wtorek, 16 maja 2023

Vineeta Gupta, czyli niech Bóg chroni Króla

 

Dzisiejszy tekst nie obędzie się bez swego rodzaju wprowadzenia. Otóż  został on przygotowany z myślą o publikacji na portalu i.pl jeszcze w poprzednią sobotę i mimo że temat był bardzo doraźny, przez administratorów portalu został przetrzymany przez ponad tydzień, tylko po to, by mnie wczoraj wieczorem poinformowano, że nie zostanie opublikowany z dwóch powodów: po pierwsze, temat się zdezaktualizował, po drugie, sam tekst jest zbyt rozwlekły. A zatem, jak wiele razy już wcześniej, muszę przyznać, że nasi znów górą. Co będzie dalej, nie mam pojęcia, choć wielkich nadziei nie mam. Spróbuję raz jeszcze, a potem podejmę decyzję. Jak mówię: nasi mają moc.

Tymczasem, bardzo proszę. Jesteśmy na naszym blogu.

 

 

Wraz z całym światem, z pełnym i solidarnym zachwytem, oglądałem wczoraj telewizyjną transmisję z uroczystości koronacji Karola III. Od tego wydarzenia mijają kolejne godziny, a ja sobie myślę, że jeśli w owo oczarowanie wdarło się coś, co wspomniany zachwyt nieustannie waliło obuchem w łeb, to świadomość, że we współczesnym świecie – a już zwłaszcza we współczesnej Europie – nie ma najmniejszych szans na znalezienie miejsca, gdzie tak jak w przypadku Wielkiej Brytanii, chrześcijaństwo, a więc wiara w Chrystusa zabitego na krzyżu i zmartwychwstałego, mogłoby sobie pozwalać na taką impertynencję, by nie dość że podnosić wysoko głowę, to jeszcze, podnosząc ją, zamykać wszystkim skutecznie usta. Co ja mówię, zamykać usta? Wręcz zmuszać nawet najbardziej zawziętych wrogów chrześcijaństwa całego świata, nie wyłączając z tego grona naszych „opiłowiwaczy Kościoła”, by wspólnie z całym Westminster Abbey przez te kilka godzin wrzeszczeli na zmianę: „Alleluja” i „Amen”.

 Wspominam każdą chwilę londyńskich uroczystości, nieustannie mam w oczach każdy kolejny akcent owej mszy, już niemal widzę te chóry aniołów krążące nad królewskim tronem i nagle... zdaję sobie sprawę z tego, że tam żadnych aniołów nie ma. Nie ma aniołów, bo nie ma tak naprawdę żadnej mszy, a przede wszystkim nie ma Boga – przynajmniej tego, który nam się objawił jako Jezus Chrystus. I nie mam najmniejszych wątpliwości, że gdyby tam pojawił się choćby Jego żywy ślad, Brytyjskie Imperium, takie jakie znamy, musiałoby się w jednej chwili zwinąć, a niewykluczone że po nim nie byłoby śladu już i tak co najmniej od pięciuset lat. Gdyby te ich znane na całym świecie słowa hymnu „God save the King” były wyśpiewywane na poważnie i ze szczerą wiarą, to oni już dawno zostaliby zmuszeni do tego by je zmienić na coś mniej... kontrowersyjnego.

Już po zakończeniu owej niezwykłej uroczystości, swojej wypowiedzi udzieliła TVP ambasador Wielkiej Brytanii w Polsce i opowiadając pełnym zachwytu głosem o cudownej oprawie londyńskich uroczystości, wspaniałej brytyjskiej tradycji, podniosłych rytuałach, dodała, że „było tam też trochę religii”. Dosłownie tak: „trochę religii”. A ja już się tylko zastanawiam, co konkretnie miała ona na myśli, wspominając ową „religię”. Czy może chodziło jej o trzech mistrzów owej ceremonii, biskupa Canterbury i towarzyszące mu biskupki, czy może o Biblię, nad którą Karol III niemal się popłakał, a może wspomniane „Alleluja” i „Amen”?

      Ze wszystkich miejsc na świecie, pomijając oczywiście moje miasto, moją wieś, moje morze i moje góry – no i oczywiście mój Przemyśl – moim ulubionym jest Anglia. A szczególnie Londyn. Kiedy byłem trochę młodszy, lubiłem mawiać, że umrzeć oczywiście chciałbym w Polsce, ale gdyby mi przyszło żyć w Londynie, to nie miałbym nic przeciwko temu. Jest coś takiego w Londynie, w jego kształcie, w jego ludziach i w jego atmosferze, co sprawia, że mógłby po nim wędrować od rana do wieczora i nie widzę możliwości, żebym się znudził. Kiedyś miałem okazję sobie iść wzdłuż Tamizy, od Chelsea aż do Tate. I tylko żałowałem, że nie można by tak wrócić, spojrzeć raz jeszcze na elektrownię w Battersea (to te kominy z Animals Pink Floyd) a później przejść tę drogę jeszcze raz i patrzeć na joggujących bez względu na pogodę londyńczyków i na sunące się nad głową bardzo, bardzo powoli wielkie samoloty.

