bo a nuż nasz pan się pogniewa i nas tak zostawi, takich samych i takich bezradnych. I myślę sobie o tym, co stało na początku owej tak przecież nieszczególnej wypowiedzi Waldemara Kuczyńskiego, a mianowicie o Katastrofie Smoleńskiej. Ostatnio wciąż słyszymy o tym, że dzięki pracom Zespołu Antoniego Macierewicza i my sami wiemy znacznie więcej na temat przyczyn i przebiegu owej katastrofy, a i reszta społeczeństwa zyskuje większą tego, co się stało, świadomość. A ja się już tylko zastanawiam, co będzie, gdy już wreszcie wszystko zostanie wyjaśnione i zamknięte, my zostaniemy z tą pełną już wiedzą, na którą tak długo czekaliśmy, a ona będzie tak oczywista i tak niepodważalna, że nawet Waldemar Kuczyński przyzna, że chyba faktycznie tego Kaczyńskiego zamordowano… tyle że wtedy, już w następnej chwili, doda, że skoro tak, to najwidoczniej na takie potraktowanie sobie zasłużyliśmy. W końcu on od zawsze powtarzał, że Polska to byle jaki kraj o byle jakiej historii i byle jakich aspiracjach. A my tych słów z zainteresowaniem wysłuchamy i dojdziemy do wniosku, że właściwie, jak się dobrze zastanowić, to on powiedział najprawdziwszą prawdę. Czyż właśnie tacy nie jesteśmy?

Mam wrażenie, że w ostatnich dniach ten nasz blog nieco się rozwinął, jak idzie o tę podstawową, mierzoną w liczbie odsłon, popularność. Bardzo mnie to cieszy. Zwłaszcza, że od pewnego czasu - mam nadzieję, że to tylko wina przedwiośnia, które zawsze nas wszystkich trochę osłabia - czuję okropne zmęczenie, a przez to oczywisty niepokój o to, ze nie potrafię sprostać oczekiwaniom. Tak czy inaczej, bardzo proszę tu ze mna być, no i wciąż, tak jak dotychczas, wspierać ten blog finansową pomocą. Bez niej ani przedwiosnie, ani jakakolwiek inna pora roku, czy pogoda, nie bedzie miała znaczenia. Dziekuję.

Nok nok! Chuju ar?

  Bóg mi świadkiem, że ile razy zdarzy mi się tu coś napisać na temat języka angielskiego i kompleksów, jakie w tym właśnie oblazły z...