Albo pojechać do Greenwich, by stanąć sobie tam, gdzie „zaczyna się czas", obok tego zegara, nad tą zielenią i spojrzeć na Londyn. Albo po prostu zajść do któregoś z pubów i popatrzeć na ludzi, pijących piwo (świetne, najlepsze) i od czasu do czasu podnoszących się ze swoich krzeseł, żeby wrzucić parę monet do grającej szafy. Żeby pójść do St. James's Park i popatrzeć na dzieci w szkolnych mundurkach, siedzące na ławkach i jedzące swoje trójkątne kanapki. Żeby znów zobaczyć te cudacznie poubierane Angielki, tak okropnie nieładne i, jednocześnie, tak nieprawdopodobnie światowe. Żeby znów poczuć w kieszeni ten miły kształt i ciężar monety jednofuntowej. I posłyszeć ten niepowtarzalny londyński akcent, który nigdy nie jest taki sam, a zawsze pozostaje ściśle londyński.

Lubię Londyn. Wbrew pozorom jednak, nie bywam tam często. Prawdę powiedziawszy, byłem w Londynie zaledwie parę razy w życiu. Na dodatek krótko i tylko w niektórych miejscach. I nic też nie wskazuje na to, żebym nagle zaczął tam podróżować. Raz że mnie nie stać, a dwa że nawet nie mam za bardzo kiedy i do kogo tam jeździć. Londyn więc, podobnie zresztą jak całą resztę Anglii, oglądam w telewizji, albo w kinie. I czytam o nim w gazetach. Właśnie z oddali widać, jak ta moja miłość do Londynu jest bezinteresowna i nieodwzajemniona. Nie ma właściwie dnia, żeby nie dochodziły do mnie informacje, że, zarówno samo miasto, jak i cały ten kraj, zmierza ku nieuchronnemu upadkowi. Jeśli się przyjrzeć dobrze, to widać bardzo wyraźnie, że to co tam jeszcze zostało, to ta wielka historia i ta nieprawdopodobnie manifestująca się wszędzie tradycja. Cała reszta, to już tylko najbardziej zwulgaryzowana cywilizacja. To już tylko rozbite rodziny, gówniarze z nożami, aborcja do 24 tygodnia, najbardziej oburzające medyczne eksperymenty, bandy debili, którzy przez cały tydzień, jeżdżą w tych swoich garniturach do pracy w City, po to by w piątek wieczorem kupić tani lot do Pragi, czy Krakowa i z powrotem, i przez weekend odstawiać tu czyste buractwo.

Jakiś czas temu w telewizji dali informację, że jakaś pani i jej chłopak (tam już małżeństw prawie nie ma), uprowadzili swoją (a może tylko jej) córkę, trzymali ją całymi tygodniami zaćpaną w tapczanie, a wszystko to po to, żeby zrobić ogólnokrajową aferę z zaginionym dzieckiem i zarobić co nieco na medialnym szumie. To też jest Anglia, którą kocham. I część tej samej Anglii przebrała się wczoraj w wesołe stroje i wyruszyła do Londynu, by świętować koronację Karola.

Jeszcze przed wielu laty, przeczytałem gdzieś że „z oksfordzkiego słownika dla dzieci usunięte zostały słowa związane z chrześcijaństwem i monarchią". Chodzi o to, że, ponieważ wydawcy słownika uznali, ze świat poszedł bardzo do przodu i nowe pokolenia mają w nosie zarówno Kościół jak i te jego tak zwane „głowy”, można spokojnie i jedno i drugie zacząć powoli eliminować ze społecznej świadomości. Według tej samej relacji, w nowym wydaniu słownika, wśród 10 000 słów, które metodycy uznali za najważniejsze dla dziecka, zabrakło takich pojęć jak „opactwo, ołtarz, biskup, kaplica, pastor, mnich, zakonnica, parafia, psalm, święty, grzech, czy diabeł". Oczywiście dla mnie najbardziej ciekawy jest ten „diabeł". Najbardziej ciekawy, najbardziej wymowny i – tak naprawdę – najbardziej podstawowy. No ale, jak mówię, nie tylko on poleciał. Mogę tylko przypuszczać, że skromnie przesunął się na sam początek kolejki.

Wiadomość ta, oczywiście, mnie zmartwiła, ale – przyznam – niezbyt zaskoczyła. Ja widziałem, co się szykuje, od pewnego już czasu. Jest taki podręcznik do nauki języka angielskiego, który popularnie nazywa się Alexander. Moim zdaniem, jeśli idzie o naukę na poziomie podstawowym, nie wymyślono dotychczas absolutnie nic lepszego. Alexander jest niepokonany i nawet nie widzę możliwości, żeby ktoś mu mógł tu zagrozić. Ale nawet nie o to chodzi. Sprawa polega na tym, że podręcznik ten już od wielu lat jest w naszych szkołach nieużywany. Nie ma go na ministerialnych listach, nie jest w ogóle nawet dopuszczony do szkół. Sami zresztą nauczyciele, nawet jeśli w o ogóle go znają, nie traktują go z powagą. Alexander jest czarno-biały, cieniutki, nie ma w nim ani zdjęć, ani komiksów, ani żadnych zbędnych rzeczy. Czysta nauka.

Ponieważ powstał dawno temu, niesie z w sobie całą autentyczną atmosferę nie tak wciąż bardzo starej Anglii. W Alexandrze płaci się wciąż funtami i pensami (w starszych wydaniach nawet szylingami), bohaterowie mieszkają na King Street w Londynie, nazywają się Sawyer, tworzą rodziny, czytają gazety, a jeśli są dziećmi i mają na imię Sally i Tim, odrabiają zadania domowe. Pan Sawyer odwozi je codziennie do szkoły, a wieczorem, kiedy Sally, czy Betty, chce iść do znajomych, ma wrócić przed jedenastą, bo inaczej pan Sawyer zwyczajnie jej nie puści.

Od czasu, jak L.G. Alexander napisał swój podręcznik, zmieniło się wiele. Przede wszystkim, w obecnie wydawanych książkach do nauki nie ma ani funtów, ani Betty, ani ulicy King Street w Londynie, ani dwóch dziadów w czerwonym autobusie. Dorośli latają samolotami między Los Angeles a Paryżem, dzieci siedzą przy komputerach i piszą maile, w sklepie płaci się przy pomocy Euro [sic!], ewentualnie karty, a jeśli ktoś nosi jakieś imię, to nie ma sposobu, żeby je przeczytać, a co dopiero zapamiętać z tej prostej przyczyny, ze nie są to imiona chrześcijańskie.

Jak to się stało, że do tego doszło? Kto tak fatalnie Anglików załatwił? Jak to się stało, że oni dali sobie wyrwać z rąk coś tak niepowtarzalnego i tak cennego? Powiem szczerze, że mam swoje podejrzenia, ale są one na tyle słabe, że nie będę się tutaj popisywał. Fakt jest jednak faktem. Wszystko wskazuje na to, że coś się skończyło. Na temat tych niezwykłych zmian w słowniku dla dzieci wypowiada się jakaś pani z Oxford University Press. Mówi tak: „W poprzednich wydaniach było na przykład dużo nazw kwiatów, bo wiele dzieci mieszkało na wsi. Teraz ich środowisko się zmieniło. Żyjemy w wielokulturowym społeczeństwie. Ludzie nie chodzą już tak często do kościoła”.

Więc oczywiście, jest to jakieś wytłumaczenie. Ale ja bym potrzebował czegoś mocniejszego, bardziej pewnego. Wbrew pozorom bowiem, to o czym tu pisze, to nie jest problem wyłącznie angielski. Odpowiedź na to pytanie jest również ważna dla mnie, Polaka, mieszkającego tu i planującego tu mieszkać do końca. Liczącego bardzo na to, ze Polska sobie poradzi dużo zgrabniej, niż Anglia. Mam więc wrażenie, że o wiele lepszą i pełniejszą odpowiedź na te moje dylematy daje – zgadzam się, w sposób bardzo symboliczny – co innego. Ta pani z Oksfordu nazywa się Vineeta Gupta. A wczoraj, w chórze śpiewającym w Westminster Abbey pieśni na cześć Jezusa Zmartwychwstałego nie mogłem nie zauważyć też jakiegoś Sikha w turbanie. Ciekawe czy to nie było przypadkiem mąż pani Gupty.



 

piątek, 12 maja 2023

Gdy rośnie popyt na empatię

 

        Myślę że nawet jeśli nie poświęciłem tu owej kwestii osobnej refleksji, to musiałem w ten czy inny sposób wspominać o cholerze, jaka mnie bierze na widok tych wszystkich osób, które prezentując się na publicznej scenie, obok dotychczasowej flagi Unii Europejskiej, tęczowych barw ruchu LGBT i ośmiu gwiazdek układających się w wezwanie do „jebania PiS-u” dziś już od ponad roku uważają za stosowne dokładać do swoich obsesji niebiesko-żółtą flagę Ukrainy, a często w towarzystwie deklaracji „Nienawidzę Putina i PiS-u”. I nie stanowi mojego głównego problemu to, że oni wszyscy jeszcze rok temu gotowi byli skoczyć w ogień, by przed atakami PiS-u bronić fizycznej tężyzny i politycznego geniuszu  wspomnianego Putina, ale przede wszystkim chodzi o to, że tak strasznie dużo jest osób, które na jeden gwizdek są w stanie zerwać sie na równe nogi i realizować wszelkie narzucone im – słuszne, czy niesłuszne – zadania. Oczywiście, gdy chodzi o Ukrainę i jej walkę z Rosją, jestem całym sercem z Ukraińcami, a wręcz uważam, że unicestwienie tego strasznego ruskiego imperium leży w najlepiej pojętym interesie Polski i całego świata. Jest jednak coś co moje nadzieje na owo zwycięstwo mocno tłumi, a mianowicie podejrzenie, że za tym całym światowym ruchem na rzecz Ukrainy nie stoi szczere pragnienie zniszczenia Rosji, ale jakiś paskudny socjotechniczny zabieg o wciąż niezbadanych intencjach. Dokładnie tak samo, jak nie wierzę, że ci wszyscy z nas, którzy wciąż wykrzykują hasła na chwałę przynależności Polski do Unii Europejskiej, czy ruchu na rzecz wolności seksualnej, miali tak naprawdę na sercu jedno czy drugie. Uważam, że wszyscy ci ludzie zwyczajnie nie potrafią otworzyć ust, czy choćby ruszyć palcem, jeśli wcześniej ktoś zaufany ich nie poinformuje, że tak trzeba.

      I kiedy wydawało mi się, że wspomniane hasło „***** *** i Putina”, to jest już szczyt tego zidiocenia, zamordowany przez występnych rodziców został chłopczyk imieniem Kamil i wystarczyła chwila, by wszyscy – tym razem już po obu stronach społecznego i politycznego podziału – dostali małpiego rozumu i gwałtownie potrzebują wyrazić swoje oburzenie okrucieństwem jakie ujrzeli. I choć oczywiście sposób wyrażania owego oburzenia jest różny – jedni apelują o zaostrzenie kar, włącznie z przywróceniem kary śmierci, a inni o objęcie ową karą przede wszystkich ministra Czarnka i premiera Morawieckiego, którzy do śmierci tego dziecka rzekomo doprowadzili – wszystkich łączy jedno: nagły przypływ świadomości odnośnie tego, co się w patologicznych środowiskach dzieje jak świat długi i szeroki od kto wie czy nie dziesięcioleci, wynikający z tego autentyczny szok, no i konsekwentnie wręcz zalew propozycji, których realizacja ma podobno doprowadzić do likwidacji problemu.

      Jak mówię, informacje o kolejnym zatłuczonym na śmierć dziecku docierają do nas regularnie i od wielu lat. Niemal nie ma miesiąca, byśmy się nie dowiedzieli o kolejnym coraz bardziej drastycznym przypadku – jeśli nie w Polsce, to gdzieś w Ameryce, czy w Anglii, lub w Szwecji – gdzie jakieś ćpuny zamordowały pozostające pod ich opieką dziecko. Sam pamiętam, jak kilka lat temu przez cały kraj przeleciała informacja o parce, która się tak odurzyła dopalaczami, że „coś” – a ja akurat wiem, co – kazało im maleńkie niemowle wsadzić do piekarnika i je w tym piekarniku zwyczajnie upiec. Przepraszam bardzo, ale jak długo sprawa ta była omawiana w mediach, a tym bardziej w naszych domach? Dzień? Dwa? I nie oszukujmy się, wcale nie chodziło o to, że wówczas jeszcze w Polsce rządziła Platforma Obywatelska i to ona kontrolowała publiczną telewizję. Rzecz bowiem w tym, że wtedy ci co trzymają wspomniany wcześniej gwizdek uznali, że moment nie jest odpowiedni, i tak zwany przeciętny obywatel nie otrzymał informacji, której zawsze tak chętnie wyczekuje.

      Zmarło dziecko zamordowane przez rodziców w mieście Częstochowa i wszyscy zachodzimy w głowę, co można było zrobić, żeby ono żyło i dlaczego tego nie zrobiono. A ja uważam – i stąd między innymi ten dzisiejszy tekst – że nie można było nic zrobić z wielu powodów, i co gorsza, na tę patologię nie ma ludzkiej siły. Przede wszystkim, sam owej patologii charakter i sposób w jaki ona funkcjonuje, praktycznie uniemożliwiają jej kontrolowanie. Owszem, gdyby mój sąsiad liberał donósł na nas, że kiedy my tu gościmy nasze wnuczęta i traktujemy je niezgodnie z nowoczesnymi europejskimi przepisami, a ów donos byłby napisany zgrabnie i przekonująco, gdyby w dodatku został dostarczony do jakiegoś odpowiednio rozgrzanego urzędnika, to ja sobie jestem w stanie wyobrazić, że do naszego mieszkania wkroczyłby MOPS z decyzją sądu w ręku i towarzystwem pana policjanta, i oni by nam te dzieci bez słowa odebrali. Jakie jednak oni mają szansę w konfronatcji z bandą upalonych idiotów, z którymi nie można nawiązać jakiejkolwiek rozmowy i z których każdy ma w kieszeni nóż, którego w każdej chwili może użyć? Ale to przecież nie wszystko. Nawet gdyby założyć, że opieka społeczna i policja dostana odpowiednie wsparcie, a sądy będą egzekwować prawo tak jak należy, w jaki sposób będzie mozna wytyczyć granicę między autentyczną patologią, a czymś, co może, owszem, robić wrażenie patologii, ale w żadnym wypadku nią nie jest? No właśnie, sądy: w jaki sposób zmusić ten skorumpowany i zgnuśniały to szpiku kości system, by ten w tego typu sprawach wydawał przemyśłane, sprawiedliwe i szybkie wyroki? Jaka jest gwarancja, że ewentuana reforma systemu nie skończy się tym, że za łeb zostaną wzięte rodziny najbardziej bezbronne? A mówiąc o bezbronności, wcale nie mam na myśli dzieci.

       No i wreszcie kary. Mateusz Morawiecki, po raz pierwszy w całej swojej karierze, strzelił dramatyczne głupstwo i zabierając głos na temat owego Kamilka, uznał za stosowne podzielić się wiadomością, że on osobiście jest zwolennikiem kary śmierci. Co za bzdura! Część z nas ma być może w pamięci mękę 10-letniej Ame Deal, która najpierw, przez całe lata była w najbardziej okrutny sposób dręczona przez swoją rodzinę, a następnie zamknięta na sześć godzin w skrzynce metr na metr i pozostawiona na sześć godzin w najstraszniejszym upale, by tam umrzeć w nieludzkich cierpieniach. Otóż wszyscy jej oprawcy zostali skazani na karę śmierci... i co? Czy od tego czasu amerykańskie patusy boją się tknąć swoje dzieci palcem? Pamiętamy być może historię dwojga Polaków z Coventry, którzy w sposób tak straszny, że tego się nie da opisać, zadręczyli swojego synka na śmierć. O tym co się w tym domu dzieje, wiedziała szkoła, opieka społeczna, policja... i co? Sytem zadziałał? Pewnie że nie. Tyle wszystkiego, że oni oboje dostali dożywotnie wyroki i po kilku miesiącach jedno i drugie, w „niewyjaśnionych okolicznościach” popełnili w więzieniu samobójstwo. A niby co? Kiedy oni powoli zadręczali to dziecko na śmierć, to nie wiedzieli, że nawet jeśli w Wielkiej Brytanii nie ma kary smierci, to oni pobytu w więzieniu nie przeżyją? No, może wiedzieli, a może nie, ale co z tego? Co im ta wiedza by dała i co ta wiedza da tym wszystkim, którzy „na zgubę tego świata po tym świecie krążą”? I kto jest w stanie cokolwiek tu zmienić? Minister Czarnek, a może Donald Tusk z Marcinem Kierwińskim? A może my wszyscy, pod warunkiem, że wydamy z siebie wspólnie potężny ryk oburzenia i on zburzy ów mur obojętności? Tak, na pewno...

      To co się dzieje w tylu naszych domach woła o pomstę do nieba, ale niestety na to realnej i dobrej rady nie ma. A ja, jeśli już wolno mi na chwilę uciec w politykę, współczuje temu rządowi. Bo nie widzę sposobu, żeby czy to Premier, czy Prezes, czy którykolwiek z ministrów mógł dziś stanąć przed publiczną opinią i powiedzieć, że pozostaje nam w sytuacji jaką mamy, podobnie jak mnie dziś tutaj,  wyłącznie wzywać na pomoc świętego Michała Archanioła. Muszą więc brnąć w narzuconą nam wszystkim narrację i czekać aż się po raz niewiadomo już który okaże, że jak zwykle szczęśliwie diabeł przegrał.



wtorek, 9 maja 2023

Dlaczego ks. Boniecki nie lubi słyszeć jak się modlimy

        Nie wiem, czy ktoś tu jeszcze pamięta księdza nazwiskiem Tomasz Węcławski, a tym bardziej w jakikolwiek sposób kojarzy nazwisko Tomasz Polak. Ponieważ jednak podejrzewam, że wielu takich wśród nas nie ma, przypomnę. Otóż Tomasz Węcławski był przed laty dość znanym, a także powszechnie uznanym, księdzem Archidiecezji Poznańskiej, który w roku 2007 ni stąd ni z owąd ogłosił, że ma dość Kościoła i zrzuca sutannę, następnie dokonał aktu apostazji, ożenił się, by w końcu ogłosić, że resztę życia planuje spędzić jako stuprocentowy ateista. Wszystko to wydarzyło się w ciągu zaledwie roku czy dwóch i wydaje mi się, że do dziś dobrzy ludzie zachodzą w głowę, jak to możliwe, by będąc osobą nie dość że dorosłą, to jeszcze jakoś tam wydawałoby się przytomną, dla tak zwanej „baby” najnormalniej w świecie oszaleć, czy może za tym ciekawym bardzo gestem stało coś jeszcze, o czym być może Diabeł jeden tylko wie. Stało się jednak jak się stało, lata mijały, Węcławski zmienił nazwisko na Polak i wraz ze swoją żoną postanowili poświęcić się działalności naukowej w ramach czegoś co na poznańskim uniwersytecie działa do dziś i nosi nazwę Pracowni Pytań Granicznych i gdzie, wedle oficjalnych informacji, owa „graniczność” stanowi „perspektywę poznawczą co najmniej równoprawną wobec innych powszechnie przyjmowanych perspektyw. Obszary graniczne między różnymi źródłami poznania / dyscyplinami nauki okazują się szczególnie płodne eksploracyjnie, obiecują nowe możliwości, mimo ryzyka niepowodzeń”.

        Jak już wcześniej zaznaczyłem, nie przypuszczam by sprawa księdza Węcławskiego była wciąż powszechnie rozpamiętywana, natomiast nie mam najmniejszych wątpliwości, że takim na przykład czytelnikom „Tygodnika Powszechnego” zarówno sama jego osoba, jak i wygłaszane przez niego mądrości, nie są ani na moment oszczędzane. Tak też i było parę tygodni temu, kiedy wspomniane pismo najpierw na okładce zaanonsowało długi wywiad z Tomaszem Polakiem, następnie na odredakcyjnej stronie palcem naczelnego Bonieckiego wyjaśniło, że poglądy obywatela Polaka, choć kontrowersyjne, zasługują na uwagę, bo to są poglądy człowieka w swej mądrości wręcz wybitnego, by w końcu zapowiedzianą rozmowę w pełnym kształcie zaprezentować. A ja, przyznaję, przeczytałem to coś i powiem tylko, że tam nie ma jednej rzeczy, która nie mogłaby wyskoczyć z głowy takiej choćby Klaudii Jachiry, gdyby tylko jej wypowiedź podlać gęstym sosem intelektualnego żargonu. A więc, gdy chodzi o sedno tej wypowiedzi, zdaniem księdza Bonieckiego zasługującej na szeroką popularyzację, dowiadujemy się, że chrześcijaństwo to od samego swojego początku oszustwo nastawione na zniewolenie człowieka, a bez owego oszustwa świat byłby znacznie lepszy, a przede wszystkim piękniejszy. Na szczęście już niedługo nie pozostanie nawet wspomnienie nie tylko po Kościele, nie tylko po Jezusie, ale w ogóle po tym całym przekręcie.

       Przeczytałem rozmowę z Tomaszem Polakiem, podumałem przez chwilę nad miejscem zajmowanym dziś w Polsce przez „Tygodnik Powszechny”, nad zadaniami, jakie ma on wyznaczone do realizacji, oraz rolą, jaką pełni w tym projekcie ksiądz Adam Boniecki i jego czarne towarzystwo, i pewnie bym już o tym wszystkim zapomniał, gdyby nie to, że ledwie co przedwczoraj na Twitterze znalazłem informację, że we wspomnianym tygodniku ukazał się tekst niejakiego Jaremy Piekutowskiego – tradycyjnie gorąco polecany przez księdza Bonieckiego – w którym ten dostaje jasnej cholery na to, że „Dziś w Polsce w wielu kościołach słychać słowa: ‘Wodzu niebieskich zastępów, szatana i inne duchy złe, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, mocą Bożą strąć do piekła’ i można odnieść wrażenie, że popularność owej modlitwy rośnie”. Co w tej modlitwie, czy może bardziej w tym, że pobożni ludzie tak bardzo ostatnio potrzebują zwracać się w ten sposób o wsparcie do św. Michała Archanioła, tak bardzo złości „Tygodnik Powszechny”? Otóż, jeśli dobrze rozumiem przekaz Piekutowskiego, chodzi o to, że „tekst mszy jest ustalony, dodatki usunięte, a nawet jeśli ten czy inny biskup próbuje je przywracać, są to jego własne, partykularne inicjatywy. W takich lokalnych instrukcjach odmówienie tekstu zalecanej w ten sposób modlitwy nabiera magicznego znaczenia, a sama religia zaczyna przypominać magię”, a magia, jak wiemy, to zło. Ale nie tylko to. Jest też bowiem ten jeden praktyczny powód, dlaczego Piekutowskiemu i Bonieckiemu tak bardzo zależy na tym, żeby owa modlitwa wreszcie zamilkła. Chodzi bowiem o to, że „nawet najlepszy tekst modlitwy może się zużyć przy zbyt częstym używaniu, że słowa tracą swą pierwotną siłę” i wówczas egzorcyzm papieża Leona XIII może się okazać nieskuteczny, a to by oczywiście całą redakcję „Tygodnika Powszechnego” bardzo zasmuciło. Wystarczy przecież „zdrowaśka”, czy „Ojcze nasz”, które akurat „jakoś wytrzymują próbę czasu i przemian kulturowych”. Dlatego im „nic nie przeszkadzają biskupi, którzy przywracają zniesione w soborowej reformie zdrowaśki i modlitwy po mszy świętej”. Chodzi tylko o to, by nie eksploatować tego cholernego egzorcyzmu, bo jeszcze nie daj Boże się zużyje. I choć w to trudno być może uwierzyć, to jest jedyny konkretny, podany przez Piekutowskiego powód, dla ktorego on zdecydował się ruszyć ze swoją krucjatą.

       Najmocniejsze jednak pojawia się na koniec. Otóż Piekutowski, w swej niezmierzonej bezczelności,  na swego rodzaju adwokata Diabła, przywołuje św. Jana Marię Vianneya, który podobno swego czasu zapytany, jak się modli, odpowiedział, że się modli w milczeniu. I tu się pojawia nauka, jakiej nam udziela „Tygodnik Powszechny” i jego załoga: należy „patrzeć w Najświętszy Sakrament i wiedzieć, że Pan Jezus też patrzy. Do takiej modlitwy się dochodzi przez długie monologi, wyszeptywane teksty, przez liturgiczne inwokacje. Żeby wreszcie ucichnąć. Patrzeć. Milczeć”. Tak się trzeba modlić. Trzeba brać przykład ze świętego Vianneya, który przecież wiedział co i jak. I przestać pieprzyć coś o szatanie i innych duchach złych, których trzeba strącić do piekieł amen. Bo to nikomu nie służy, tylko miesza w głowach. No i jeszcze się zużyje.

        Myślę od wczoraj o tym całym „Tygodniku Powszechnym” i wszystkim tym, co on, przynajmniej od czasu jak św. Jan Paweł II się nad nim tak strasznie zapłakiwał, niezłomnie stara się zrobić z naszym Kościołem. I myślę sobie, że jeśli nasi biskupi nie wezmą się w garść i nie przeprowadzą wreszcie nad tym gniazdem żmij poważnego i skutecznego egzorcyzmu, to nawet jeśli z każdą niedzielą owa niezwykłą modlitwa będzie odmawiana w coraz większej liczbie kościołów, to możemy nie dać rady. A jeśli egzorcyzmy nie dadzą efektu, to być może należy wziąść w garść żelazną rózgę i całe to szatańskie towarzystwo rozpędzić na cztery wiatry.



 

          


niedziela, 7 maja 2023

Love story prosto z Brytyjskiego Imperium

 

Pozostając pod wrażeniem sobotnich uroczystości koronacyjnych w Opactwie Westminster, chciałbym przede wszystkim ogłosić, że gdzie jak gdzie, ale w Wielkiej Brytanii zarówno Kościół Anglikański jak i sam Szatan mają się całkiem nieźle, ale też przypomnieć swój dawny tekst, który tym, którzy go nie czytali pozwoli lepiej zrozumieć, o co tam tak naprawdę chodziło, gdy cała katedra i wszystkie chóry ze świętym zawzięciem powatrzały na zmianę dwa słowa: „Alleluja” i „Amen”.

 

      Historia, jaką chciałbym tu dziś opowiedzieć jest przede wszystkim już dość stara, bo jeszcze z grudnia 2017 roku, no a poza tym, o czym się za chwilę przekonamy, wyjątkowo głupkowata, ale pomyślałem sobie, że tyle ostatnio się nam trafiło – i jak najbardziej wciąż trafia – przeróżnych mądrości, że zgodnie ze starą brytyjską zasadą, że aby doszczętnie nie zwariować, trzeba od czasu do czasu na chwilę oszaleć, proponuję, byśmy zajrzeli w te właśnie rejony.  

      Oto w kwietniu zeszłego roku, 79-letni Philip Clements, anglikański ksiądz z wioski Eastry w hrabstwie Kent, po 50 latach wiernego posługiwania swoim parafianom, poznał na jednym z portali randkowych 24-letniego modela z Rumunii nazwiskiem Florin Marin, jak najbardziej z wzajemnością, zakochał się w nim, i po niedługim czasie w pobliskim Ramsgate panowie wzięli skromny ślub i zamieszkali w miasteczku Sandwich. Ponieważ wspólne życie układało się nadzwyczaj dobrze, któregoś dnia ksiądz Clements zaproponował swojemu mężowi, by przeprowadzili się wspólnie do Rumunii. Marin chętnie się na propozycję męża zgodził i nie minęło parę tygodni, jak Clements sprzedał za £214 750 swój dom w Eastry i szczęśliwa para zamieszkała w Bukareszcie.

      Początki były jak z bajki. Jak wspomina sam ksiądz Clements: „Było cudownie. Chodziliśmy razem do kina i na zakupy. On mnie naprawdę utrzymywał w dobrym nastroju. Wciąż się śmialiśmy”. I znow nie minęło wiele czasu, kiedy z tego szczęścia Ksiądz postanowił za głupie €100 000 kupić mieszkanie w Bukareszcie i po paru dniach przepisać je w całości na Marina. Czemu tak się stało, możemy oczywiście spekulować, ale w tym momencie coś się w dotychczas szczęśliwym małżeństwie zaczęło psuć. Oddajmy znów głos Księdzu: „Nie znając języka i nie mając żadnych  znajomych czułem się bardzo samotny. Florin wciąż spędzał czas w klubach, lub po nocach oglądał filmy. Chodził spać bardzo późno, czasem nawet o 5 rano. Powiedział mi, że nie mogę z nim chodzić się bawić, bo jestem zbyt stary. Głęboko w duszy, trudno mi było to zaakceptować, ale ufałem mu”.

      No i wreszcie doszło do tego, że  ksiądz Clements postanowił wrócić do Anglii. Tak wspomina ów smutny czas: „Odprowadził mnie na lotnisko. Straciłem dosłownie wszystko, dom, wszystkie pieniądze i byłem w bardzo złym stanie. Przez jakiś czas mieszkałem u różnych znajomych aż wreszcie zaoferowano mi dom pewnej staruszki. Żałuję, że sprzedałem swój dom i kupiłem tamto mieszkanie. To był mój pomysł by wyjechać do Rumunii i Florinowi on się spodobał, ale z pewnościa byłoby dla nas lepiej, gdybyśmy zostali w moim domu w Eastry. Nie czułbym się tak samotny, a on też przecież miałby co robić”.

      I moglibyśmy już w tym momencie zakończyć tę smutną historię, gdyby nie fakt, że oto pojawiło się światełko w tunelu. Otóż Florin nie zapomniał o swoim mężu i od czasu rozstania odwiedził go nawet parę razy. Jak opowiada sam Ksiądz, „Florin znów nawiązał ze mną kontakt, a ja odwzajemniłem jego uczucie. Zaczęliśmy słać do siebie esemesy i rozmawiać na Skypie i wciąż jesteśmy w kontakcie. Czuję, że mnie kocha i tak naprawdę żałuje tego, co się stało. Osobiście wierzę w to, że zawsze trzeba człowiekowi dać drugą szansę. Wiem, że on nie robi tego dla pieniędzy, bo przecież ja nie mam nic. To wręcz on mi obiecał, że wynajmie mieszkanie w Bukareszcie i za część uzyskanych w ten sposób pieniędzy pewnego dnia sami wynajmiemy mieszkanie w Dover lub w Canterbury, i wspólnie tam zamieszkamyNie chcę rozwodu, i on też oświadczył mi, że pragnie tylko mnie. Powiedziałem mu zresztą, że jeśli znajdzie kogoś innego, może mi powiedzieć, a ja to zrozumiem”.

      Żeby nie kończyć tej opowieść tak zupełnie bez komentarza, może tylko zaproponuję, byśmy się aż tak nie martwili. Ja rozumiem, że Żydzi wspólnie z socjalistycznym państwem prezesa Kaczyńskiego trzymają nas za gardło, że premier Morawiecki przepisał na żonę część majątku i że w ogóle sprawy idą w złym kierunku, ale czyż nie lepiej się żyje wiedząc, że gdzieś na świecie słońce nigdy nie zachodzi?


  

 

O porażkach zbyt późnych i zwycięstwach za wczesnych

       Krótko po pażdziernikowych wyborach rozmawiałem z pewnym znajomym, od lat blisko w ten czy inny sposób związanym ze środowiskiem Praw...